Literatura wojenna
Druga wojna światowa uderzyła w Polskę podwójnie. Najpierw (1 września) nasz kraj zaatakowały Niemcy, następnie (17 września) komunistyczny Związek Radziecki. Zlikwidowano praktycznie wszystkie instytucje o charakterze kulturalnym i artystycznym. Zaczęła więc funkcjonować działalność konspiracyjna (w skład której wchodziła również konspiracyjna prasa).
Kolumbowie- to pokolenie ludzi, którzy urodzili się około roku 1920 (między innymi Krzysztof Kamil Baczyński), którzy swą nazwę zawdzięczają tytułowi powieści Romana Bratnego zatytułowanej „Kolumbowie, rocznik 20”.
Wojna przyniosła ogromne straty, zarówno materialne jak i „ludzkie”. Zupełnemu zniszczeniu uległo około 6000 szkół zawodowych, około 270 szkół wyższych, 35 teatrów, 30 muzeów, ponad 660 kin. Życie straciło około sześć milionów Polaków, zaś ponad pół miliona uległo kalectwu fizycznemu, a jeszcze więcej (ponad sześćset tysięcy osób) kalectwu psychicznemu. Ponadto zginęło około trzech milionów Żydów polskiego pochodzenia.
W bestialski sposób pozbawiono życia polską inteligencję. Wymordowano m.in. około siedmiuset pracowników szkół wyższych, ponad szesnaście tysięcy nauczycieli, około tysiąca pisarzy, ponad dwustu księży. Wśród sześciu milionów poległych Polaków, blisko dwa miliony stanowiły dzieci oraz młodzież.
Władysław Broniewski
„Żołnierz polski”
Ze spuszczoną głową, powoli
idzie żołnierz z niemieckiej niewoli.
Dudnią drogi, ciągną obce wojska,
a nad nimi złota jesień polska.
Usiadł żołnierz pod brzozą u drogi,
opatruje obolałe nogi.
Jego pułk rozbili pod Rawą,
a on bił się, a on bił się krwawo,
szedł z bagnetem na czołgi żelazne,
ale przeszły, zdeptały na miazgę.
Pod Warszawą dał ostatni wystrzał,
potem szedł. Przez ruiny. Przez zgliszcza.
Jego dom podpalili Niemcy!
A on nie ma broni, on się nie mści…
Hej, ty brzozo, hej, ty brzozo-płaczko,
smutno szumisz nad jego tułaczką,
opłakujesz i armię rozbitą,
i złe losy, i Rzeczpospolitą…
Siedzi żołnierz ze spuszczoną głową,
zasłuchany w tę skargę brzozową,
bez broni, bez orła na czapce,
bezdomny na ziemi-matce.
W wierszu tym autor stworzył specyficzny nastrój, pełen smutku, zadumy i przygnębienia. Głównym bohaterem jest tutaj tytułowy polski żołnierz, który reprezentuje wszystkich swoich współbraci walczących w kampanii wrześniowej. Broniewski opisuje morderczą wędrówkę zrezygnowanego, walczącego w obronie Ojczyzny bohatera („Ze spuszczoną głową, powoli idzie żołnierz z niemieckiej niewoli”). Droga, którą przebył bohater utworu świadczy o jego wielkiej odwadze, która niestety jest w nierozerwalny sposób połączona ze słabością polskich wojsk w porównaniu z potężną armią nieprzyjaciela( „…Jego pułk rozbili pod Rawą, a on bił się krwawo, szedł z bagnetem na czołgi żelazne, ale przeszły, zdeptały na miazgę…”). Działania wojenne na terytorium Polski sprawiły, że ogromna jej część zamieniła się w ruinę i pobojowisko („…Pod Warszawą dał ostatni wystrzał, potem szedł. Przez ruiny. Przez zgliszcza…”). Tragiczny, tułaczy los głównego bohatera w połączeniu ze złymi przeczuciami związanymi z przyszłością swej ojczyzny i utratą nadzieji na poprawę panującej sytuacji doprowadzają do jeszcze mocniej spotęgowanego nastroju smutku i zadumy („…bez broni, bez orła na czapce, bezdomny na ziemi-matce.”).
Niezwykle ważną rolę odgrywa w powyższym utworze przyroda, którą autor w umiejętny sposób wplótł w tematykę wojny, smutku i zniszczenia („…Dudnią drogi, ciągną obce wojska, a nad nimi złota jesień polska…”, „…Hej, ty brzozo, hej, ty brzozo-płaczko, smutno szumisz nad jego tułaczką…”). Ukazane w wierszu elementy przyrody mają za zadanie wzmocnić ekspresyjność uczuć głównego bohatera i razem z nim ubolewają nad tragicznymi wydarzeniami panującymi w kraju.
Leopold Staff
„Pierwsza przechadzka”
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu,
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.
Nikt o tym jeszcze nie mówi nikomu,
Lecz wiatr już o tym szepcze po ogrodach.
Nie patrz na smutnych tych ruin zwaliska.
Nie płacz. Co prawda, łzy to rzecz niewieścia.
Widzisz: żyjemy, choć śmierć była bliska.
Wyjdźmy z tych pustych ulic na przedmieścia.
Mińmy bezludne tramwajów przystanki…
Nędzna kobieta u bramy wyłomu
Sprzedaje chude, blade obwarzanki…
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu.
Wystawy puste i zamknięte sklepy.
Życie się skryło chyba w antypodach.
Z pudłem grzebyków stoi biedak ślepy…
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.
Ty drżysz, od chłodu. Więc otul się szalem.
Bez nóg, bez ramion, w brunatnej opończy
Młodzi kalecy siedzą przed szpitalem.
Widzisz: już pole. Tu miasto się kończy.
Zwalone leżą dokoła parkany,
Dziecko się bawi gruzem na chodniku,
Kobieta pierze w podwórku łachmany
I kogut zapiał krzykliwie w kurniku.
Kot się pod murem przeciąga leniwo,
Na rogu człowiek rozmawia z człowiekiem…
Znowu w sklepiku zjawi się pieczywo
I znów zabrzęczą rano bańki z mlekiem.
Przejdą dni ciężkie klęski i rozgromu
I zapomnimy o ranach i szkodach…
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu,
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.
W utworze tym podmiot liryczny rozmawia z osobą bardzo bliską swemu sercu. Poeta postanawia odbyć wędrówkę po warszawskich ulicach i przekazać (w postaci wiersza) swe spostrzeżenia, odczucia i wrażenia otaczającej go rzeczywistości. Bardzo dokładnie przygląda się on miastu (stolicy), jest prawdziwie bacznym obserwatorem, któremu podobają się dokonane tu przemiany wskazujące na ciągły progres i rozwój. Utwór ten jest mocno przesiąknięty optymizmem i wiarą, że czas wojny już nie powróci i uda się na nowo odbudować dawny blask pięknej Warszawy, w której znajdzie się i miejsce dla podmiotu lirycznego mogącego zacząć nowe życie w swoim własnym domu.
Antoni Słonimski
„Alarm”
“UWAGA! Uwaga! Przeszedł!
Koma trzy!”
Ktoś biegnie po schodach.
Trzasnęły gdzieś drzwi.
Ze zgiełku i wrzawy
Dźwięk jeden wybucha rośnie,
Kołuje jękliwie,
Głos syren – w oktawy
Opada – i wznosi się jęk:
“Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy!”
I cisza
Gdzieś z góry
Brzęczy, brzęczy, szumi i drży.
I pękł
Głucho w głąb
Raz, dwa, trzy,
Seria bomb.
To gdzieś dalej, nie ma obawy.
Pewnie Praga.
A teraz bliżej, jeszcze bliżej.
Tuż, tuż.
Krzyk jak strzęp krwawy.
I cisza, cisza, która się wzmaga.
“Uwaga! Uwaga!
Odwołuję alarm dla miasta Warszawy!”
Nie, tego alarmu nikt już nie odwoła.
Ten alarm trwa.
Wyjcie, syreny!
Bijcie, werble, płaczcie, dzwony kościołów!
Niech gra
Orkiestra marsza spod Wagram,
Spod Jeny.
Chwyćcie ten jęk, regimenty,
Bataliony – armaty i tanki,
niech buchnie,
Niech trwa
W płomieniu świętym “Marsylianki”!
Kiedy w południe ludzie wychodzą z kościoła
Kiedy po niebie wiatr obłoki gna,
Kiedy na Paryż ciemny spada sen,
Któż mi tak ciągle nasłuchiwać każe?
Któż to mnie budzi i woła?
Słyszę szum nocnych nalotów.
Płyną nad miastem. To nie samoloty.
Płyną zburzone kościoły,
Ogrody zmienione w cmentarze,
Ruiny, gruzy, zwaliska,
Ulice i domy znajome z dziecinnych lat,
Traugutta i Świętokrzyska,
Niecała i Nowy Świat.
I płynie miasto na skrzydłach sławy,
I spada kamieniem na serce. Do dna.
Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy.
Niech trwa!
W powyższym wierszu możemy wyróżnić trzy części. W pierwszej z nich autor przedstawia sytuację panującą w mieście gdy ogłoszony zostaje alarm oraz opisuje reakcje ludzi w momencie rozgrywających się, tragicznych wydarzeń. Przytoczone są tu również prawdziwe komunikaty: „…“UWAGA! Uwaga! Przeszedł! Koma trzy!…”, „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy”. Człowiek, który relacjonuje zaistniałe wydarzenia jest równocześnie naocznym świadkiem, który kryjąc się przed falą zbliżających się bombardowań opisuje rozpaczliwe zachowania innych ludzi („…Ktoś biegnie po schodach. Trzasnęły gdzieś drzwi…”) oraz jęk towarzyszący wyjącym syrenom i spadającym na miasto bombom.
W drugiej części wiersza pojawia się apel wzywający i motywujący do obrony Warszawy: „…Nie, tego alarmu nikt już nie odwoła. Ten alarm trwa. Wyjcie, syreny! Bijcie, werble, płaczcie, dzwony kościołów!…”. Podmiot liryczny chcąc zmotywować naród i dodać walczącym otuchy i siły do walki o ojczyznę, wspomina zwycięskie batalie stoczone przez Napoleona oraz Marsyliankę.
Trzecia część utworu ma charakter zdecydowanie refleksyjny. Autor wiersza doskonale zdawał sobie sprawę z ogromu zniszczeń i szkód, które przyniesie ze sobą nieprzyjacielski atak wroga („…Płyną zburzone kościoły, Ogrody zmienione w cmentarze, Ruiny, gruzy, zwaliska..”).
Wiersz Słonimskiego niesie w sobie prawdziwe i pełne bólu przesłanie i przestrogę dotyczącą tragicznych konsekwencji spowodowanych przez działania zbrojne. Jest on swoistym protestem autora chcącego przestrzec przed tragicznymi i nieodwracalnymi konsekwencjami jakie niesie w sobie wojna. Tytułowy „Alarm” będzie trwał dopóty, dopóki działania wojenne się nie zakończą.
Konstanty Ildefons Gałczyński
„Sen żołnierza”
Płynie w łodzi zielonej…
ach, do domu tak blisko!
chwila jeszcze i schyli się
nad córeczki kołyską.
Żona zaklaszcze w dłonie,
jak ptak do furtki pomknie —
zaczerwienią się mocniej
na klombach pelargonie.
Przy furtce pocałunki,
przy furtce łzy rzęsiste…
Jak cicho! Córka śpi.
Dzięki Ci za to, Chryste!
— Matka zdrowa? — Zdrowiutka.
Ot, wszystko po dawnemu.
Co było — przeminęło,
dziękować Najwyższemu!
— Głodnyś? — Nie, nie! nie trzeba
— A może chcesz herbaty?
— Nie, nie. Daj się zapatrzeć
w ciebie, w dziecko i w kwiaty.
