Recenzja #86 ASYLUM – “Suckling The Mutant Mother”

ASYLUM – “Suckling The Mutant Mother” ; 1991 Houses In Motion

To, co za chwilę napiszę, zabrzmieć może – i tak też zostać odebrane – jako rodzaj konkluzji, wynikającej z pobudek tyleż osobistych, co refleksyjnych ale… co mi tam! Otóż, ten Boxowy kącik do którego tak rzadko niestety zaglądacie, powstał i z założenia przypominać miał twórczość takich właśnie zespołów, jak ten wspomniany w nagłówku. Debiutancki album brytyjskiej grupy ASYLUM – „Suckling The Mutant Mother”, idealnie wręcz wpasowuje się w założenia programowe tej rubryki, które w największym skrócie można ująć w krótkim stwierdzeniu: Ta muzyczna p(rop)ozycja powinna być na ustach wszystkich mieniących się miłośnikami muzyki rockowej (nie tylko zwolenników sceny gotyckiej, bo chyba do tej zespołowi jednak najbliżej), zaś o jej istnieniu wie zapewne garstka zapaleńców poszukujących oryginalności na obrzeżach przemysłu muzycznego. Właśnie tam, mimo znacznie – z oczywistych względów – utrudnionego dostępu do takowych wydawnictw, warto się zapuszczać w poszukiwaniu głębszych muzycznych doznań.

Album „Suckling The Mutant Mother” miał swoją premierę w jakże ważnym, by nie rzec przełomowym dla całego muzycznego świata roku 1991. Zainteresowani doskonale wiedzą, jak znaczące i ponadczasowe płyty wówczas wychodziły i być może po części temu przypisać należy tak mały odzew na naszą bohaterkę? Bez wątpienia przyczynił się do tego brak odpowiedniej promocji tego wyśmienitego materiału ze strony jej wydawcy. Należy jednak wziąć pod uwagę, iż Brytyjczycy  wydali debiutancki materiał pod banderą maleńkiej niezależnej niemieckiej oficyny, Houses In Motion, po której historia zatarła już dawno wszelki ślad, dysponującej w tamtym czasie bardzo skromnym i ograniczonym budżetem nie pozwalającym nawet podejść do bloków startowych, by nawiązać rywalizację z fonograficznymi potentatami.  Oczywiście nie można tu w żadnym razie mówić o jakimś zaniedbaniu ze strony wydawcy, po prostu takie są reguły rynkowej gry: mniejszy mniej może – i tyle! Bez odpowiedniej promocji, nawet rzeczy genialne niepostrzeżenie umykają uwagi potencjalnego ich odbiorcy/nabywcy. Być może świat (muzyczny) stracił czujność i przeoczył tę wyśmienitą pozycję gdyż, podobnie jak w przypadku poprzedzającej ten wpis „gwiazdy” naszej rubryki, grupy ELECTRIC LOVE HOGS, zapatrzony był w tym czasie w zgoła niepozorną mieścinę w stanie Washington o nazwie Seattle? Na dobrą sprawę, jeśli wziąć pod uwagę dostęp do informacji o zespole ASYLUM, to właściwie mógłbym w tym miejscu przytoczyć cały pierwszy akapit z wpisu poświęconego grupie ELECTRIC LOVE HOGS, czyli niby takie nazwy kiedyś na scenie muzycznej zaistniały ale już informacji na ich temat zainteresowani ich istnieniem, a zwłaszcza dokonaniami, niech sobie szukają na innej planecie, bo z tej wyparowały. Ogromna szkoda, gdyż formacja ASYLUM na swoim debiucie prezentuje bardzo oryginalną, a wręcz – nie wzdrygam się przed użyciem tego słowa – zjawiskową odmianę/mieszankę wspomnianej już nieco wcześniej gotyckiej odmiany rocka połączonej z brawurowo przemyconą punkową werwą i nieco szorstkim brzmieniem (nie mylić z brzmieniową niechlujnością większości załóg praktykujących w tymże nurcie, które traktowały ten właśnie element, jako jedno z głównych założeń swojego manifestu), pierwiastkiem nowofalowego, chłodnego dystansu ubarwiającego (w moim odczuciu) odbiór całości, znakomitymi gitarowymi solówkami  Dave’a Blomberga, doskonale dopasowanymi do charakteru każdego utworu, a wszystko to spięte klamrą osadzoną na doskonałej i uzależniającej nośności (melodyjności) zawartej tutaj muzycznej treści i unikalnej, mrocznej aury górującej nad całością. To wszystko robi kolosalne wrażenie po dziś dzień! Dodam jeszcze, że ten upichcony przez ASYLUM smakowity muzyczny kąsek, jaki zawiera w sobie „Suckling The Mutant Mother”, okraszony został stosownie surowym brzmieniem, choć – i to trzeba zaznaczyć, czy też mocniej zaakcentować – dalekim od ówczesnych standardów undergroundowych. Stawiając na taki właśnie surowy, nie zaś sterylny, przesadnie wygładzony i wypolerowany sound, zespołowi udało się zachować i utrwalić unikalny charakter własnego stylu a także uniknąć niekomfortowego i słabo przyswajalnego przez słuchaczy zorientowanych na odbiór niszowych i bardzo słabo spopularyzowanych gatunków muzycznych, twórczego dysonansu. Zapewne niemała w tym zasługa odpowiedzialnego za produkcję tego albumu, Roberta (Robba) Heatona. W brytyjskim światku muzycznym był już wówczas dobrze znanym i cenionym perkusistą i kompozytorem znaczącej części repertuaru znanego, także i w naszym kraju, legendarnego zespołu  NEW MODEL ARMY. Wówczas jeszcze czynnym zawodowo muzykiem, aż do roku 1998, kiedy to w związku z nasilającymi się problemami zdrowotnymi (na początku lat 90-tych XX w., zaczął rozwijać się u niego, jeszcze wówczas niezdiagnozowany nowotwór mózgu), opuścił zespół. Niestety, mimo przeprowadzonej i – jak wówczas mogło się wydawać – zakończonej sukcesem operacji usunięcia guza, po kilku latach, w listopadzie 2004 roku, muzyk zakończył swe doczesne życie. Osoba Robba Heatona, to nie jedyna nić łącząca te dwie formacje, bowiem gitarzysta Dave Blomberg, już po rozpadzie ASYLUM, zasilił szeregi… NEW MODEL ARMY.

