Marillion „Fugazi” 1984 EMI
Zupełnie świadomie i z pobudek czysto osobistych kolejną odsłonę naszych wspólnych pomnikowych poszukiwań ponownie lokuję w latach 80 – tych ubiegłego tysiąclecia. Naszła mnie przy tej okazji pewna refleksja… Okazuje się bowiem, że – chcąc nie chcąc – jestem dobrym przykładem na trafność powiedzenia/przysłowia: „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. Otóż po krótkim i zapewne niezbędnym na pewnym etapie życia każdego początkującego słuchacza muzyki okresie „błędów i wypaczeń”, charakteryzującym się słuchaniem skopiowanych (koniecznie metodą z kasety magnetofonowej na kasetę magnetofonową) wszelakiej maści składanych na „własną modłę” kompilacji, przyszedł czas na zainteresowanie się czymś całościowo. Pierwszymi albumami jakie dane mi było poznać w całości, oczywiście z kaset magnetofonowych (i oczywiście z wydań pirackich, gdyż jeszcze wówczas w końcówce lat 80 – tych o innych nie śniło się nawet największym optymistom), były: omówione już w poprzednim odcinku arcydzieło zespołu TALK TALK – „The Colour Of Spring”; arcydziełko nieco mniejszej wagi tegoż zespołu, czyli album „It’s My Life”; CAMEL – „Stationary Traveller”; THE DOORS _”Waiting For The Sun” oraz nasz dzisiejszy pomnikowy bohater – „Fugazi” grupy MARILLION! W tym względzie akurat pamięć mnie nie zawodzi, choć kolejność mogła nie zostać zachowana. Oczywiście nie było to jeszcze poznawanie kompletne, a raczej połowiczne: bez znajomości tekstów utworów, bez wnikliwości z jaka „rozbiera się” płyty swoich faworytów w bardziej słusznym stadium egzystencji, gdyż to przyszło później… znacznie później. Niemniej jednak zauroczenie i fascynacja samą muzyką, jej formą pozostały po dziś dzień. Co zatem sprawia, iż po tylu latach mierzonych już w dekadach, ta muzyka nie straciła nic, a nic ze swojej wyjątkowości i rajcowności? To zapewne magia jej ponadczasowości!
Znaczna , by nie rzec zdecydowana większość naszej populacji największy sukces artystyczny swoich ulubionych wykonawców utożsamia z największym jej sukcesem komercyjnym, a to rozumowanie obarczone ogromnie dużym marginesem błędu! W przypadku grupy MARILLION, jeśli mierzyć ten poziom ilością sprzedanych egzemplarzy poszczególnych wydawnictw, wówczas bezapelacyjnie palmę pierwszeństwa dzierżyć będzie LP „Misplaced Childhood”, jednak w kategoriach czysto artystycznych prym wiedzie – i ten pogląd podziela zdecydowana większość fanów i miłośników pierwszego wcielenia zespołu – album nr.2 w ich dyskografii, genialny „Fugazi”- najbardziej zwarte i konsekwentne zarówno tekstowo, jak i muzycznie dzieło grupy pod wokalnym przewodnictwem Fisha. Muzyka zawarta na tym krążku jest zdecydowanie barwniejsza i – co nie u każdego wykonawcy jest rzeczą oczywistą i naturalną, bo i nie każdy wykonawca utożsamia ten element kompozycji za równie istotny w swoim rozwoju – zdecydowanie nowocześniejsza aniżeli materiał zawarty na debiutanckim „Script For A Jester’s Tear”.To zamknięty w nieco ponad trzech kwadransach zbiór wyrafinowanych kompozycji, pełnych nierzadko teatralnego patosu i wielobarwnych aranżacji. Można powiedzieć, iż już swoim debiutanckim albumem MARILLION trafił w gusta fanów rocka progresywnego z pierwszej połowy lat 70 – tych, zaś tym albumem przekonał do siebie ostatnich opornych i niedowiarków, a osiągnął to nie tyle dzięki stworzeniu, co raczej udanej kontynuacji własnej odmiany stylu Genesis. Równie atrakcyjną, a przy tym znacznie nowocześniejszą i drapieżniejszą, a na dodatek wykonaną z kunsztem o jakim Genesis pierwszej połowy lat 70- tych mógł jedynie pomarzyć! Wiedzieć należy, iż MARILLION nie wypłynął na fali popularności żadnej mody, nie był też sztucznie wykreowanym przez wytwórnię płytową czy też prasę muzyczną tworem. Daleko mu także było do statusu odkrywcy prochu – nowej estetyki! Chłopaki co najwyżej odkurzyli to, co odeszło w muzyce parę lat wcześniej, zmiecione przez rozpoczętą w 1976 roku prostacką punkową rewolucję. Posiłkując się bardziej obrazową analogią można powiedzieć, iż przejęli pałeczkę pokoleniową i podjęli się misji niemal niewykonalnej: ponownego wprowadzenia rocka progresywnego na salony!
Nie sposób kontemplować tego dzieła nie doceniając czy pomijając jego „wierzchnie nakrycie” czyli fenomenalną okładkę zaprojektowaną i namalowaną przez etatowego współpracownika zespołu z jego pierwszego okresu – Marka Wilkinsona. Okładkowy błazen pojawił się już na pierwszej płycie formacji i jeśli ktoś ma wątpliwości czy to aby ten sam „jester”, rozwieje je postać odbijająca się w lustrze usytuowanym tuż za głową najwyraźniej zmęczonego i niemal nieprzytomnego bohatera – analogia została zatem zachowana; należą się dodatkowe brawa za koncepcję! Tym razem jednak nasz jester zmienia radykalnie swoje otoczenie. Wychodzi ze swoich ponurych czterech ścian i otwiera się na współczesny świat, starając się czerpać maksymalnie z dobrodziejstw przez niego oferowanych, co w konsekwencji musi prowadzić do nieciekawych niestety konkluzji. Ponieważ Fish podczas koncertów wykorzystywał na scenie kostium arlekina, utożsamiano go z ta postacią tym bardziej, że teksty za które był odpowiedzialny pobrzmiewały osobistą nutą i zwracały uwagę niezbyt wesołymi tematami i refleksjami. Przepatrując dalsze zakątki (hotelowego zapewne) błazeńskiego pokoju, pośród wielu innych ciekawych i mających odniesienie do tekstów przedmiotów, zauważymy także niedbale rozrzucone płyty: „The Wall” – Pink Floyd oraz „Over” i „ Fools Mate” – Petera Hammilla. Czyżby zespół w ten sposób chciał zasugerować słuchaczom jakimi zespołami i albumami inspirował się podczas tworzenia tego materiału? Nic bardziej mylnego, typowa zagrywka obliczona na osiągnięcie zamierzonego efektu! Jedyny związek przyczynowo – skutkowy jaki istniał pomiędzy bohaterami naszej rozprawy, a grupą Pink Floyd to taki, iż niektórzy recenzenci brytyjscy album „Fugazi” okrzyknęli mianem „The Dark Side Of The Moon” lat 80 – tych! Wracając jednak jeszcze do tej niezwykłej okładki… to zawiera ona w sobie wszystkie elementy układanki, mającej nam pomóc w zrozumieniu przesłania płyty. Głos Fisha, choć w dalszym ciągu kojarzy się z genesisowym Gabrielem, zaczyna nabierać nieco innych barw, bo i prezentuje różne jego odcienie; trochę tu falsetu, da się także wychwycić niższe rejestry. Zdecydowanie więcej tutaj aniżeli na debiucie przebojowych rytmów i świetnie rozwijających się nienachalnych melodii. Jednak pomimo tego lekkiego ukłonu w stronę nieco bardziej przebojowych rejonów zespół zdecydowanie pozostał na tym albumie wierny stylistyce „programowo czystego” progresywnego rocka i co do tego chyba nikt ze znających i doceniających dokonania tego bandu nie ma wątpliwości! Tutaj świat dźwięków i świat słów wzajemnie się dopełnia tworząc idealna symbiozę w obrębie reprezentowanego gatunku. Dzięki temu te utwory (właśnie: utwory, gdyż stosowanie w ich przypadku, nawet zamiennie określenia piosenki, bardzo zawężało by ich wzniosły charakter i dyskredytowało ambicje ich twórców!) są prawdziwe, mówią o problemach dotyczących nas wszystkich, o problemach codzienności bez programowo zakorzenionego w tym stylu ładunku patosu. Są w związku z tym krzykiem bólu alienacji i samotności pokolenia czasu zimnej wojny („Fugazi”) ale też niosą z sobą problemy tak powszechne, jak choćby odejście ukochanej kobiety („She Chameleon”), o psujących się wraz z wiekiem stosunkach małżeńskich ukazanych z perspektywy wcielających się w rolę małżonków popularnych kukiełek karnawałowych o imionach Punch i Judy w tak właśnie zatytułowanej kompozycji, o brutalnej dorosłości wystawiającej szybko i bezlitośnie rachunek za odrzucenie dziecięcej (naiwnej) szczerości i ufności („Jigsow”)… Znajdziemy tu podpowiedź na wiele dręczących nas dorosłych pytań, znajdziemy sporo wskazówek na ich ominięcie, nie znajdziemy natomiast jednego: nie znajdziemy na tym albumie słabych punktów, gdyż zwyczajnie ich tutaj nie ma! Na próżno też szukać w słownikach j. angielskiego znaczenia słowa „fugazi”, gdyż oznacza ono, albo może raczej wyraża stan pogrążenia się w totalnym, niekontrolowanym szaleństwie. Dlatego, jeśli Fish w ostatnich wersach tytułowego utworu artykułuje: „Do You realize, this world is totally fugazi”, ja mu wierzę, wierzę bo widzę i obserwuję problemy współczesnego świata! Ponadczasowy uniwersalizm, proszę Państwa!
Żadne wydania pirackie. Polska była normalnym rynkiem muzycznym i były oryginały w sklepach.
I w Polsce były normalnie albumy w sklepach. Nie było ich dokuczliwego braku, Polska nie miała takiej rzeczywistości, to rozwinięty kraj Zachodu.
Amnezja, czy kolega nie z tego pokolenia? 😉
Chłopie. Przed rokiem 90-tym były tylko w Polsce kasety pirackie, a ewentualnie oficjalnie wydania polskich nagrań, ale niektórych tytułów. CD rzeczywiście zdarzały sie i to oryginalne bo piraci nie tłoczyli cd, ale było ich mało i w kosmicznych cenach. Winyle też oryginalne z Zachodu lub wydania polskich nagrań. Jednak zdecydowana większość to kasety pirackie. Już spotkałem się na forach z osobami, które myślą że w latach 80-ych słuchało się youtube bo małolaty myslą że internet już był za Hitlera a w 90-tym roku to 2 osoby na osiedlu miały telefon stacjonarny.
Przeszedłem dokładnie tę samą drogę, co autor. Technicznie rzecz ujmując, bo muzyka była nieco inna.
Nie mniej jednak Marillion u mnie też zagościło. Co do _Fugazi_ zaś, to napisałbym dokładnie to samo, choć może nie tak epicko i wyszukanie.
Się zastanawiam zatem skąd ten hate w “literaturze fachowej”?
P.S.Trafiłem na tę recenzję/rozważania po ponad dwóch latach od jej napisania i komentarz jest trochę (!) spóźniony, ale co tam 🙂