W utworze tym podmiotem lirycznym jest pewien będący na wojnie żołnierz, któremu zapewne przyśniły się wspaniałe chwile z czasów przedwojennej rzeczywistości, gdy mógł on cieszyć się rodzinnym, spokojnym życiem. Umęczony wojną mężczyzna śni o swej maleńkiej córeczce i upragnionym spotkaniu z żoną, którą chciałby w końcu ujrzeć, przytulić się, pocałować („…chwila jeszcze i schyli się nad córeczki kołyską…”, „…Przy furtce pocałunki, przy furtce łzy rzęsiste…”). Przedstawiony w wierszu żołnierz jest przedstawicielem wszystkich polskich żołnierzy- bohaterów, których obowiązek obrony ojczyzny zmusił do pozostawienia najbliższych sercu osób. Autor wiersza przedstawił w ten sposób wielki tragizm polskich żołnierzy, którzy dla ratowania kraju nie szczędzili swego zdrowia a nawet życia.
Krzysztof Kamil Baczyński
„Złote niebo ci otworzę”
Niebo złote ci otworzę,
w którym ciszy biała nić
jak ogromny dźwięków orzech,
który pęknie, aby żyć
zielonymi listeczkami,
śpiewem jezior, zmierzchu graniem,
aż ukaże jądro mleczne
ptasi świt.
Ziemię twardą ci przemienię
w mleczów miękkich płynny lot,
wyprowadzę w rzeczy cienie,
które prężą się jak kot,
futrem iskrząc zwiną wszystko
w barwy burz, w serduszka listków,
w deszczów siwy splot.
I powietrza drżące strugi
jak z anielskiej strzechy dym
zmienię ci w aleje długie,
w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,
aż zagrają jak wiolonczel
żal – różowe światła pnącze,
pszczelich skrzydeł hymn.
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne – obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
Jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył.
W powyższym wierszu podmiot liryczny wysuwa zapewnienie skierowane do swej ukochanej, twierdząc, że ofiarowałby jej wszystko co posiada i czego ona pragnie. Pragnie pozbyć się wszelkich przeszkód i nieudogodnień stojących pomiędzy zakochanymi, które utrudniają wspólną radość i szczęście. Taką właśnie tematykę i uczuciowość niesie w sobie pierwsza część wiersza, do której śmiało można podporządkować cytat „Niebo złote ci otworzę”. Druga (zdecydowanie krótsza) część wiersza jest zupełnie odbiegająca tematycznie od części pierwszej. Poeta w kilku dosłownie zwrotach poetyckich opisuje tragiczne wydarzenia jakie niesie ze sobą wojna. Podmiot liryczny osobę bliską swemu sercu uważa wręcz za kogoś, kto mógłby dokonać cudu, czego dowodem jest skierowana do niej prośba: „Jeno odmień czas kaleki, zakryj groby płaszczem rzeki, zetrzyj z włosów pył bitewny, tych lat gniewnych czarny pył”. Wielu ludziom wojna przeszkodziła w spełnieniu swych życiowych planów, marzeń i pragnień, zastępując je okrutną rzeczywistością pełną krwi, walki i zniszczenia. W takich właśnie chwilach człowiek zaczyna doceniać jak wielką wartością jest pokój i bezpieczeństwo, które gwarantują możliwość życiowego spełnienia i radości. Nie każdy jednak potrafi to docenić.
„Z lasu”
Las nocą rośnie jak jezior poszum.
Droga kołysze we mchu, we mchu.
Ciężkie kolumny mroku się wznoszą.
Otchłanie puste z ciemności płoszą
krzyk zły, wysoki jak ze snu.
A dołem potok ludzi i wozów
i broni chrzęst we mgle, we mgle.
Spod stóp jak morze wydęte grozą
nieujarzmiona piętrzy się ziemia
i głosy ciemne leżą w przestrzeniach
jak to, co czeka obce i złe.
Żołnierze smukli. Twarzyczki jasne,
a moce ciemne trą się i gniotą,
lądy się łamią, sypie się złoto
i chyba pancerz ziemi za ciasny
pęka, rozsadza i grzmi, i grzmi.
Twarzyczki jasne! na widnokręgach
armie jak cęgi gną się i kruszą.
O moi chłopcy, jakże nam światy
odkupić jedną rozdartą duszą?
Kochać, a to się wydaje mało,
ginąć – to słabość tylko wyzwolić,
bo nie nadąża chłopięce ciało,
a ciemność stoi i grzmi, i grzmi.
Las nocą rośnie. Otchłań otwiera
usta ogromne, chłonie i ssie.
To tak jak dziecko, kiedy umiera,
i tak jak ojciec, który żyć musi.
Przeszli, przepadli; dym tylko dusi
i krzyk wysoki we mgle, we mgle.
W utworze tym podmiot liryczny ukazuje młodzież, która musiała bardzo szybko wydorośleć i podjąć partyzancką walkę z nieprzyjacielem. Początkowe strofy wiersza są odzwierciedleniem lasu, który jest schronieniem dla walczących bohaterów. Jest więc on teraz domem dla młodych i odważnych ludzi, którzy podjęli się trudnej walki z nieprzyjacielem nie posiadając nawet podstawowego przygotowania fizycznego jak i psychicznego. Jednakże ich serca były pełne odwagi i męstwa połączonego z prawdziwą troską o ojczyznę, za którą byli oni gotowi zapłacić najwyższą cenę jaką było życie- młode życie dopiero wchodzących w dorosłość bohaterów. To właśnie dzięki tym odważnym i heroicznie walczącym żołnierzom możemy żyć w wolnym kraju. Byli oni bowiem jednymi z tych, którzy potrafili wyrazić swój przeciw i dezaprobatę wobec tragicznych wydarzeń związanych z barwną historią Polski.
„Z głową na karabinie”
Nocą słyszę, jak coraz bliżej
drżąc i grając krąg się zaciska.
A mnie przecież zdrój rzeźbił chyży,
wyhuśtała mnie chmur kołyska.
A mnie przecież wody szerokie
na dźwigarach swych niosły ptaki
bzu dzikiego; bujne obłoki
były dla mnie jak uśmiech matki.
Krąg powolny dzień czy noc krąży,
ostrzem świszcząc tnie już przy ustach,
a mnie przecież tak jak innym
ziemia rosła tęga – nie pusta.
I mnie przecież jak dymu laska
wytryskała gołębia młodość;
teraz na dnie śmierci wyrastam
ja – syn dziki mego narodu.
Krąg jak nożem z wolna rozcina,
przetnie światło, zanim dzień minie,
a ja prześpię czas wielkiej rzeźby
z głową ciężką na karabinie.
Obskoczony przez zdarzeń zamęt,
kręgiem ostrym rozdarty na pół,
głowę rzucę pod wiatr jak granat,
piersi zgniecie czas czarną łapą;
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga – gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
W powyższym wierszu autor opisuje swe niezwykle przyspieszone dojrzewanie, które zamiast trwać kilka lat, trwało zaledwie parę dni. Powodem zaś tego stanu rzeczy był wybuch wojny i konsekwencje jakie niesie ona za sobą. Każdy człowiek (a zwłaszcza ludzie młodzi, niedoświadczeni) był zmuszony do zaakceptowania nowej, tragicznej sytuacji w jakiej znalazł się kraj, każdy musiał się usamodzielnić i starać się żyć na co dzień wokół wojennej rzeczywistości, niosącej strach, śmierć, zwątpienie i zniszczenie.
Utwór ten w doskonały wręcz sposób ukazuje wielką bezsilność i niemoc pokolenia „Kolumbów”, a więc pokolenia młodych, ambitnych ludzi, których wojna obdarła z marzeń, szczytnych planów i możliwości samorealizacji i życiowego sukcesu. Baczyński wspomina również o swoistym przespaniu ważnych życiowych momentów, które potrafią odpowiednio ukształtować człowieka i wpłynąć na dalszy ciąg ziemskich zdarzeń.
„Młodość”
Tak ogarniamy te lata, a one
jak łodyżki strzelające pod grad.
w żółtym blasku jeszcze zielona
dłoń się pręży jak kwiat.
Ach, jak w pędzie na rumaku, co szumi,
takie rumaki są – jak ulew maszt.
Jeszcze słowa, które się rozumie:
spełnia się pierwszy raz.
Jeszcze ciało i Bóg coraz nowy,
i duchów głos u ciężkich powiek,
i rzeki, gdzie jak fale – głowy,
i gdzie umiera człowiek.
To, co poznane, cierpki owoc,
co w siwy porost zmienia wzrok,
co w kamień zmienia. Marmurowe
obłoki kładzie w noc.
I to, co zbrodnią jest, jak wbity
na szpilkę rudy chrząszcz,
co stygnie w bólu i granitem
zostaje w śnie jak głos.
I to, co miłość: trawa rwana
garścią, aż tryśnie żywy sok,
martwieje jeszcze nie doznana,
przyrosła krwią do obcych rąk.
I nim się kształt ustoi pełny
formą, choć w krzywdzie – piękną,
płomieniem w domy, na twarz hełmem
cień runie, aż kolumny pękną.
I nim uniesiesz, nim ustoisz,
będziesz jak dziecko, co się boi,
rozpoznający kształt.
I już się staniesz. Przebudzony
drzewem w zmierzchanie nachylonym,
u martwych siniejący skał.
W utworze tym autor wyraża swe ogromne ubolewanie nad faktem, że tak młode pokolenie polskiego narodu jest zmuszone do walki z oddziałami nieprzyjaciela. Młodzi, przed którymi stało otworem całe życie, postanowili walczyć za swą ojczyznę, choć cena odwagi była bardzo często najwyższa i kończyła się utratą życia, które mogło przecież jeszcze długo trwać (młodzież zamiast cieszyć się młodością i dojrzewać do czasów dorosłości, pełnych zadań i obowiązków, bardzo często dojrzewała do szybkiej i okrutnej śmierci). Przepadły więc wszelkie plany, marzenia, dążenia, których miejsce zajęła prawdziwa i tragicznie realna, wszystko niszcząca rzeczywistość. Brutalna i niespodziewana doza wojennej rzeczywistości spowodowała, że ukazane w wierszu pokolenie zmierzało do nieuniknionej zagłady.
Czesław Miłosz
„Campo di Fiori”
W Rzymie na Campo di Fiori
Kosze oliwek i cytryn,
Bruk opryskany winem
I odłamkami kwiatów.
Różowe owoce morza
Sypią na stoły przekupnie,
Naręcza ciemnych winogron
Padają na puch brzoskwini.
Tu na tym właśnie placu
Spalono Giordana Bruna,
Kat płomień stosu zażegnął
W kole ciekawej gawiedzi.
A ledwo płomień przygasnął,
Znów pełne były tawerny,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli przekupnie na głowach.
Wspomniałem Campo di Fiori
W Warszawie przy karuzeli,
W pogodny wieczór wiosenny,
Przy dźwiękach skocznej muzyki.
Salwy za murem getta
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.
Czasem wiatr z domów płonących
Przynosił czarne latawce,
Łapali skrawki w powietrzu
Jadący na karuzeli.
Rozwiewał suknie dziewczynom
Ten wiatr od domów płonących,
Śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.
Morał ktoś może wyczyta,
Że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.
Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących.
O tym, że kiedy Giordano
Wstępował na rusztowanie,
Nie znalazł w ludzkim języku
Ani jednego wyrazu,
Aby nim ludzkość pożegnać,
Tę ludzkość, która zostaje.
Już biegli wychylać wino,
Sprzedawać białe rozgwiazdy,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli w wesołym gwarze.
I był już od nich odległy,
Jakby minęły wieki,
A oni chwilę czekali
Na jego odlot w pożarze.
I ci ginący, samotni,
Już zapomniani od świata,
Język nasz stał się im obcy
Jak język dawnej planety.
Aż wszystko będzie legendą
I wtedy po wielu latach
Na nowym Campo di Fiori
Bunt wznieci słowo poety.