Jeśli spróbować zabawić się w niełatwą przecież próbę szufladkowania (katalogowania, klasyfikowania) wykonawców, to ASYLUM stało w tym rzędzie grup niezależnych, którym najbliżej było jednak do gatunku określanego mianem rock gotycki. Nie tego jednak, którym definiuje się obecnie całe zastępy tworzących pod tym szyldem sztucznych, studyjnych tworów. Płeć piękna znienawidzi mnie zapewne za to, co napiszę, nie zamierzam się jednak z tego wycofywać. Otóż rock gotycki w swojej klasycznej, czyli najdoskonalszej formie, to taka działka muzycznego ogrodu rozmaitości, w której głos kobiecy sprawdza się średnio … niestety! Stanowisko wokalisty w zespole o prawdziwie gotyckim rodowodzie powinien obejmować tylko i wyłącznie osobnik płci męskiej! Niewieście trele przyodzianych we wdowie szaty dzierlatek (nota bene członkowie ASYLUM na zdjęciu zamieszczonym w książeczce, są również odziani w obowiązkowo czarne wdzianka, tyle że prezentują się na nim, niczym statyści z planu zdjęciowego do którejś z odsłon „Mad Maxa”), które jako frontmanki obecnie reprezentujących czy może bardziej odpowiednie byłoby użycie w tym miejscu stwierdzenia: szargających dobre imię tego gatunku grup, mają za zadanie przykuć wzrok, a nie słuch fanów, nigdy nie wywołają u słuchacza takiego efektu, jaki stać się może udziałem wyposażonego w odpowiednio mroczny i umiejętnie modulowany głos wokalisty z prawdziwego zdarzenia. Obszary mrocznego rocka, to nie miejsce na rozwijanie koncepcji parytetowej! Ale to tylko moje odczucia, moja refleksja i moja subiektywna opinia z którą można ale niekoniecznie należy się zgadzać! Skoro poruszyłem „drażliwy” temat wokalistek występujących w zespołach gotyckich, to chyba odpowiedni moment, by wspomnieć o dzierżącym w tym zespole mikrofon muzyku – jest nim Mark Soby. Co by nie mówić, to ma facet jakiś niepokojący ale i magnetyzujący elektryzm w swoim głosie – takie swoiste skrzyżowanie głosów Petera Steele (Type O Negative) i Carla McCoya (Fields Of The Nephilim). Najlepiej chyba powyższe stwierdzenie ilustrują takie momenty, jak chociażby w utworze „Deeper And Deeper”, gdy niemalże melodeklamuje: „There is a long dead reaper of souls with his hands at the controls. There is a good chance Your preacher is lying. Do You follow the voice? Join hands and rejoice?” czy też w ultra mrocznym wstępie do „The Blood Of Your Innocence”: „Black winds In fortune skies come reap what You sow. Come let it born You as out for the You reach flame”. Słuchając, zwłaszcza tego drugiego fragmentu, można odnieść wrażenie uczestnictwa w jakimś plemiennym szamańskim rytuale… no i rzecz jasna ciary na ciele gwarantowane! Magia! Magia głosu, magia tworzonej mrocznej muzycznej otoczki, magia oddziaływania na słuchacza prostej, acz dosadnej dźwiękowej formy, tylko wzmacniającej w tym przypadku i pogłębiającej siłę przekazu. Mark Soby, to nie tylko wokalista grupy. Odpowiada za wszystkie liryki – dodam od siebie: znakomite liryki!, ale także ma znaczący udział w pisaniu utworów. Jego autorstwa jest także praca zdobiąca kopertę albumu!

