
APHRODITE’S CHILD – “666”; 1971 Vertigo
Zanim na dobre wgryzę się w temat wymienionej w nagłówku i zarazem ostatniej pozycji w krótkiej historii DZIECI AFRODYTY, warto „rozliczyć się” z tego, jakby nie patrzeć – zważywszy na profil tej strony – co najmniej niestosownego tytułu. Otóż na okładce tego LP widnieje cytat z Apokalipsy św. Jana Apostoła: „Anyone who has intelligence may interpret the number of the beast. It is a man’s number. This number is 666”. (The Apocalypse Of John. 13/18). To bardzo dobrze znany fragment Biblii, bo któż z nas choć raz nie słyszał wersu brzmiącego w naszym języku następująco: „Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego: sześćset sześćdziesiąt sześć” (Apokalipsa św. Jana. 13/18 – tłum. zespół biblistów polskich, wyd. Pallottinum, Warszawa 2003). Z całego tego fragmentu na kopercie albumu wyjątkowo wyeksponowano właśnie ową nieszczęsną liczbę „666”, stąd też przyjęło się określać go takim właśnie tytułem. Pod takim tytułem jest rozpoznawalna przez słuchaczy pod każdą szerokością geograficzną i pod takim także widnieje ta pozycja w katalogu wydawniczym wydawcy.
Założonej w Atenach w 1967 r. grupie przewodził Vangelis Papathanassiou, szerokiej publiczności zdecydowanie bardziej znany z realizowanych w późniejszym czasie solowych dokonań, jako znakomity twórca muzyki filmowej, które pieczętował już tylko swoim imieniem – Vangelis. Z Aphrodite’s Child wywodzi się jeszcze jedna wielka osobowość i późniejsza niekwestionowana gwiazda światowych scen, znany także doskonale w naszym kraju – Artemios Ventouris alias Demis Roussos! Co ciekawe, zespół jedynie przez krótki okres działał w swojej ojczyźnie, gdyż bardzo szybko zakotwiczył na stałe w Paryżu. Powodem tej przeprowadzki był trudny czas, jaki nastał w Grecji, bowiem w latach 1967–73 trwały w tym kraju rządy wojskowych, tzw. junty czarnych pułkowników, czas niezbyt przychylny dla środowisk artystycznych. Zespół we Francji zdobył największe uznanie i tam odnosił największe sukcesy. Tam podpisali pierwszy lukratywny kontrakt z wytwórnia Mercury Records. Zadebiutowali singlem „Rain And Tears” (to nawet nie była autorska piosenka, a jedynie odpowiednio dostosowana do popowych standardów, przeróbka barokowego tematu niemieckiego kompozytora Johanna Pachelbela), który rozszedł się w nakładzie miliona kopii! Potem, to już wszystko przebiegało wg. z góry rozpisanego dla wschodzącej gwiazdy popowej sceny scenariusza: trasy koncertowe, kolejne płyty, promowanie lansowanych przez wydawcę utworów singlowych – radiowych hitów („It’s Five O’Clock”; „Spring, Summer, Winter And Fall”; „I Wan’t To Live”,…). I zapewne ta idylla trwałaby w najlepsze, ku uciesze fanów i zgarniającej lwią część plonów tej współpracy wytwórni, gdyby nie rozłam, do jakiego doszło w zespole w trakcie pracy nad rzeczonym materiałem. Sesja nagraniowa trwała trzy m-ce i już wówczas wiadomo było, że to ostatni wspólnie spędzony czas przez tworzących zespół muzyków. Osią sporu stała się zawartość albumu nad którym pracowali, gdyż wybitny wokalista i basista w jednej osobie, Demis Roussos oraz perkusista Lukas Sideras, nie godzili się na tak radykalne odejście od zaproponowanej na dwóch pierwszych albumach popowej stylistyki, bezpiecznej i zapewniającej przewidywalny sukces komercyjny, a także gwarantującej utrzymanie statusu gwiazd estrady. Nie widząc możliwości kompromisowego rozstrzygnięcia sporu, opuścili grupę jeszcze w trakcie sesji nagraniowej.