Wiersz ten napisany został przez Miłosza w roku 1943. Tytułowy Campo di Fiori jest placem znajdującym się w Rzymie, na którym każdego dnia spotyka się ogromna liczba ludzi w celu nabycia bądź sprzedania różnorakich towarów. W utworze tym poeta zestawił ze sobą dwie różne rzeczywistości. Pierwszą jest obraz tytułowego rzymskiego placu w roku 1600, zaś drugą Warszawa w czasie wojny. W 1600 roku na Campo di Fiori spalono Giordano Bruno, nieprzeciętnego renesansowego filozofa, którego naukę o nieskończoności wszechświata i ścisłej łączności Boga z naturą uznano za herezję i postanowiono pozbawić go życia. Zaś w Warszawie znajdowało się getto, w którym na co dzień dochodziło do mordów i haniebnych egzekucji. Na rzymskim placu wśród gwaru i rozmów, wśród owoców i kwiatów spalono na stosie człowieka, co spotkało się tylko z chwilowym zainteresowaniem ludzi, którzy po chwili znów wracali do codziennych zajęć i obowiązków. W Warszawie natomiast za murami getta znajdowało się wesołe miasteczko, którego zadaniem było tłumienie wszelkich krzyków i jęków mordowanych i męczonych za murem ludzi.
Obydwa wydarzenia choć tak odległe od siebie czasowo, łączy pewien nie zmieniający się od wieków element jakim jest ludzka obojętność wobec tragicznych wydarzeń rozgrywających się tuż obok. Ludzie, których dotyka tragedia pozostawieni są sami sobie, co wynika zapewne z braku zrozumienia, współczucia czy chęci wyciągnięcia pomocnej ręki. Autor wyraźnie domaga się od społeczeństwa żywego zainteresowania się problemami ludzi będących w potrzebie, a nie egoistycznego zamykania się wokół własnych spraw i problemów.
„Który skrzywdziłeś”
Który skrzywdziłeś człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
Gromadę błaznów koło siebie mając
Na pomieszanie dobrego i złego,
Choćby przed tobą wszyscy się kłonili
Cnotę i mądrość tobie przypisując,
Złote medale na twoją cześć kując,
Radzi że jeszcze dzień jeden przeżyli,
Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta.
Możesz go zabić – narodzi się nowy.
Spisane będą czyny i rozmowy.
Lepszy dla ciebie byłby świat zimowy
I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta.
W wierszu tym autor wygłasza stanowczą przestrogę i dezaprobatę w stronę ludzi zajmujących wysokie stanowiska i piastujących urzędy, którzy zupełnie nie zwracają uwagi na potrzeby szarego, prostego człowieka, lecz przy pomocy terroru, wyzysku i strachu pragną zbudować odpowiedni dla siebie ład i porządek zarówno polityczny jak i społeczny. Podmiot liryczny pragnie uświadomić swych odbiorców do posiadanych przez nich praw, które powinni oni egzekwować. Ponadto zachęca on do zdecydowanej walki z narzuconym, totalitarnym systemem rządzenia dążącym do zupełnego podporządkowania zastraszonego społeczeństwa. Autor utworu niczym obrońca skrzywdzonych, prześladowanych i zastraszanych opowiada się zarówno za poszanowaniem drugiego człowieka jak również za elementarnymi prawami, takimi jak wolność słowa, godność, wyrozumiałość, które są fundamentalnymi zasadami społecznego współżycia. W utworze znalazło się również miejsce na przestrogę skierowaną w stronę bezwstydnych oprawców i zbrodniarzy, których w stosownym czasie spotka surowa kara za popełnione czyny. Bowiem zło (prędzej czy później) musi zostać pokonane, a sprawiedliwość i prawda zwyciężą.
Tadeusz Borowski (1922-1951)
Rzeczywistość obozowa przedstawiona przez Borowskiego.
Tadeusz Borowski przedstawia rzeczywistość obozową (najpierw, jako dwudziestojednoletni młodzieniec- w 1943 trafił do Oświęcimia, gdzie pełnił rolę sanitariusza, potem znalazł się w Dautmergen i Dachau-Allach) w kategoriach świata, w którym człowieka obdarto z godności, wolności i podstawowych reguł społecznego współżycia. Obóz jest zamkniętym, wytyczonym terytorium, w którym przebywa ogromna liczba ludzi czekających (skazanych) na śmierć. Proces odbierania życia jest prowadzony przez Niemców z niezwykłą wręcz precyzją i fachowością, przy jednoczesnym braku jakichkolwiek ludzkich odruchów z ich strony. Więźniowie przeznaczeni do prac obozowych są bardzo dokładnie kontrolowani przez nadzorujących ich esesmanów, którzy poprzez swą pedantyczność, dokładność i surowość wzbudzają wielki strach wobec znajdujących się w obozie ludzi. Niemiecka machina śmierci działa z niezwykłą precyzją i dokładnością, toteż hierarchia obozowych obowiązków jest z góry zaplanowana i przemyślana (każdy jest zobowiązany wypełniać swe obowiązki z niezwykłą precyzją). Przybywające do obozów kolejne transporty obozowych więźniów przyjmowane były z wprawą i płynnością. Potem zaś dochodziło do sytuacji, w których skazańcom „…fachowi, rutynowi ludzie będą grzebać we wnętrznościach, wyciągną im złoto spod języka i wyrwą złote zęby. W zabitych szczelnie skrzyniach odeślą do Berlina…”. Bolesną i okrutną prawdą był fakt, że ludzi znajdujących się w obozowej rzeczywistości traktowano w sposób przedmiotowy (bez skrupułów odbierano życie, kosztowności, przeprowadzano doświadczalne eksperymenty, wykorzystywano nawet włosy i skórę pozbawionych życia ludzi, z których po śmierci zostawał popiół w krematoryjnym piecu służący do użyźnienia gleby!). Zdumiewającym jest fakt, że Niemcy przy stosunkowo niewielkiej liczbie swych ludzi potrafili wprowadzić strach i posłuszeństwo wobec setek tysięcy obozowych więźniów. Aby zrozumieć tragizm codziennego życia znajdujących się tam osób, trzeba było być jednym z uwięzionych, żadne bowiem słowa i opisy nie są w stanie oddać tragizmu dziejących się tam wydarzeń. Ten „inny świat”, w którym przyszło żyć niewyobrażalnej liczbie więźniów rządził się zupełnie odmiennymi prawami, wśród których na pierwsze miejsce wysuwała się walka o przetrwanie.
“U nas, w Auschwitzu”
Opowiadanie to jest cyklem dziewięciu listów (opisujących wygląd oraz zasady życia i funkcjonowania obozu), które kierowane są do znajdującej się również w obozie ukochanej. Tadek, będący narratorem zostaje przeniesiony z Brzezinki do Oświęcimia gdzie rozpoczyna (wraz z kilkoma innymi osobami) kursy sanitarne. Należy zauważyć, że jego obozowe życie jest znacznie łatwiejsze niż większości więźniów (nie musi on tak jak inni ciężko pracować, nie brakuje mu wolnego czasu).
Oświęcimski obóz jest bardzo obszerny i zadbany. Wśród wielu murowanych budynków i brukowanych chodników rosną drzewa i trawa. Obszerność i panujący tam porządek sprawia wrażenie jakby człowiek znajdował się w niewielkim miasteczku ( stwierdzenie „U nas, w Auschwitzu” jest swoistym rodzajem dumy wyrastającej z przekonania, że ten właśnie obóz jest pod wieloma względami lepszy od innych). W obozie znajduje się biblioteka, muzeum, sala orkiestry, gdzie odbywają się koncerty. Znajduje się tam również tzw. puff, czyli dom publiczny. Zdarzył się również przypadek udzielenia ślubu. (W obozie znajdował się pewien hiszpański więzień, do którego przybyła z Francji narzeczona, która wcześniej napisała prośbę o umożliwienie ślubu z ukochanym, z którym już miała dziecko z czasów gdy był on jeszcze na wolności. Władze zgodziły się i doszło w obozie do zaślubin. Więźnia wcześniej odpowiednio ubrano, pozwolono nawet nowożeńcom na wspólną noc poślubną. Po wszystkim zaś kobieta z dzieckiem powróciła do Francji, zaś jej mąż znów założył pasiak by jako obozowicz powrócić do szarej i śmiertelnej rzeczywistości). Dla obserwatorów znajdujących się „poza drutami” zdawało się, że jest to zwyczajny obóz pracy, w którym ludzie są traktowani z szacunkiem i godnością. Niestety, prawda jest zupełnie inna, bowiem wszystkie panujące w obozie „wygody” były zarezerwowane dla nielicznych bądź po prostu nie funkcjonowały (biblioteka jest cały czas nieczynna, koncerty orkiestry odbywały się wyłącznie dla elit, zaś zwykli więźniowie nie mieli żadnego dostępu do rozrywki).
W bloku dziesiątym znajdują się kobiety, na których przeprowadza się różnorodne medyczne eksperymenty. Wielokrotnie dochodziło do sytuacji, kiedy więźniowie włamywali się do znajdujących się tam kobiet i dokonywali na nich gwałtów. Narrator wspomina również o miejscu, w którym rozstrzeliwano więźniów i podejmuje próbę rozmyślań nad bestialskim wręcz opętaniem człowieka przez drugiego człowieka. Nie potrafi on pojąć, że można w tak karygodny sposób traktować ludzi, których pozbawia się godności, szacunku i człowieczeństwa przy jednoczesnym braku jakiejkolwiek reakcji ze strony świata zewnętrznego. Niesamowitym aspektem była również umiejętność kontrolowania i rygoru nad więźniami stosunkowo niewielką liczbą nadzorujących („…Jakże to jest, że nikt nie krzyknie, nie plunie w twarz, nie rzuci się na pierś? Zdejmujemy czapkę przed esmanami wracającymi spod lasu, jak wyczytają, idziemy z nimi na śmierć i – nic? Głodujemy, mokniemy na deszczu, zabierają nam najbliższych. Widzisz: to mistyka. Oto jest dziwne opętanie człowieka przez człowieka. Oto jest dzika bierność, której nic nie przełamie. A jedyna broń – to nasza liczba, której komory nie pomieszczą…”, „…Bez czarów, bez trucizn, bez hipnozy. Paru ludzi kierujących ruchem, żeby tłoku nie było, i ludzie płyną jak woda z kranu za odkręceniem kurka…” ). Narrator stwierdza, że te wszystkie tragiczne wydarzenia trzeba z dokładnością zapamiętać aby „zdać ludziom żywym relację i stanąć w obronie zmarłych”.
W jednym z listów Tadek wspomina swą rozmowę z Witkiem, który pełnił na Pawiaku rolę oddziałowego i był chłopcem na posyłki najgorszego kata tam się znajdującego- Kronszmidta. Ten niemiecki tyran wyróżniał się nad wyraz wielką bezwzględnością wobec uwięzionych Żydów (chodził po nagich ciałach butami z podkutymi w podeszwach gwoźdźmi, nakazywał wykonywać wielogodzinną gimnastykę z wyczerpującymi biegami, przysiadami i czołganiem). Inni więźniowie także opowiadali Tadkowi o wyszukanych formach znęcania się przez Niemców w miejscach podobnych do Pawiaka (wieszanie na słupku, zamykanie w betonowych bunkrach, wlewanie do żołądka niewyobrażalnych ilości wody itp.). W narratorze znów wzbiera ogrom refleksji dotyczących krzywd jakie ludzie potrafią nawzajem (bez większych skrupułów) sobie wyrządzać i jednocześnie czerpać z nich radość i satysfakcję. Człowiek, który chciał przeżyć to istne piekło na ziemi musiał dostosować się do panujących w obozie reguł, zaakceptować je i czekać z nadzieją na koniec tych makabrycznych wydarzeń przepełnionych śmiercią i zniewoleniem ( „…To właśnie nadzieja każe ludziom apatycznie iść do komory gazowej, każe nie ryzykować buntu, pogrąża w martwotę…”).
W jednym z listów Tadek wspomina o obozie jako miejscu, w którym przebywają ludzie wielu narodowości- także Niemcy, którzy musieli tu podjąć resocjalizację za swą przestępczą przeszłość. Narrator zapoznał się osobiście z jednym takich więźniów, niejakim Kurtem. Niekiedy mężczyźni prowadzili rozmowy o czasach gdy znajdowali się jeszcze na wolności, bądź wspominali również tragiczne sytuacje związane z traktowaniem więźniów (Kurt wspomina o pewnej Wigilii, gdy znajdował się w obozie w Mauthausen. Na tle świątecznego nastroju powieszono dwóch więźniów, którzy odważyli się podjąć ryzyko ucieczki).