Magia… Właśnie ta magia, o której kilkakrotnie wcześniej w stosunku do „Suckling The Mutant Mother” wspomniałem sprawiła, że mając kiedyś jedną i jak dotychczas jedyną okazję nabycia drugiej i zarazem ostatniej płyty tego zespołu, zatytułowanej „Into The Web” – zrobiłem to bezzwłocznie, nie bacząc na koszty i cenę! Wam zaś radzę zrobić podobnie w takiej sytuacji, gdyż  kolejnej takiej szansy możecie nie dostać. I choć to materiał zdecydowanie mroczniejszy, wolniejszy i cięższy od debiutu, stanowi doskonałe jego uzupełnienie – i również robi wielkie wrażenie! Obie wspomniane pozycje ze skromnej dyskografii tej grupy, to wydawnictwa kojarzące się z mroczniejszą odmianą muzyki rockowej ale ten fakt dla słuchaczy o otwartych umysłach i szerokich preferencjach muzycznych nie powinien stanowić najmniejszej choćby przeszkody percepcyjnej, gdyż z konfrontacji z „Suckling The Mutant Mother” wychodzi się wyłącznie w stanie muzycznego… upojenia! Pozwolimy im tylko wyjść z cienia, (głównie) zapomnienia! To pozycje, które u mnie na półce zdecydowanie nie pokrywają się kurzem… i to bynajmniej nie dlatego, że przechowuję je w folii ochronnej!

K.F.

3 thoughts on “Recenzja #86 ASYLUM – “Suckling The Mutant Mother”

  • “ten Boxowy kącik do którego tak rzadko niestety zaglądacie, powstał i z założenia przypominać miał twórczość takich właśnie zespołów, jak ten wspomniany w nagłówku”

    No i fajnie. Ja chyba zacznę zaglądać tu częściej, bo widzę że sporo dobrej muzyki przedstawiasz. A trafiłem tu dzięki recenzji Sanctuary – “Refuge Denied”, za którą dziękuję, bo bardzo mało jest w sieci polskojęzycznych artykułów na jej temat. A szkoda.

  • Bardzo mnie cieszą takie głosy i opinie, bo to oznacza, że są jeszcze w naszym społeczeństwie jednostki myślące o muzyce i czujące muzykę w podobny sposób, jak osobnik płodzący te – jak to zwykła mawiać w złości, moja małżonka – nikomu do życia nie potrzebne elaboraty! Jestem pewien, że jeszcze wiele znakomitych propozycji przed nami ale czy wszystkie uda się przepchnąć, biorąc pod uwagę (hmmm…), jakby nie było religijny charakter tej strony, to już inna kwestia. Naczelny niby daje mi/nam wolną rękę ale już kiedyś zapowiedział, że dla Behemotha na stronie Boxu miejsca nie ma! A skoro tak, to i zapewne dla Morbid Angel i jemu podobnych także. Ubolewam nad tym niezmiernie ale co ja mogę? Możesz chociaż Kinga D. jakoś przepchnę… kiedyś?

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *