
MARK KNOPFLER – ” The Privateering” ; 2012 Mercury
W 1977 roku, gdzieś w najdzikszych ostępach północnej Walii, David Nash rozpoczął pracę nad swoim artystycznym projektem zatytułowanym ”Ash Dome” (Jesionowa Kopuła). To miejsce nigdy nie miało być odwiedzane przez ciekawskich widzów, dlatego też David Nash nigdy publicznie nie zdradził jego dokładnej lokalizacji, zaś sam projekt miał służyć wyłącznie artyście. Może sama w sobie nie jest to jakoś wyjątkowo efektowna rzecz, ale już koncepcja stojąca za nią jest jak najbardziej ciekawa i warta krótkiego opisu. Otóż artysta zasadził w formie kręgu 22 sztuki jesionu wyniosłego, z których to drzew przez całe lata formował coś na kształt wspomnianej wyżej kopuły. W zamierzeniu ów koncept miał być rozwijany w szerokich ramach czasowych, bo jak powszechnie wiadomo, drzewa nie wyrastają ot tak, z dnia na dzień, dlatego praca nad tą instalacją miała trwać i ewoluować właściwie przez całe życie Nash’a, który określał ją czasem jako ”miejsce dla XXI wieku”. Co więcej, było prawie oczywistym faktem, że twór przeżyje swojego twórcę i pewnie tak by się stało, ale jak mówi znany aforyzm autorstwa Woody Allena: ”Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość”. Niestety niedawno okazało się, że większość z tych drzew została zaatakowana przez azjatycką zarazę i najprawdopodobniejszym scenariuszem będzie ich rychła śmierć. A jak postać walijskiego rzeźbiarza artysty ma się do naszego dzisiejszego bohatera z muzycznej półki? Co ciekawe, ale mniej istotne, ”Ash Dome” rozpoczął swoje istnienie dokładnie w tym samym roku, w którym założono Dire Straits… Przypadek? Nie sądzę. A tak na poważnie, oprócz tego, że to ludzie mniej więcej z tego samego pokolenia, to wspólnym mianownikiem powinny być tutaj ponadczasowość twórczości i konsekwencja w działaniu.
Już za chwileczkę, już za momencik, panu Markowi stuknie 74-ty rok życia, z czego 46 lat spędzonych w niełatwym przecież muzycznym biznesie, więc śmiało można powiedzieć, że to weteran pełną gębą. Weteranem z pewnością jest, ale nie takim, który w pielucho-majtkach biernie zasiada na fotelu albo całymi dniami przegląda swoje ordery, trofea, pamiątki i opowiada niemiłosiernie znudzonym wnuczkom historie o czasach minionej glorii i chwały. Knopfler to typ pracoholika, który nigdy nie jest do końca zadowolony ze swojej ostatniej roboty i zawsze będzie twierdził, że ma jeszcze wiele do powiedzenia i zaoferowania swoim wiernym słuchaczom. Najpiękniejsze jest to, że ten jegomość nie przesadza i rzeczywiście tak jest. Kiedy w okolicach 1995 roku Dire Straits definitywnie zakończyło swoją spektakularną działalność, niewielu (oczywiście pomijając wiernych fanów) wierzyło w solowy sukces Marka Knopflera, który miał już dosyć ciężaru wiążącego się z ogromnym dorobkiem macierzystej grupy. Postronny i słabo zorientowany obserwator mógłby nawet stwierdzić, że Knopfler po prostu uciekał wtedy od wielkiego sukcesu Dire Straits, i chyba miałby w tym bardzo dużo racji. Co ciekawe, jego brat David Knopfler, nie oglądając się za siebie, z powodzeniem uczynił ten sam manewr już 15 lat wcześniej.