Codzienna obozowa rzeczywistość jest przez narratora porównana do obrazów ze średniowiecza, na których przedstawiano sąd ostateczny. Jednakże nawet te obrazy nie są w stanie ukazać i przedstawić ogromu dziejących się tu krzywd i ludzkiego zniewolenia. Więzień obozowy jest pozbawiony jakiejkolwiek własności, na dodatek jest obarczony nadludzką wręcz pracą, którą Tadek porównuje do starożytnych dziejów i panującego tam niewolnictwa („…Teraz dopiero poznałem cenę starożytności. Jak potworną zbrodnią są piramidy egipskie, świątynie i greckie posągi!…”). Narrator stwierdza również, że nie można zbudować rzeczy trwałych i pięknych na fundamencie ludzkiej krzywdy, wyzysku i zniszczenia. To nie jest bowiem owocem uczciwej pracy lecz zniewolenia słabszych i pozbawionych obrony i godnego życia przez ludzi używających argumentu siły i bezgranicznego braku sumienia.
Tadek wspomina również o korespondencji jaką otrzymał z domu oraz od swojego przyjaciela. Dowiedział się z niej o śmierci swoich kolegów i ta informacja napawała go wielkim strachem i niepewnością przed nadchodzącymi zdarzeniami, których nie sposób przewidzieć. Doskonale zdawał on sobie sprawę z faktu, że wielu młodych, zdolnych i ambitnych ludzi z jego pokolenia zostaje bez skrupułów pozbawianych życia, że giną ludzie, którzy powinni być za jakiś czas przyszłością narodu, a tym czasem razem z ich śmiercią giną marzenia o lepszym świecie, który mogliby przecież zbudować, ulepszyć, poprawić.
W ostatnim liście Tadek informuje Marię o zakończeniu kursów sanitarnych, w których brał on udział oraz wspomina o nacieraniu herbatą z mięty będącą antidotum dla cierpiących na świerzb. Wspomina on również o pewnej złożonej wyłącznie z Żydów grupie (sonderkomando), która zajmowała się gazowaniem ludzi, potem zaś ich paleniem w krematoryjnych piecach. Pracował tam niejaki Abramek, który traktował tą nieludzką pracę jak zwyczajne zajęcie. Był wręcz dumny, że może się uważać w obozie za człowieka pomocnego, z którego jest jakiś pożytek. To właśnie ten zlagrowany Żyd opowiedział Tadkowi o ekonomicznym sposobie palenia ludzkich zwłok, który sam wymyślił („bierzemy cztery dzieciaki z włosami, przytykamy głowy do kupy i podpalamy włosy. Potem pali się samo…”).
“Proszę państwa do gazu”
W obozie postanowiono przeprowadzić dezynfekcję przez co wszyscy więźniowie byli zmuszeni oddać ubrania i chodzić nago. Chcąc przeprowadzić proces odwszenia, ubrania wrzucono do basenów, w których znajdował się cyklon (ten sam, który służył do zagazowywania ludzi w komorach). Tadek prowadził właśnie rozmowę ze swymi kolegami z Kanady- czyli specjalnego komanda pracującego przy przyjmowaniu transportów kolejowych przybywających do obozu. Od pewnego czasu nie pojawiały się transporty, przez co wśród ludzi znajdujących się w obozie narastała niepewność o własną przyszłość. Jednakże wkrótce nadeszła wiadomość o kolejnym transporcie, więc komando zostało wezwane na rampę do rozładunku, zaś Tadek przyłączył się do niego. Wszyscy czekali na zbliżający się transport w promieniach słonecznego, gorącego dnia.
Wkrótce pojawiły się pierwsze wagony, w których znajdowali się stłoczeni ludzie wołający „wody”, „powietrza”. Powstałe zamieszanie zostało natychmiast uciszone salwą z karabinu jednego z esesmanów. Wówczas otwarto wagony i nakazano wysiadać zmordowanym i zupełnie wycieńczonym ludziom. Cały dobytek jaki przybysze mieli ze sobą nakazano zostawić obok wagonów. Zdesperowani i przestraszeni ludzie pytają o swoją przyszłość, jednakże nikt nie udziela im żadnych wyjaśnień, gdyż „…ludzi idących na śmierć oszukuje się do ostatniej chwili. Jest to jedyna dopuszczalna forma litości.”. Ogromne stosy ze „skarbami” od przyjezdnych powiększały się. Nie brakowało tam złota, ubrań, biżuterii, banknotów czy żywności. Następnie wszystkich wsadzano do samochodów zmierzających do komór gazowych i krematoriów (osobno kobiety, mężczyzn i dzieci). Jedynie nielicznym udaje się uniknąć natychmiastowej śmierci w komorach gazowych. Zostają oni bowiem ze względu na zdrowy wygląd i tężyznę fizyczną skierowani do lagru, gdzie czeka ich przed śmiercią ciężka praca. Tam i z powrotem kursuje karetka Czerwonego Krzyża, która przewozi śmiertelny ładunek- środek przeznaczony do masowych mordów w komorach gazowych. Oficer SS odnotowywał z dokładnością każdy odjeżdżający stamtąd samochód.
Gdy wagony opustoszały należało wejść do środka i wynieść ciała ludzi, którzy nie przetrwali morderczej drogi. Wśród znajdujących się tam zanieczyszczeń (ludzkie odchody, pozostawione przedmioty) leżały niemowlęta, które wynoszono i wręczano matkom. Jednakże kobiety wzbraniały się, nie przyznawały się do swych martwych pociech, gdyż myślały, że dzięki temu uratują własne życie. Tadka wyraźnie przerosła cała sytuacja, której był świadkiem. Żałował on, że znalazł się w tym miejscu i był świadkiem tych makabrycznych wydarzeń. Wycieńczony pracą, napiętrzającymi się myślami i panującym hałasem, traci on orientację i dostaje mdłości. Widząc ogrom ludzkiego cierpienia oraz będąc świadkiem upodlenia i uprzedmiotowienia przybywających w transportach więźniów Tadek zastanawia się również nad własnym postępowaniem, czego dowodem jest pytanie zadane do jednego ze współtowarzyszy „…Czy my jesteśmy ludzie dobrzy?…”.
W chwili gdy wagony zostały uprzątnięte należało zająć się całymi stosami dobytku, który pozostawili przy rampie ludzie z ostatniego transportu. Niezliczoną ilość walizek ładowano na auto, gdzie następowało poszukiwanie najcenniejszych skarbów (złoto, pieniądze, kosztowności), które przekładano do trzymanej przez żołnierza teczki. Reszta zaś miała zostać posegregowana i wywieziona do Rzeszy. Wszyscy są już bardzo zmęczeni i pragną w końcu odpocząć. Tymczasem nadjeżdża kolejny transport z wagonami wypełnionymi przerażonymi ludźmi i ich dobytkiem spakowanym w walizki. Widok nowej „dostawy” w połączeniu z niemiłosiernym upałem powoduje, że więźniowie pracujący przy rampie stają się bardziej niż zazwyczaj porywczy i niewyrozumiali dla przyjezdnych, których czeka wiadomy los. Narrator wspomina o kilku dramatycznych momentach jakich był on świadkiem (Pewna kobieta nie chcąc trafić do komory porzuciła płaczące za nią dziecko gdyż myślała, że dzięki temu uratuje swe życie. Wówczas zdenerwowany Andriej, więzień pracujący przy odbieraniu ludzi z transportów pobił kobietę po czym wrzucił ją razem z dzieckiem na ciężarówkę. Z kolei inna młoda kobieta zapytała Tadeusza z troską o swą przyszłość. Gdy zaś ten nie odpowiedział dziewczyna sama wskoczyła na jadący już samochód z więźniami i z godnością wyruszyła ku końcowi swego jakże młodego życia).
Wycieńczony Tadek wynosił z kolejnych wagonów ciała noworodków oraz pozostawione bagaże. Wszędzie wręcz roiło się od trupów, które więźniowie ładowali na ciężarówkę. Zapakowano tam również pewną żyjącą dziewczynkę, która nie miała jednej nogi. Podobno miała ona spłonąć żywcem razem z całym stosem znajdujących się tam ludzkich ciał. Gdy praca została wykonana zapadał już wieczór a Tadek ze swym kolegą Henrim położyli się na torach i odpoczywali. Narrator stwierdził, że ta sytuacja go przeraża, że nie daje już rady i wysiada zarówno pod kątem psychicznym jak i fizycznym. Henri tymczasem czuje się zupełnie nieźle. Odebrał już wiele transportów kolejowych z więźniami i przyzwyczaił się do tych traumatycznych wydarzeń. Czasem zdarzało się, że spotykał w wagonach swych znajomych, którym kłamach w żywe oczy, że po prostu idą się kąpać.
Nocą pojawił się kolejny transport i znów wszystko przebiegało w niemal identyczny sposób co poprzednio. Znów w wagonach było całe mnóstwo ciał ludzi, którzy nie przetrzymali morderczej drogi. W panującym mroku Tadek złapał za rękę jakiegoś umarłego człowieka i poczuł jak „…dłoń jego kurczowo zawarła się wokół mojej ręki…”. Sytuacja ta spowodowała, że poczuł on wzbierający przypływ mdłości i czym prędzej schował się pod szynami pragnąc już tylko móc spokojnie wrócić do obozu, który jak stwierdził jest swoistą „oazą spokoju”.
Gdy wagony zostały dokładnie opróżnione, zaczęto ładować na samochód trupy znajdujące się w pobliżu rampy. Po skończonej pracy „Kanada” wracała obładowana żywnością z przybyłych transportów do obozu („Parę dni obóz będzie żył z tego transportu, zjadał jego szynki i kiełbasy, konfitury i owoce, pił jego wódki i likiery…”). Tymczasem w Birkenau z kominów znajdujących się przy krematorium płynęły potężne słupy dymów, które były ostatnią pozostałością po ludziach z transportu Sosnowiec- Będzin.
Zofia Nałkowska
„Medaliony”
Zofia Nałkowska była jednym z członków Komisji ds. Badań Zbrodni hitlerowskich na ziemiach polskich. Autorka brała udział m.in. w przesłuchiwaniach świadków oraz miała dostęp do dokumentacji pozostawionej przez Niemców. Widziała ona również miejsca, w których dochodziło do masowych mordów, dzięki czemu powstały „Medaliony”.
Medalion jest utrwaleniem pamięci i wiedzy o osobie, która już odeszła (dosłownie jest to nagrobne zdjęcie). Autorka chciała swymi opowiadaniami utrwalić w pamięci potomnych ten tragiczny czas wojny i zniewolenia człowieka. Stąd właśnie pomysł Nałkowskiej na nazwę książki „Medaliony”
Motto zbioru opowiadań: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”
„Profesor Spanner”
Opowiadanie to rozpoczyna cykl ośmiu opowiadań i jest ono swoistym zapisem wizji lokalnej, którą przeprowadzono w Instytucie Anatomicznym mieszczącym się we Wrzeszczu pod Gdańskiem. W podziemiach instytutu znajdowały się cementowe baseny, które wypełnione były ludzkimi zwłokami pozbawionymi głów (znajdowało się tam trzysta pięćdziesiąt ciał). Znajdowały się tam również kadzie, w których leżały odcięte głowy, zaś w innych można było zauważyć zwłoki pocięte na mniejsze bądź większe części lub elementy ciał pozbawione skóry. W innym budynku, który również był własnością instytutu znajdował się kocioł wypełniony ciemną, brunatną cieczą, pośród której pływały części ludzkich ciał poddanych procesowi wygotowania. Na półkach zaś można było odnaleźć spreparowane kości oraz płaty skóry. Na stole znajdowały się natomiast białe kawałki chropowatego mydła jak również foremki służące do jego produkcji.
W opowiadaniu tym znajduje się również zapis przesłuchania młodego Polaka, który w tymże instytucie pracował. Młodzieniec pomagał profesorowi w pracy uczestnicząc w preparowaniu ludzkich zwłok. Spanner wspólnie ze swymi współpracownikami oraz studentami rozwinął działalność produkcji mydła, którego głównym składnikiem był ludzki tłuszcz. Instytut zaopatrywał się w „towar” do produkcji z pobliskiego więzienia i obozów koncentracyjnych. Ten karygodny proceder był utrzymywany w tajemnicy przed władzami uczelni, jednakże wiszący na ścianie przepis na produkcję mydła był dostępny dla każdego kto tylko był zainteresowany zgłębieniem znajdującej się tam treści, co świadczy o fakcie, że odwiedzający instytut goście mogli domyślić się czym tu się zajmowano. Początkowo świadek brzydził się swej pracy w Instytucie, ciężko mu było wykonywać określone zajęcia. Jednakże z czasem przywykł on do wykonywanych obowiązków, wyzbył się obrzydzenia (zaczął nawet używać produkowanego tam mydła) i jednocześnie uległ procesowi całkowitego zobojętnienia w połączeniu z podziwem dla pomysłowości niemieckiej machiny, czego doskonałym dowodem są wypowiedziane przez niego słowa: „W Niemczech, można powiedzieć, ludzie umieją coś zrobić z niczego”. „Coś”- to mydło, zaś zupełnie „niczym” w mniemaniu mężczyzny były ludzkie ciała, które można było bez skrupułów okraść z godności i szacunku kosztem choćby najmniejszego zysku. Powyższe stwierdzenie jest doskonałym dowodem wskazującym na całkowitą degradację moralności młodego mężczyzny, którego wręcz zafascynowała niemiecka pomysłowość.
W opowiadaniu tym zamieszczona jest również rozmowa z profesorami- kolegami po fachu Spannera, którzy również wizytowali ukrytą fabrykę mydła i nie zdawali sobie zupełnie sprawy z rozgrywających się tutaj tragicznych wydarzeń. Gdy zapytano ich, czy Spanner mógł być zdolny do tak makabrycznych posunięć, stwierdzili, że mógł wykonywać narzucony odgórnie rozkaz, bądź chciał przysłużyć się swej ojczyźnie, która walczyła z kryzysem ekonomicznym.
„Dno”
Bohaterką tego opowiadania jest pewna kobieta, która przeżyła tragiczne chwile na Pawiaku jak również w obozie w Ravensbruck. W swej bardzo chaotycznej opowieści wspomina ona o tragicznych wydarzeniach, które wyryły się już na zawsze w jej pamięci (kobieta wspomina o bezlitosnym katowaniu więźniów na Pawiaku, o bestialskich eksperymentach medycznych, upuszczaniu krwi przed rozstrzelaniem więźniów, która potem była przekazywana dla niemieckich żołnierzy, wspomina ona również o niewielkich racjach pożywienia, które powodowały, że dochodziło do przypadków kanibalizmu). W obozie w Ravensbruck bohaterka opowiadania wykonywała ciężką pracę w fabryce amunicji. Kobieta wspomina również o tragicznych warunkach panujących w trakcie transportu więźniów do obozu. W jednym wagonie przeznaczonym do transportu bydła znajdowało się około stu osób, które przez kilka dni przebywały w niesamowitym ścisku, bez powietrza, bez pożywienia i możliwości spełnienia potrzeb fizjologicznych. Natomiast w wagonach przeznaczonych dla mężczyzn warunki były jeszcze gorsze, co powodowało ogromną ilość zgonów podczas transportu. Po dotarciu na miejsce i otwarciu wagonów widok więźniów był tak przerażający, że nie potrafili go znieść sami oprawcy, czyli niemieccy oficerowie. Po wojnie okazało się, że z całej rodziny przeżyła tylko ona i teraz jest zmuszona dźwigać na sobie jarzmo pamięci tych makabrycznych wydarzeń, których była świadkiem. Stąd właśnie tyle chaotycznych opisów, zająknięć i przerw wkradających się w jej tragiczną opowieść.
„Kobieta cmentarna”
Bohaterem tego opowiadania jest kobieta, która na co dzień zajmuje się porządkowaniem cmentarza. Wspomina ona o momencie pacyfikacji getta mieszczącego się w pobliżu miejsca jej zamieszkania („…Mieszkania mamy wszyscy zaraz koło muru, to u nas wszystko słychać, co się u tamtych dzieje…Do ludzi strzelają po ulicach. Palą ich w mieszkaniach. Po nocach krzyki takie i płacz. Nikt nie może ani spać, ani jeść, nikt nie może wytrzymać…”) i nie jest w stanie zapomnieć tych dramatycznych wydarzeń, które już na zawsze pozostaną w jej pamięci. Bohaterka wciąż ma przed oczami tragiczne wydarzenia. Wciąż słyszy przerażające krzyki ludzi wyskakujących z podpalanych mieszkań, a potem ten trzask ciał spadających z wysoka na bruk, który przypomina zawodzące odgłosy wydobywane przez mieszkające wśród cmentarnych drzew i mogił ptaki. Kobieta stwierdza, że „…najgorsze jest to, że dla nich nie ma żadnego ratunku…Tych, którzy się bronią, oni zabijają na miejscu. A tych, co się nie bronią, wywożą samochodami tak samo na śmierć. Więc co oni mają robić? Podpalają ich w domach i nie dają im wyjść. To matki zawijają dzieci w co tam mają miękkiego, żeby ich mniej bolało, i wyrzucają z okna na bruk. A później wyskakują same… Wciąż tak wyskakują, wolą wyskoczyć niż się za życia spalić w ogniu…”. I chociaż bohaterka opowiadania stwierdza, że Żydzi za narodem polskim nie przepadają, to jednak jest jej żal tego maltretowanego przez niemieckiego agresora narodu żydowskiego, na który spadło tak wiele bólu i cierpienia.
„Przy torze kolejowym”
W opowiadaniu tym zawarta jest historia pewnej dziewczyny, której udało się umknąć przez otwór w podłodze z transportu jadącego do obozu koncentracyjnego. Jednakże w momencie ucieczki została ona postrzelona w kolano i nie była w stanie kontynuować ucieczki. Wśród uciekinierów był również jej małżonek, który niestety został śmiertelnie postrzelony. Tylko nielicznym udało się szczęśliwie uciec w stronę lasu. Wokół kobiety zaczęli gromadzić się ludzie przybyli z pobliskich domów. Jednakże paraliżujący ich strach powodował, że nikt nie zdecydował się pomóc rannej z obawy przed możliwymi konsekwencjami ze strony bezwzględnego niemieckiego agresora. Kobieta poprosiła jedynie o wódkę i papierosy, dzięki którym trawiący ją ból zmniejszy się choć trochę. Pewna starsza kobieta przyniosła jej chleb oraz mleko, zaś jakiś młody mężczyzna dostarczył rannej Żydówce wódkę i papierosy, o które prosiła. Po pewnym czasie na miejsce przybyli dwaj policjanci. Kobieta usilnie błagała aby ją zastrzelili, dzięki czemu ulżą jej w cierpieniu a ludzie pozbędą się „kłopotu”, który zaistniał przez jej obecność. Jednakże policjanci nie zdecydowali się na tak drastyczne posunięcie i odeszli. Ranna uświadomiła sobie, że tak naprawdę nikomu nie zależy na tym, aby uratować jej życie, zawiadomić lekarza czy przenieść w bezpieczne miejsce gdzie można by się nią odpowiednio zająć i udzielić stosownej opieki. Gdy policjanci pojawili się znów na miejscu dramatycznych wydarzeń, kobieta ponowiła prośbę aby odebrali jej życie i w ten sposób zakończyli sprawę. Jednakże nie potrafili oni tego uczynić gdyż zapewne sumienie nie pozwalało im na odebranie życia drugiemu (a zwłaszcza niewinnemu) człowiekowi. Dopiero młody mężczyzna (ten sam, który wcześniej przyniósł rannej wódkę i papierosy) „rozwiązał sprawę” decydując się zastrzelić usilnie proszącą o to Żydówkę. Świadkowie zaistniałej sytuacji byli zdumieni gdyż nie spodziewali się, że człowiek, który wcześniej okazał pomoc i współczucie będzie zdolny odebrać kobiecie życie. „…Ale dlaczego on do niej strzelił, to nie jest jasne – mówił opowiadający. – Tego nie mogę zrozumieć. Właśnie o nim można było myśleć, że mu jej żal…”.
„ Dwojra Zielona”
Dwojra Zielona to główna bohaterka kolejnego opowiadania Zofii Nałkowskiej. Pomimo jeszcze młodego wieku (zaledwie 35 lat) kobieta ta jest bardzo zniszczona i doświadczona przez tragiczny życiowy okres wojennych lat (o czym świadczy brak oka i zębów). Jednakże Dwojra nie poddaje się i walczy z przeciwnościami, które zgotował dla niej okrutny los. Kobieta wspomina, że wyszła za mąż w wieku dwudziestu trzech lat i zamieszkała z małżonkiem w Warszawie. W trakcie bombardowania stolicy zbiegła z mężem do Janowa Podlaskiego. Zaczęły się akcje wywozu Żydów do getta lub do obozów zagłady. Chcąc uniknąć łapanki bohaterka opowiadania skryła się na strychu i przez blisko miesiąc nie jadła nic poza znalezioną tam kaszą i cebulami. Była wówczas przekonana, że nadchodzi nieubłagany koniec jej życia. Opatrzność zdecydowała jednak inaczej i kobiecie udało się przetrwać ten niezwykle trudny czas. Oko straciła podczas świętowania przez Niemców nocy sylwestrowej, którzy postanowili strzelać z tej okazji do ludzi. Życie straciło wówczas sześćdziesiąt pięć osób, zaś uciekająca przed nimi Dwojra poważnie zraniła się w oko, którego nie dało się już uratować. Wtedy właśnie zrodziła się w niej ogromna chęć przeżycia tych haniebnych czasów by jako świadek dramatycznych wydarzeń przekazać światu prawdę o niemieckiej machinie siejącej śmierć i zniszczenie.
Potem bohaterka opowiadania trafiła do obozu koncentracyjnego w Majdanku. Tam znów musiała walczyć z głodem gdyż porcje żywnościowe były bardzo skromne. Przebywający tam więźniowie byli bici i surowo karani za próbę ucieczki, a co dwa tygodnie odbywała się selekcja. Potem Dwojra dostała się do pracy w fabryce amunicji w Skarżysku- Kamiennej, gdzie trzeba było ciężko pracować i nie chorować- był to jedyny sposób uniknięcia częstych selekcji. Ponadto w fabryce panował straszny głód i aby przeżyć Dwojra musiała wyrywać sobie złote zęby, za które kupowała chleb. Znów odczuła wielką chęć życia i walki z czającą się ze wszystkich stron śmiercią. Potem Niemcy przenieśli fabrykę do Częstochowy. Tutaj siedemnastego stycznia wkroczyli Sowieci i wyswobodzili jeńców (w tym bohaterkę opowiadania), którzy jeszcze tu pozostali (znaczną część więźniów przetransportowano bowiem do Niemiec).
„Wiza”
Tytułowa wiza jest nazwą łąki na którą spędzano więźniarki w momencie porządkowania obozu. Te dramatyczne wydarzenia wspomina była więźniarka, Żydówka, która dzięki polskiemu nazwisku przebywała w obozie jako Polka. Kobieta wspomina zimne i mokre październikowe dni, kiedy wysyłano na wizę kobiety z obozu (z bloku), które musiały pozostać tam aż do wieczora ponieważ blok musiał być czysty. „A wiza to jest łąka pod samym lasem, pod drzewami. Stały tam na zimnie przez cały dzień bez jedzenia i bez żadnej roboty”– wspomina była więźniarka. Były tam kobiety z wielu krajów, między innymi z Francji, Holandii, Belgii i Grecji. W najgorszej kondycji były greczynki, zaś „Polki i Rosjanki były silniejsze”. Kobieta wspomina, że wszystkie kobiety stały w wielkim ścisku, blisko siebie, chociaż miejsca wokół było pod dostatkiem („…Stały wszystkie ciasno, jedna obok drugiej, chociaż miejsca było dosyć. Brudne, owrzodzone, ostrupiałe. Były między nimi chore i nawet umierające…”). Bohaterka opowiadania stosunkowo niewiele mówi o sobie. Wspomina jedynie o modlitwie w chwilach gdy była bita. Dzięki temu przezwyciężała rodzącą się w sercu nienawiść. Kobiety wyganiano na wizę przez cały tydzień i każdego dnia „coraz więcej ich umierało”. I tak każdego dnia aż do momentu selekcji. Kobieta wspomina również jak pewnego dnia po zimnym poranku pokazało się na niebie słońce. Kobiety przesunęły się wówczas całą spójną masą w stronę promieni aby się ogrzać „…nie jak ludzie, tylko jakby jakieś zwierzątka…”. Tego właśnie dnia Greczynki żydowskiego pochodzenia zaśpiewały „po hebrajsku żydowski hymn”. Ich śpiew był tak mocny i czysty jakby były one zupełnie zdrowe. „…To nie była siła fizyczna… To była siła tęsknoty i pragnienia…”– wspomina bohaterka opowiadania. Następnego dnia odbyła się selekcja. „Przyszłam na wizę i wiza była pusta”.
