
MORGOTH – “Cursed” ; 1991 Century Media
Niniejszym, oficjalnie dotrzymuję danego niegdyś publicznie słowa i postaram się nieco przybliżyć, tudzież mocno zarekomendować, tym którzy nie znają, a innym po prostu przypomnieć, jedną z najważniejszych płyt gatunku, który nigdy nie stał na piedestale muzycznego biznesu, a nie przesadzając zbytnio, można powiedzieć, że (nawet ta mieniąca się bardziej światłą) część społeczeństwa, zawsze omijała go bardzo szerokim łukiem, niczym – nie przymierzając – psią kupę. Tymczasem, to wyrodne dziecko hard rocka, od samego zarania charakteryzowało się najlepszymi cechami połączenia rewolucji z ewolucją i na pewno trzeba wspomnieć, iż główną siłą napędową nie była w tym przypadku żadna wypaczona ideologia (choć niechlubne wyjątki oczywiście można i tutaj znaleźć), a twórcom (przynajmniej tym ze ścisłej czołówki) w głównej mierze chodziło o muzykę, ale również o progresję i rozwój tegoż gatunku.
Tak się niefortunnie składa, że mógłbym o tym pisać długo i obszernie, ale z uwagi na wrodzoną przyzwoitość, ograniczę się do kilku najistotniejszych faktów. Dlaczego sadzę, że wbrew pozorom, ten okres był wyjątkowy? Ano dlatego, że przecież niecodziennie obserwujemy narodziny nowego gatunku muzycznego, choć mocno spokrewnionego z klasycznym heavy metalem, to jednak unikalnego w wielu aspektach i dającego światu dzieła wybitne, a także całą rzeszę równie wartościowych podziemnych wydawnictw. Notabene, właśnie ta podziemna scena była wtedy chyba najbardziej rozwinięta, rozbudowana i owocna, ale taka musiała być w tych ciemnych, przedinternetowych realiach.
Fascynujące jest, jaką drogę przebył ów gatunek zaczynając od relatywnie prymitywnych, brutalnych, ale tryskających niebywałą wręcz energią płyt, jak np. Autopsy – „Severed Survival”, do niezwykle technicznie wysmakowanych i dojrzałych kompozycji, chociażby autorstwa mistrza Chucka Schuldinerana – znakomity „The Sound of Perseverance”. Na pewno wielu artystów death metalowych z tamtych czasów, zasługiwałoby na postawienie ich w jednym szeregu z największymi osobowościami tego świata, czyli np. Robertem Plantem, Ronnim Jamesem Dio, Rocky’m Balboa i Zenkiem M.
A teraz już trochę bardziej poważnie i w telegraficznym skrócie. Tak, jak blues rock dał początek hard rockowi a ten w którymś momencie ewoluował w stronę heavy metalu, tak heavy przeszedł mocną transformację w thrash i wreszcie narodził się nasz główny bohater, czyli death metal. Co ciekawe, ta przyczynowo – skutkowa progresja niekoniecznie ma w dzisiejszych czasach sensowną kontynuację. Osobiście nie jestem w stanie wskazać nawet przybliżonego kierunku, w jakim ten gatunek miałby ewentualnie podążać, by zachować jako taką świeżość, a już z pewnością nie będę się wdawał w dywagacje o stanie współczesnej sceny muzycznej jako takiej, bo jest to wyjątkowo niebezpieczny grunt wysadzinowy.
Za to z wielką przyjemnością powrócę do końcówki lat 80-tych i początku 90-tych, kiedy to mieliśmy do czynienia z prawdziwym death metalowym eldorado, że wspomnę tylko Morbid Angel, Death, Nocturnus, Cannibal Corpse, Obituary i całe tabuny innych pomiotów. Należy powiedzieć, że w zasadzie poza USA, gdzie narodziły się dziesiątki (jeśli nie setki) znakomitych zespołów mieniących się death metalowymi załogami, to niestety reszta świata mogła się pochwalić znaczącymi, choć tylko pojedynczymi rodzynkami w tym zakalcu. Na starym kontynencie prym wiodły: Szwecja (Entombed, Grave, Dismember), UK (Carcass, Benediction, Napalm Death), Niderlandy (Pestilence, Asphyx) ale swoje konkretne trzy grosze dorzucali również Francuzi (Massacra), Austriacy (Pungent Stench, Disharmonic Orchestra) i wreszcie Polacy z legendarnym już dzisiaj Vader. Akurat Niemcy nigdy nie byli gigantami w te klocki, tzn. death metal za naszą zachodnią granicą, nigdy nie podniósł swego ohydnego łba na tyle wysoko, by okryć cieniem klasyczny germański heavy metal/hard rock (Helloween, Accept) ani tym bardziej thrash (Kreator, Assassin, Exumer) i mimo dość dobrze rozwiniętego undergroundu, tylko nieliczni doczekali się tam oficjalnych i wartych wzmianki wydawnictw. Wśród tych, o których warto mówić, na pewno są chłopaki z miasteczka Meschede, którzy ewidentnie byli fanami Tolkienowskiego uniwersum Śródziemia (pierwotnym szyldem było Minas Morgul, czyli siedziba Nazguli, zaś sam Morgoth to przecież sprzymierzeniec wielkiego Saurona). Już dwie pierwsze, krótkometrażowe EP-ki niemiaszków budziły nadzieje na coś niepospolitego. I rzeczywiście, debiutancki krążek nie zawiódł.
Nader często zdarza się, że tak nie do końca pamiętam, co działo się, dajmy na to dwa tygodnie czy miesiąc temu, ale jakimś dziwnym trafem doskonale pamiętam, jak wyglądał rok 1991 w towarzystwie eksplozji grunge’u, Pearl Jam, Nirvany, ostatnich znaczących albumów Queen i Guns’N’Roses, czarnej Metalliki i wreszcie Morgoth. Śmiało można powiedzieć, że ten rok odcisnął bardzo głębokie piętno na naszym życiu. Pisząc ”naszym”, mam na myśli fanów muzyki w ogóle, ale fanów ciężkich brzmień w szczególności.
„Cursed” zawiera w sobie wszystkie niezbędne i pożądane cechy najznamienitszych albumów spod znaku bezpardonowego naparzania, czyli surowość, ciężar gatunkowy, agresywne wokale, przytłaczającą atmosferę. Dominują tu raczej wolne i średnie tempa, zaś opętańcze wręcz wokale Marca Grewe, każą się poważnie zastanawiać nad limitem fizycznej wytrzymałości ludzkiego narządu mowy. Nawiasem mówiąc, Grewe posiada modelowy głos do tego typu zastosowań i jeżeli myślisz o wokalu death metalowym, to każda przyzwoita encyklopedia powinna pod tym hasłem zawierać próbki szlachetnych zaśpiewów Marca (plus Johna Tardy i Chrisa Barnesa). Współtwórca, kompozytor i gitarzysta w jednej osobie, Carsten Otterbach nie wyróżnia się w swoim fachu nadmierną wirtuozerią, ale nie w tym rzecz, ważne, że daje z siebie tyle, iż nie można mieć żadnych zastrzeżeń, co do jego zaangażowania w projekt. Warto wspomnieć, że swego czasu Otterbach był też managerem znanych tu i ówdzieDimmu Borgir i Samael, niestety jak wieść niesie, zmarł w 2018 na zawal serca w wieku niespełna 48 lat. To samo można powiedzieć o pozostałych muzykach, czyli Haroldzie Busse, Sebastianie Swart i Rudigerze Hennecke – nie wybiegają oni zbytnio przed szereg, ale to, co robią i jak robią, jak wykorzystują swoje instrumenty, w zupełności wystarcza do tego, by pisać o „Cursed” w samych superlatywach. Z formalno – prawnego punktu widzenia, utwory „Body Count”, „Exit To Temptation”, „Unreal Imagination”, czy też „Isolated”, powinny wchodzić w skład elementarza każdego raczkującego metalowca, tudzież służyć jako oprawa muzyczna wszystkich uroczystości stypowych i pożegnań z ziemskim padołem starych dobrych death metalowych wyjadaczy, którym akurat zgasła gwiazdka pomyślności.
Na koniec, niestety trzeba też nadmienić, o klasycznych złych skutkach dobrych intencji. Żadne późniejsze wydawnictwo Morgoth nie było w stanie nawiązać jakością do baśniowego „Cursed”. Można by rzec, operacja się powiodła, ale pacjent zmarł. Co więcej, po 1993 i płycie „Odium”, panowie tak bardzo się pogubili w swoich działaniach artystycznych, że obowiązkowo należy spuścić wyjątkowo grubą zasłonę milczenia w tym temacie, bo szkoda tu nawet strzępić języka. Smutne to, ale prawdziwe. No cóż, błądzenie jest rzeczą ludzką, natomiast już trwanie w tym błędzie, to rzec iście diabelska. Jak w tym wypadku pokazała historia, takie rzeczy jak „Cursed” zdarzają się tylko raz.
Autor: Artur M.