„Privateering” to bodajże pierwsza podwójna płyta Knopflera, podobno artysta nagrał około 30 utworów, zaś na płytę finalnie trafiło ich aż 20. Prawie półtorej godziny muzyki (plus bonusy w wersji deluxe!) to – nie da się ukryć – naprawdę dużo, ale ta cienka, nieprzekraczalna granica między chorobliwym nadmiarem a błogą sytością na szczęście nie została tu frywolnie zdeptana. Może to niespecjalnie rozsądne by wydawać tak obszerny album, ale z drugiej strony, jeśli artysta miałby hamować swoją wenę twórczą tylko dlatego, że kogoś mógłby uwierać jej wolumen? Z resztą nasz gitarzysta/kompozytor jest chyba zbyt cwanym lisem, by nie wiedzieć, że ”praw fizyki nie zmienisz i jak przegniesz pałę to będzie bolało”.
Z prawdą nie można się konfrontować w inny sposób jak tylko mówiąc prawdę. W tym przypadku prawda jest taka, że ”Privateering” jest świetnym albumem takim jakim jest. To nic, że trzeba mu poświecić dużo czasu, znacznie więcej niż przeciętnej płycie i fakt faktem, jej niespieszność nie ułatwia tej długiej a zarazem przyjemnej podroży. Ale taka ta muzyka właśnie jest, kameralna, osobista, stonowana i chyba przede wszystkim, bezpretensjonalna. Jak powiedział Miles Davis: “Why play many notes when you can play the most beautiful ones?”. Ciężko się z tymi słowami nie zgodzić, szczególnie słuchając ”Redbud Tree”; ”Dream of the Drowned Submariner”; ”Seattle”; ”Miss You Blues” albo ”Kingdom of Gold”. Tradycyjnie już dla Knopflera znajdziemy tu elementy bluesa, rocka, country i folku, ale oprócz tej specyficznej, znanej i lubianej gitary (z dodatkiem kilku instrumentów towarzyszących), najważniejsze (albo równie ważne) będą jednak poetyckie opowieści pisane przez wyśmienitego gawędziarza jakim jest Mark. To zbiór tekstów, którym warto poświecić nieco więcej uwagi, jeśli chce się lepiej albo pełniej zrozumieć istotę tego krążka. Jako całość, teksty i muzyka współistnieją tu w niemal idealnej harmonii, i trzeba przyznać, że wszyscy ci, którzy znali tego znamienitego barda z wcześniejszych produkcji, i tutaj nie będą niczym zawiedzeni, a kto wie czy nawet nie pokochają go jeszcze mocniej, o ile to w ogóle możliwe. Z pewnością owi adoratorzy nie znajdą tu (bo też nie będą szukać) jakiejkolwiek awangardy, żadnych stylistycznych niespodzianek, ani symbolicznego nawet przestawiania muzycznych granic.
I może właśnie ten fakt pewnej stałości uczuć i mocno powściągliwej, aczkolwiek chwalebnej postawy wobec wszelakich nowinek i przemijających mód, stanowi największą zaletę ”Privateering”? Może właśnie za tę subtelność przekazu, za piękne melodie zapadające głęboko w pamięć, za te długie kontemplacje wieczorową porą, za to wspaniałe, godne samego Leonarda Cohen’a mruczenie, za wysmakowane alegorie, za opowieści o zwykłych ludziach, dalekich wyprawach, niełatwych partnersko-rodzinnych relacjach, za opowieści okraszone prawdziwą pasją i życiową mądrością doświadczonego człowieka; może za to wszystko trzeba być wdzięcznym Markowi? Zamiast ”może?” dałbym tutaj: z pewnością! A chyba najlepiej będzie uczynić to z kielichem ulubionego wina, whiskey lub jak kto woli, szklanką ciepłego mleka w dłoni, zasiadając w swoim wiekowym fotelu, przy zgaszonym świetle i spędzić te bezcenne chwile przy odtwarzaczu CD z kręcącym się w jego wnętrzu ”Privateering”. I zanim się odmelduję, to chciałbym powiedzieć, że jak dla mnie, to propozycja nie do odrzucenia.
Recenzent: Karol F.