„Człowiek jest mocny”
Głównym bohaterem tego opowiadania jest Żyd- Michał P., który postanawia opowiedzieć narratorowi o tragicznych wydarzeniach do jakich doszło w lesie Żuchowskim mieszczącym się blisko pałacu. W pobliżu budynku Niemcy rozmieścili specjalne samochody przystosowane do zagazowywania więźniów przywożonych tu z Chełmna i okolic. „…Przynaglani do pośpiechu, uchylając się od uderzeń kolbami, wbiegali bezładnie po kładce w czeluść ustawionego tyłem do pałacu, wielkiego jak wagon meblowy auta gazowego. Drzwi hermetyczne zatrzaskiwały się z łoskotem…Zamknięci w pułapce wołali o pomoc, bili pięściami o ściany wozu. Po kilku minutach, gdy krzyki ucichły, maszyna odjeżdżała…”. Michała P. wybrano do pracy (wraz z około trzydziestoma innymi mężczyznami) do kopania dołów w lesie Żuchowskim, w których następnie umieszczano ciała zagazowanych w samochodzie-pułapce Żydów („…Niemcy-jak otworzyli drzwi-odskoczyli od auta. Ze środka szedł ciemny dym. W miejscu, gdzieśmy stali, nie czuć było żadnego zapachu…”. Gdy wśród ciał zdarzyła się osoba przejawiająca jakiekolwiek oznaki życia, wówczas czym prędzej ją dobijano. Potem następowało obszukiwanie trupów i zabieranie znalezionych kosztowności. Po przeszukaniu ciał, Michał P. wspomina: „…kładliśmy je do rowu, na przemian, jednego głową przy nogach drugiego, bardzo ciasno, żeby się dużo zmieściło… W trzech czterech metrach rowu mieściło się tysiąc…”. Pewnego dnia bohater opowiadania rozpoznał wśród zagazowanych ludzi swą małżonkę oraz dwójkę małych dzieci („…chłopiec miał siedem lat, dziewczynka cztery…). Michał P. wspomina, że wówczas położył się na zwłokach swych najbliższych i prosił, aby go zastrzelono. Lecz esesmani nie chcieli tego uczynić, a jeden z Niemców rzekł: „Człowiek jest mocny, może jeszcze dobrze popracować” i bił załamanego mężczyznę dopóki ten nie wstał. Bohater opowiadania znalazł jednak w sobie siłę (chociaż początkowo planował się powiesić) i uciekł z jadącego konwoju. Udało mu się wówczas dotrzeć do wsi i zakopać w sianie, gdzie przebywał dwa dni (Niemcy bowiem szukali go w okolicy). Potem poszedł po pomoc do gospodarza, który go nakarmił, ogolił i założył na głowę czapkę (maciejówkę). Potem udał się on do Grabowa, a tam spotkał się innego więźnia żydowskiego pochodzenia, któremu również udało się uciec.
Opowiadanie kończy się opisem narratora przedstawiającym tragiczny obraz z miejsca, w którym pochowano zagazowanych wcześniej Żydów („…Na rozległej polanie, w ramie niskich, ciemnych, gęsto rosnących sosen leżały smugi słabiej zarosłej trawki…W jednym miejscu dół był rozkopany i w sypkim, brudnym piasku widać było kawałek ludzkiej stopy… Ktoś pokazywał znaleziony strzęp pudełka od zapałek z greckim nadrukiem… Ktoś na miejscu dawnego krematorium znalazł dwie malutkie kosteczki ludzkie.”).
„Dorośli i dzieci w Oświęcimiu”
Opowiadanie to jest swoistym podsumowaniem wszystkich wcześniejszych historii. Narrator podsumowuje ogrom ludzkiego cierpienia i śmierci, których dopuścił się nazistowski, bezduszny tyran („…Uduszono i spalono te nieprzebrane masy ludzkie w trybie najstaranniej przemyślanej, zracjonalizowanej, sprawnej i udoskonalonej organizacji…Nie dziesiątki tysięcy i nie setki tysięcy, ale miliony istnień człowieczych uległy przeróbce na surowiec i towar w obozach śmierci…”). Pod pozorem podstępu i fałszywych obietnic oprawcy wywozili niczego nie podejrzewających Żydów na śmierć w obozach koncentracyjnych („…Żydom aresztowanym we Włoszech, w Holandii, w Norwegii i w Czechosłowacji Niemcy obiecywali doskonałe warunki pracy w obozach Polski, uczonym zapewniano stanowiska w instytutach badań naukowych…”). Na miejscu rzeczywistość okazywała się zupełnie inna: ludziom odbierano wszelkie kosztowności i rzeczy osobiste (które potem trafiały do Rzeszy), a potem bezwzględnie odbierano życie by nawet z martwych ciał czerpać zysk i korzyść („…Utylizowanie spalonych kości na nawóz, tłuszczu na mydło, skóry na wyroby skórzane, włosów na materace…”). Aż nie chce się wierzyć, że człowiek potrafił dopuścić się tak podłych i bezdusznych działań wymierzonych w drugiego człowieka. Lecz prawda jest jedna i niepodważalna: „Ludzie ludziom zgotowali ten los” (cytat ten jest mottem całego zbioru opowiadań). Jednakże trzeba również pamiętać o bohaterach, którzy znajdując się w obozach koncentracyjnych nieśli pomoc narażając się przy tym na pewną śmierć. Niewątpliwie takimi ludźmi byli lekarze, którzy mieli pewne możliwości ratowania ofiar nazistowskiego aparatu śmierci i upodlenia. Narrator opisuje m.in. wspaniałą postawę doktora Grabczyńskiego z Krakowa, który z bloku nr 22 (będącego wcześniej miejscem mordu i wykończenia) uczynił dla więźniów prawdziwy szpital („…Nie tylko otoczył ich opieką jako lekarz, nie tylko wyjednał dla nich lekarstwa i środki opatrunkowe, ale podstępem bronił ciężko chorych od zagazowania, ratował ich życie…).
W opowiadaniu tym przedstawieni są również najwięksi oprawcy znajdujący się w Oświęcimskim obozie. Za największego zbrodniarza i tyrana uchodził niejaki August Glass. Był to muskularnie zbudowany mężczyzna, który swe „…ofiary bił w nerki w ten sposób, żeby nie zostawić śladów, a śmierć następowała po trzech dniach”. Lecz nie był on jedynym bezlitosnym mordercą w obozie (…„Inny stawiał stopę na gardle człowieka i miażdżył mu krtań swym ciężarem. Inny zanurzał głowę więźnia w kadzi, tak długo ją trzymając, póki nieszczęsny się nie udusił…”). Inny oprawca bił swe ofiary gumą zakończoną ołowiem za niedokładne wyczyszczenie ubrania lub butów. Bił tak celnie, „…że na miejscu zabijał…”. Ci bezwzględni ludzie tworzący nazistowskie oddziały wywodzili się często ze społecznych szumowin (mordercy, złodzieje, przestępcy) i dzięki wrodzonemu instynktowi zła mogli pastwić się bez skrupułów nad swymi ofiarami.
Narrator poświęca również miejsce na opisanie historii dzieci w obozie koncentracyjnym. Na śmierć przez uduszenie w komorach gazowych wybierano dzieci najmniejsze, które nie nadawały się jeszcze do pracy. „…Selekcji dokonywano w ten sposób, że dzieci przechodziły kolejno pod prętem zawieszonym na wysokości jednego metra i dwudziestu centymetrów. Świadome powagi chwili, te mniejsze, zbliżając się do pręta, prostowały się, stąpały wyprężone na palcach, by zaczepić głową o pręt i uzyskać życie…”. Dzieci były w pełni świadome nieuchronnie zbliżającej się śmierci, dlatego chowały się po obozie i płakały wołając: „-My nie chcemy do gazu! My chcemy żyć!”. I znów zdarzali się w obozie ludzie, którym udało się uratować życie dzieci choć cena za udzieloną pomoc mogła być najwyższa. Narrator opisuje historię pewnego lekarza, do którego zapukało nocą dwóch chłopców, którym udało się uciec z samochodu zmierzającego do komory gazowej. Człowiek ten uratował im życie i zapewnił przetrwanie.
Cytaty z poszczególnych opowiadań
„Profesor Spanner”
„…Leżeli jak w sarkofagach, w cementowych, długich basenach z uniesionymi pokrywami- wzdłuż, jedni na drugich. Mieli ręce opuszczone wzdłuż ciała, nie złożone na piersiach według pogrzebowego rytuału. A głowy odcięte od torsów tak równo, jakby byli z kamienia…”
„…Dalej były znowu baseny z umarłymi, a później kadzie z ludźmi przeciętymi na pół, pokrajanymi na części i odartymi ze skóry…”
„…Wreszcie na wysokim stole kawałki mydła białawego i chropowatego…”
„…Spanner chował zawsze trupy na zapas…Ten wielki marynarz bez głowy jest z gdańskiego więzienia. Trupy przecięte w pół są dlatego, że całe nie chciały wejść do kotła, nie chciały się zmieścić…”
„…Człowiek jeden da tłuszczu może z pięć kilogramów…”
„…Każdy się bał tym mydłem myć na początku…Obrzydzenie było do tego mydła. Zapach miało niedobry…Z początku nawet jeden kolega widział: miałem dreszcz, że można się tym myć. W domu mama też się obrzydzała. Ale się dobrze mydliło, więc go używała do prania…”
„…-W Niemczech, można powiedzieć, ludzie umieją coś zrobić- z niczego…”
„Dno”
„…-W Ravensbruck nas, owszem, męczyli. Znęcali się zastrzykami, wyrabiali na kobietach praktyki, otwierali rany…”
„…-Przed obozem byłyśmy dwa miesiące na Pawiaku. Co tam wyprawiali, jaki robili zbrodnie na ludziach! Zastrzyki, ściąganie krwi dla żołnierzy- i dopiero wieszali albo brali na rozstrzał…”
„…-Mówili też o tych szczurach…Więźniowie sami musieli rano wynosić trupy z pakamery. Miały ręce i nogi związane, wyjedzone wnętrzności. Niektórym biło jeszcze serce…”
„…- Dopiero rano wołali na apel, a po apelu znów do bunkru, bez żadnego jedzenia…Jednak coś jadły-powiedziała ciszej. –Raz jedna ruszała ustami. I jedna miała zakrwawione paznokcie. Proszę pani, to było strasznie karane! Ale one tam w nocy jadły mięso z tych trupów…”
„…-Wieźli nas w zaplombowanym wagonie w upał, byłyśmy mokre od potu, czarne na twarzy od kurzu, ubranie na nas śmierdziało, nogi miałyśmy ubabrane w gnoju. Więc zaczęłyśmy wyć jak zwierzęta…Proszę pani! Jak nas zobaczył (niemiecki oficer), jego oczy zrobiły się okrągłe, ręce o tak rozcapierzył ze strachu. Tak się nas przeląkł!…”
„Kobieta cmentarna”
„…Później przyszedł czas, gdy na cmentarz spadały pociski. Posągi i medaliony potłuczone leżały wzdłuż alei. Groby z otwartymi wnętrzami ukazały w pękniętych trumnach swych umarłych…”
„…-Mieszkania mamy wszyscy zaraz koło muru, to u nas wszystko słychać, co się u tamtych dzieje…Do ludzi strzelają po ulicach. Palą ich w mieszkaniach. Po nocach krzyki takie i płacz. Nikt nie może ani spać, ani jeść, nikt nie może wytrzymać…”
„…-Tych, którzy się bronią, oni zabijają na miejscu. A tych, co się nie bronią, wywożą samochodami tak samo na śmierć. Więc co oni mają robić? Podpalają ich w domach i nie dają im wyjść. To matki zawijają dzieci w co tam mają miękkiego, żeby ich mniej bolało, i wyrzucają z okna na bruk! A później wyskakują same…Niektóre skaczą z małym dzieckiem na rękach…”
„…-I nawet jak tego nie widać, to my słyszymy. To słychać tak, jakby coś miękkiego klapnęło. Plask, plask…Wciąż tak wyskakują, wolą wyskoczyć, niż się za życia spalić w ogniu…”
„Przy torze kolejowym”
“…Wiezieni długimi pociągami w zaplombowanych wagonach do obozów zniszczenia uciekali niekiedy w drodze. Ale niewielu się na taką ucieczkę ważyło…. W ciasnocie stłoczonych ludzi, zgłodniałych, cuchnących i brudnych, rzecz zdawała się prawie niewykonalna. Trudno było się nawet poruszyć…”
„…Ludzie wpadali pod koła i często ginęli na miejscu. Ginęli, uderzeni wystającą belką, kantem zasuwy, rzuceni pędem o słup sygnału czy przydrożny kamień. Albo łamali ręce i nogi, wydani w tym stanie na wszelkie okrucieństwo wroga…”
„…Chwilę leżała zamknąwszy oczy. Znów usiadła, poruszyła nogą, ujęła ją w obie ręce, usunęła z kolana spódnicę. Ręce miała zakrwawione. Ten wyrok śmiertelny na nią, uwięzły w jej kolanie, tkwił tam jak gwóźdź, którym przybita była do ziemi. Leżała długo i spokojnie, oczy zbyt czarne mocno zakryła powiekami…”
„…Tak więc nikt nie zaproponował zabrać jej stąd przed nocą ani wezwać doktora, ani dowieść do stacji, skąd mogłaby dojechać do szpitala. Nic takiego nie było przewidziane. Szło już tylko o to, aby tak lub inaczej umarła…”
„…Ale dlaczego on do niej strzelił, to nie jest jasne – mówił opowiadający. – Tego nie mogę zrozumieć. Właśnie o nim można było myśleć, że mu jej żal…”.
„Dwojra Zielona”
„…Siedziała na strychu i myślała: „Teraz żyję, a za godzinę nie wiem co będzie” Ale inni ginęli, a ona nie…”
„…Oko straciłam pierwszego stycznia 43 roku. Była taka zabawa u Niemców. Oni się bawili w Sylwestra. Zastrzelili sześćdziesiąt pięć ludzi. Z mojego domu to ja jedna zostałam, że jeszcze żyję. Strzelali na ulicy, na śniegu, o szóstej rano. Wchodzili do mieszkań. To ja chciałam uciekać, wyskoczyłam przez okno. Myślałam, że się zabiłam. I dostałam strzał w oko…”
„…Grosza nie mam, jedzenia nie mam, oka nie mam. Żydów nie ma- to co miałam robić sama na tym strychu? Kawałka chleba już też nie miałam. Jak mam umrzeć, to wolałam umrzeć razem z nimi, nie sama. No to poszłam do Majdanka. Tam dawali chleba bardzo mało. I trochę zupy o dwunastej…”
„…Uciec nie można było. Jedna panienka uciekła. To ją złapali i powiesili. Taki tam stał słup i hak…Było nas z dziesięć tysięcy na placu i musieliśmy wszystkie na to patrzeć…”
„…Ja nie miałam pieniędzy. To sama wyrwałam sobie złote zęby. Czy wyrwałam sznurkiem? Nie. Tylko przez kilka dni ruszałam. Jak się dobrze ruszał, to już łatwo dał się wyrwać. Sam wyszedł…I kupiłam sobie dosyć chleba…”
„Wiza”
„…A wiza to jest łąka pod samym lasem, pod drzewami. Stały tam na zimnie przez cały dzień bez jedzenia i bez żadnej roboty…”
„…Stały wszystkie ciasno, jedna obok drugiej, chociaż miejsca było dosyć. Brudne, owrzodzone, ostrupiałe. Były między nimi chore i nawet umierające…”
„…-Na wizę wyganiali przez cały tydzień każdego dnia. Stały tam wciąż bardzo ściśnięte, żeby się ogrzać. Wszystkie starały się być w środku dla ciepła, żadna nie chciała zostać na skraju. Schylały głowę i wciskały się między inne, jak mogły. Wciąż się to wszystko razem ruszało…Niektóre były całe w ranach, a przecież się jedna do drugiej przyciskały. I coraz więcej ich umierało…”
„Człowiek jest mocny”
„…Niemcy wyganiali ludzi przez ganek tylko w bieliźnie. To oni nie chcieli wychodzić na mróz bez ubrania. Zobaczyli już, co jest, zaczęli się cofać. Wtedy Niemcy ich bili i wpędzali do auta…”
„…Przynaglani do pośpiechu, uchylając się od uderzeń kolbami, wbiegali bezładnie po kładce w czeluść ustawionego tyłem do pałacu, wielkiego jak wagon meblowy auta gazowego. Drzwi hermetyczne zatrzaskiwały się z łoskotem…Zamknięci w pułapce wołali o pomoc, bili pięściami o ściany wozu. Po kilku minutach, gdy krzyki ucichły, maszyna odjeżdżała…”
„…Obszukiwali trupy bardzo, aż do obrzydliwości…”
„…Niemcy-jak otworzyli drzwi-odskoczyli od auta. Ze środka szedł ciemny dym. W miejscu, gdzieśmy stali, nie czuć było żadnego zapachu…”
„…kładliśmy je do rowu, na przemian, jednego głową przy nogach drugiego, bardzo ciasno, żeby się dużo zmieściło… W trzech czterech metrach rowu mieściło się tysiąc…”
„…-Jednego dnia…wyrzucili na ziemię zwłoki mojej żony i moich dzieci, chłopiec miał siedem lat, dziewczynka cztery. Wtedy położyłem się na zwłokach mojej żony i powiedziałem, żeby mnie zastrzelili. Nie chcieli mnie zastrzelić. Niemiec powiedział: „Człowiek jest mocny, może jeszcze dobrze popracować”. I bił mnie drągiem, dopóki nie wstałem…”
„Dorośli i dzieci w Oświęcimiu”
„…Uduszono i spalono te nieprzebrane masy ludzkie w trybie najstaranniej przemyślanej, zracjonalizowanej, sprawnej i udoskonalonej organizacji…Nie dziesiątki tysięcy i nie setki tysięcy, ale miliony istnień człowieczych uległy przeróbce na surowiec i towar w obozach śmierci…”
„…Żydom aresztowanym we Włoszech, w Holandii, w Norwegii i w Czechosłowacji Niemcy obiecywali doskonałe warunki pracy w obozach Polski, uczonym zapewniano stanowiska w instytutach badań naukowych…”
„…Utylizowanie spalonych kości na nawóz, tłuszczu na mydło, skóry na wyroby skórzane, włosów na materace- to był już tylko produkt uboczny tego olbrzymiego przedsiębiorstwa państwowego, przynoszącego w ciągu lat nieobliczone dochody…”
„…Okazuje się, że w Rzeszy całe zastępy specjalistów zajmowały się rozpruwaniem ubrań i obuwia zwożonego z obozów do centrali. W szwach odzienia, w podeszwach i pod obcasami trzewików znajdowali oni mnóstwo zaszytych złotych monet…”
„…Największym zbrodniarzem w obozie był August Glass,…upatrzone ofiary bił w nerki w ten sposób, żeby nie zostawić śladów, a śmierć następowała po trzech dniach. Inny stawiał stopę na gardle człowieka i miażdżył mu krtań swym ciężarem. Inny zanurzał głowę więźnia w kadzi, tak długo ją trzymając, póki nieszczęsny się nie udusił…”
„…Selekcji dokonywano w ten sposób, że dzieci przechodziły kolejno pod prętem zawieszonym na wysokości jednego metra i dwudziestu centymetrów. Świadome powagi chwili, te mniejsze, zbliżając się do pręta, prostowały się, stąpały wyprężone na palcach, by zaczepić głową o pręt i uzyskać życie…Słychać było z daleka, jak płakały i wołały o ratunek. -My nie chcemy do gazu! My chcemy żyć!…”
Hanna Krall
„Zdążyć przed Panem Bogiem”
Reportaż- gatunek o charakterze publicystyczno- literackim obejmujący utwory będące swoistą relacją z konkretnych wydarzeń, których bezpośrednim świadkiem lub uczestnikiem był autor, bądź inna osoba przedstawiająca relację autorowi. Posiada on różne formy, które związane są z różnorodną tematyką (stąd reportaże społeczno-obyczajowe, historyczne, wojenne, podróżnicze itp.)
Książka Hanny Krall jest reportażem , którego najważniejszym punktem jest niewątpliwie wywiad z Markiem Edelmanem, czyli jednym z przywódców powstania w getcie warszawskim.
19 kwietnia 1943 roku, a więc w dniu wybuchu powstania w warszawskim getcie Marek Edelman ubrany był w czerwony sweter i miał przy sobie dwa pistolety. Rozmówca Hanny Krall wspomina, że w getcie panował ogromny głód, coraz więcej ludzi wywożono do obozów koncentracyjnych, wzrastała również liczba samobójstw. Członkowie Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB) woleli polec na polu bitwy (wiadomym było bowiem, że walka z niemieckim tyranem będzie nierówną) niż trafić bez jakiegokolwiek sprzeciwu do komór gazowych. Społeczeństwo było przekonane, że w getcie znajdują się sami bohaterowie, którzy będą stawiać zdecydowany opór. Tymczasem chodziło tak naprawdę o godną śmierć, o śmierć z podniesionym czołem i odwagą w oczach, bowiem nikt nie spodziewał się, że przeżyje. Z tego powodu trzeba było powziąć konkretne działania mające na celu przygotowanie powstania, które da choć cień szansy ludziom przebywającym w getcie na przeżycie. „…Ważne było przecież, że się strzela. To trzeba było pokazać. Nie Niemcom. Oni to potrafili lepiej. Temu innemu światu, który nie był niemieckim światem, musieliśmy pokazać. Ludzie zawsze uważali, że strzelanie jest największym bohaterstwem. No to żeśmy strzelali…”. 18 kwietnia doszło do spotkania pięciu przedstawicieli ludności żydowskiej mieszczącej się w getcie. Spotkanie odbyło się u Anielewicza. Rozmówca Hanny Krall był najstarszym z zebranych (miał 22 lata). Komendantem powstania został Anielewicz, który miał zaledwie 21 lat (Edelman wspomina, że wspólnie z matką- handlarką oszukiwał on kupujących malując rybom skrzela na kolor czerwony- na znak świeżości towaru) i był człowiekiem pełnym życiowej energii i zapału, jednakże nigdy nie brał udziału w jakimkolwiek zbrojnym zrywie. Wydarzenia zaś do jakich doszło później i niewątpliwie zbliżająca się perspektywa śmierci zmieniła młodego przywódcę powstania nie do poznania i popchnęła do bezmyślnego zbiorowego samobójstwa. Edelman stwierdził, że ten czyn był głupstwem, gdyż „…Nie poświęca się życia dla symboli…”. Potem musiał wziąć sprawy w swoje ręce i wykazać się rozsądkiem i odwagą, która była potrzebna by w trzeźwy sposób prowadzić powstańcze działania i przedrzeć się poza mury getta, z którego masowo wywożono już ludzi do obozów zagłady („…Nie denerwowałem się- pewnie dlatego, że właściwie nic nie mogło się zdarzyć. Nic większego niż śmierć, zawsze chodziło przecież o śmierć, nigdy o życie…”). Rozmówca Hanny Krall wspomina również mieszczącym się za murem getta wesołym miasteczku, które miało za zadanie zagłuszyć tragiczne wydarzenia, do których dochodziło w getcie („…Widzieliśmy karuzelę, ludzi, słyszeliśmy muzykę i strasznie żeśmy się bali, że ta muzyka zagłuszy nas i ci ludzie niczego nie zauważą, że w ogóle nikt na świecie nie zauważy- nas, walki, poległych…”). Lecz wysiłki powstańców były zauważane i doceniane poza granicami getta, a nawet kraju, o czym świadczy chociażby pośmiertne odznaczenie przez Sikorskiego Michała Klepfisza Krzyżem Virtutti Militari. Edelman wspomina: „…Na naszym strychu zasłonił sobą karabin maszynowy, żebyśmy się mogli przedrzeć. Inżynier, dwadzieścia parę lat. Wyjątkowo udany chłopak. Odparliśmy atak dzięki niemu…”.
Rozmówca Hanny Krall wspomina również gdy pracował jako goniec w szpitalu i stał przy bramie na Umschlagplatzu aby ratować przed wywózką z getta do obozów śmierci niektórych ludzi („…Nasi ludzie wyławiali tych, których należało uratować, a ja ich, jako chorych, wyprowadzałem…”). Edelman wspomina, że musiał kierować się bezwzględnością i pomagał tylko tym, którzy mogli się przydać. Potem nastały czasy, gdy Niemcy rozdawali ludziom numerki na życie jako gwarancję przeżycia. Wszyscy więc starali się te numerki zdobyć („…Ogłoszono, że mają prawo do życia pracownicy fabryk. Potrzebne tam były maszyny do szycia, ludziom zdawało się więc, że maszyny do szycia uratują im życie i płacili za nie każde pieniądze. Ale potem przyszli i po tych z maszynami…”). Potem pod pozorem wysyłki na roboty Niemcy rozdawali chleb i tym podstępem wysyłali niczego nie podejrzewających ludzi z bochenkami chleba w rękach na pewną śmierć do Treblinki. Edelman wspomina, że dowiedział się prawdy o losie wywożonych ludzi, dzięki koledze- Zygmuntowi, któremu kolejarze powiedzieli, że w Sokołowie „…linia się rozdwaja, jedna bocznica jedzie do Treblinki, codziennie jedzie tam pociąg towarowy załadowany ludźmi i wraca pusty, żywności nie dowozi się…”. Próbowano więc ostrzec wywożonych ludzi przed czekającą ich zagładą. Oni jednak nie wierzyli („Posłano by nas na śmierć z chlebem? Tyle chleba zmarnowaliby?!). Edelman mówi również o zlikwidowanym 8 września przez Niemców szpitalu, w którym znajdowały się m.in. chore dzieci. Lekarka uratowała je przed komorą gazową podając im truciznę. Również leżącym na podłodze chorym czekającym już na wywózkę do obozu „…pielęgniarki wyszukiwały w tłumie swoich ojców i matki i wstrzykiwały im truciznę (…) a ona- ta lekarka- swój cyjanek oddała obcym dzieciom!…”. Powstańcy nie chcieli tak po prostu łatwo się poddać Niemcom. Pragnęli skorzystać choćby z rodzaju śmierci, którą mieli zginąć (przedostać się na stronę aryjską i czekać „…aż gestapowcy obstawią nas karabinami maszynowymi i rozstrzelają po kolei, rząd za rzędem…”, bądź też podpalić całe getto i spłonąć- „Niech wiatr rozniesie nasze popioły”).
Gdy pierwszy wywiad z Markiem Edelmanem ujrzał światło dzienne w opinii publicznej zawrzało. Co prawda nikogo nie dziwiły tragiczne warunki życia ludzi znajdujących się w getcie, lecz stwierdzenie Edelmana- jedynego żyjącego przywódcy powstania, że ten mały zbrojny zryw był jedynie wyborem rodzaju nieuniknionej śmierci, nie świadczył zaś o bohaterskich postawach walczących. Edelman obalił również wiele mitów związanych z konkretnymi postawami walczących (potępił samobójstwo Anielewicza, Czerniakowa i wielu innych i pozbawił ich tych samym cech bohaterów). Rozmówca Hanny Krall jako główną i podstawową przyczynę powstania w getcie uznał niewątpliwie głód oraz poniżenie w stosunku do ludności żydowskiego pochodzenia. Edelman w żaden sposób nie przedstawia się jako bohater czy też człowiek wielce zasłużony. Stwierdza, że przeżył tylko dlatego, gdyż „dostał numerek na życie”.
Hanna Krall w swym reportażu przedstawia również rezultaty badań nad głodem, które zostały przeprowadzone przez lekarzy w getcie warszawskim w 1941 roku. Opisane są tu pokrótce trzy stopnie wychudzenia (I stopień charakteryzował się utratą nadmiaru tłuszczu, dzięki czemu ludzie wyglądali na młodszych, II stopień stanowią niemal wszystkie przypadki, które zostały poddane badaniom, natomiast „…wyjątek stanowią przypadki III stopnia w postaci charłactwa głodowego, będącego najczęściej stanem przedśmiertnym…”). Najmniejsza odnotowana w badaniach waga wynosiła zaledwie 24 kilogramy u trzydziestoletniej kobiety. Skóra ludzi wychudzonych do granic możliwości była blada bądź bladosina, zaś paznokcie szponowate. Obrzęki występowały najczęściej na twarzach i stopach. „…Po nakłuciu łatwo wydobywał się z tkanki podskórnej płyn. Wczesną jesienią stwierdzono skłonność do odmrażania palców dłoni i stóp. Twarze były bez wyrazu, maskowate…”. Głód przyczyniał się do wzmożonego rozrostu włosów na całym ciele (szczególnie u kobiet pod postacią wąsów, bądź bokobrodów, czasami dochodziło również do owłosienia powiek). Brak odpowiedniej ilości pożywienia powodował, że ludzie stawali się powolni i ospali, jakby zapadali w jakiś letarg („…O głodzie nie pamiętali, nie zdawali sobie sprawy z jego istnienia, jednakże na widok chleba, słodyczy lub mięsa stawali się nagle agresywni, pożerali łapczywie, mimo że narażali się na bicie, od którego nie umieli bronić się ucieczką. Przejście od życia do śmierci było powolne, prawie niedostrzegalne. Śmierć była podobna do śmierci fizjologicznej ze starości…”).
W badaniach nad głodem przeprowadzono 3282 sekcji całkowitych. Barwa skóry była przeważnie blada, bądź trupioblada (o wiele rzadziej zdarzała się barwa brunatna lub ciemna). Obrzękom najczęściej ulegały kończyny dolne, dużo rzadziej tułów lub kończyny górne. Organizm ludzki był wyniszczony głodem do tego stopnia, że dochodziło do „zaniku poszczególnych narządów”. Organami, które kurczyły się i zanikały były: serce (u pewnej kobiety poddanej sekcji było mniejsze od jej własnej pięści) , wątroba (która potrafiła zmniejszyć się z dwóch kilogramów do zaledwie pięćdziesięciu czterech gramów), śledziona i nerki. Kości robiły się miękkie i gąbczaste. Jedynym organem, który zachowywał w miarę prawidłową wagę był mózg, który „…prawie się nie zmniejszał i ważył nadal około tysiąca trzystu gramów…”.
W dalszej części reportażu autorka opisuje dalsze życiowe losy Marka Edelmana, który został lekarzem. Rozmówca Hanny Krall wspomina, nie wiedział co ma z sobą robić, czym się zająć. Jedynym jego powojennym zajęciem było spanie („…Przesypiałem dnie i tygodnie…”). Lecz sprawy z w swoje ręce wzięła wówczas żona i postanowiła zapisać go na medycynę („…Ala zapisała mnie na medycynę. Zacząłem tam chodzić, ale mnie to nic a nic nie interesowało. Kiedy wracaliśmy do domu, znowu kładłem się na łóżku. Wszyscy się pilnie uczyli, a ponieważ ja leżałem twarzą do ściany- zaczęli mi rysować na tej ścianie różne rzeczy, żebym chociaż coś zapamiętał. To żołądek mi rysowali, to serce, bardzo starannie zresztą, z komorami, przedsionkami, aortą…”). W swej opowieści Edelman odsuwa się wyraźnie na bok i przedstawia kilka przypadków operacji na sercu i płucach wykonanych przez znanego Profesora, którego namawiał do podjęcia ryzyka i wykonywania arcytrudnych jak na tamte czasy zabiegów. Nie było przecież odpowiedniej aparatury i leków, co oznaczało, że dla poważnie chorych nie było ratunku. Lecz rozmówca Hanny Krall odczuwał potrzebę walki o każdego człowieka, tak jak walczył za czasów powstania w getcie. I choćby stan pacjenta był beznadziejny, nie należało się poddawać bez walki („…Pan Bóg już chce zgasić świeczkę, a ja musze szybko osłonić płomień, wykorzystując jego chwilową nieuwagę. Niech się pali choć trochę dłużej…”).
Według Edelmana do powstania w getcie ludzi popchnęła dająca się niesamowicie odczuć bezradność i ciągły obraz poniżenia i śmierci. Dzięki temu zrywowi można było pokazać światu swój sprzeciw wobec bestialskich działań bezdusznych Niemców. Potem opisuje on przebieg powstania i ukazuje różne postawy i zachowania walczących, które z każdym dniem diametralnie zmieniały się, gdyż widmo nieuniknionej śmierci było wręcz namacalne. Jednym z takich momentów było niewątpliwie wzniecanie przez Niemców pożarów w getcie („…A więc Niemcy zaczynają podpalać getto. Rejon fabryki szczotek stoi już w płomieniach, trzeba się przedrzeć przez płomienie do getta centralnego. Kiedy pali się dom, to najpierw wypalają się podłogi, a potem spadają z góry płonące belki, ale między jedną belką a drugą mija kilka minut i wtedy właśnie należy przebiec. Jest potwornie gorąco, aż topi się rozsypane szkło i asfalt pod nogami…”). Edelman docenia ogromną odwagę i determinację powstańców pomimo braku odpowiedniej ilości broni i amunicji. Wspomina również o swojej bezradności, gdy (po samobójczej śmierci Anielewicza i jego towarzyszy) był zmuszony dawać rozkazy i decydować się na konkretne działania, choć nigdy nie widział w sobie jakichkolwiek cech przywódcy mogącego sprostać tak poważnym wyzwaniom, gdzie ceną było życie lub śmierć.
Marek Edelman wspólnie ze swą grupą walczących powstańców opuścił kanałami ruiny spalonego getta 10 maja 1943 roku. Nie udałoby się to bez pomocy między innymi członków Armii Krajowej, którzy dostarczali powstańcom do getta broń. Autorka książki wspomina również o bohaterskich postawach kilku osób należących do Armii Krajowej, które ryzykowały własnym życiem, lecz niosły pomoc ludziom pochodzenia żydowskiego. Ci właśnie ludzie dawali Żydom dach nad głową, współorganizowali ucieczki i pomagali w nawiązywaniu kontaktów jak również w walce. Byli to miedzy innymi docent Zbigniew „Szyna” Lewandowski, mecenas „Wacław” Woliński, Zbigniew „Kret” Młynarski oraz Heniek „Słoniniarz” Grabowski („…Wszyscy Żydzi z Wilna przybywający do Warszawy zatrzymywali się u pana Grabowskiego, a on od razu szedł z nimi na targ, żeby kupić coś stosownego do ubrania(…)Korygował też ich zachowanie, nawet chód, żeby się poruszali bez „żydowskiego akcentu…”).
Na końcu książki Hanna Krall jeszcze raz porządkuje wszystkie fakty i przedstawia ich historyczny zarys. Potem odnosi się jeszcze do powojennej pracy Marka Edelmana jako lekarza, który za życiowy cel obrał sobie walkę o każde życie ludzkie jako przeciwwagę dla okropnych czasów wojny i mordów setek tysięcy ludzi.
Obecnie trwają prace związane ze zbieraniem materiałów niezbędnych do opracowania epoki! Proszę o cierpliwość…