Ten trzeci długogrający i – jak już wspomniałem – ostatni w karierze Aphrodite’s Child krążek, różnił się diametralnie od tego, co zespół greckich imigrantów w swojej twórczości proponował do tej pory. Co by nie mówić, kierunek wyznaczony na „666” przez Vangelisa daleki był od głównych nurtów w muzyce popularnej tamtych czasów. Ten materiał miał przede wszystkim zaspokoić głód olbrzymich twórczych ambicji Vangelisa, i jego zawartość bez wątpienia to potwierdza. Jest muzykiem, który bez kompleksów poszerza swoje horyzonty muzyczne, patrzącym z entuzjazmem w przyszłość, nie bojącym się wyjść z bezpiecznego ale z czasem uwierającego i przyciasnego uniformu twórcy popowego. Tak się składa, ze wspomniany na wstępie cytat stanowić może dla słuchacza zapowiedź tego, w jakim kierunku rozwinie się i jakiego rodzaju treścią nasiąknięta będzie warstwa tekstowa naszej propozycji – jej źródłem jest właśnie Apokalipsa św. Jana i to ona stanowi bazę dla wszystkich (bardzo krótkich, zwięzłych i treściwych) rozważań. Dzięki temu, posiłkując się tekstem źródłowym, możemy zabawić się w próby odnajdywania fragmentów mogących autorowi (roli tekściarza na prośbę Vangelisa, podjął się Costas Ferris) służyć za inspirację do ich stworzenia. Bo czyż np. tekst utworu „Babylon”, który przybiera następującą treść: „Fallen, fallen, fallen is Babylon the Great! Space is getting bounded, time is getting late. Master fall and wonder, people rise and wait. Fallen, fallen, fallen is Babylon the Great!.”, nie jest w prostej linii autorską interpretacją fragmentu zaczerpniętego ze słynnego dzieła ewangelisty, który przybrał w Apokalipsie taką oto treść?: „Potem ujrzałem innego anioła – zstępującego z nieba i mającego wielką władzę, a ziemia od chwały jego rozbłysła. I głosem potężnym tak zawołał: „Upadł, upadł Babilon, wielka stolica. I stała się siedliskiem demonów i kryjówką wszelkiego ducha nieczystego, i kryjówką wszelkiego ptaka nieczystego i budzącego wstręt, bo winem zapalczywości swojego nierządu napoiła wszystkie narody, i królowie ziemi dopuścili się z nią nierządu, a kupcy ziemi wzbogacili się ogromem jej przepychu”. (Ap 18,1-3 tłum. zespół biblistów polskich, wyd. Pallottinum, Warszawa 2003). Walor poznawczy i edukacyjny (w pakiecie), gwarantowany w cenie albumu! Nie jestem pewien czy jest to efekt nieświadomego działania czy też wynik świadomej kalkulacji (osobiście skłaniam się zdecydowanie bardziej ku pierwszej opcji) autora tekstów ale wielce prawdopodobnym wydaje się, iż dla zrównoważenia owianej złą sławą symboliki „trzech szóstek” umieszczono na albumie trzy utwory z „siódemką” w tytule („The Seventh Seal”, „Seven Bowls”, „Seven Trumpets”). Przypadek, na tak drobiazgowo przemyślanym albumie? Nie sądzę!
Vangelis nie byłby sobą, gdyby do skomponowanej przez siebie muzyki nie przemycił elementów folkloru śródziemnomorskiego, wykorzystując rzecz jasna w tym celu, pochodzące z tamtego rejonu instrumentarium. Ślady tych fascynacji odnajdziemy w takich chociażby utworach, jak: „The Lamb”, „The Seventh Seal”, „The Marching Beast”,… Z lektury Apokalipsy św. Jana najbardziej zapadło mi w pamięci czterech siejących trwogę jeźdźców. Oczywiście nie mogło także i tego wątku zabraknąć w całej tej konstelacji. Właśnie w utworze „The Four Horsemen” swoimi nieprzeciętnymi warunkami wokalnymi i równie cudowną barwą głosu czaruje słuchaczy Demis Roussos. Znakomicie wybrzmiewa w tym utworze, zatopiona w hardrockowym sosie, partia solowa gitary, za które odpowiedzialny był Silver Koulouris. Sięgnięcie w warstwie tekstowej do co prawda apokaliptycznych ale jednak biblijnych tematów pozwoliło Vangelisowi stworzyć muzycznie monolit, któremu – poprzez sposób zastosowania środków wyrazu oraz epicki rozmach towarzyszący tej produkcji – w swej konstrukcji najbliżej było do formy muzycznej określanej mianem oratorium. Znaczna część zamieszczonych na „666” utworów utrzymana została w rockowej stylistyce („The Battle Of Locusts”, „The Four Horsemen”, „Do It”,…), lecz obcowanie z nią nie pozostawiało wątpliwości, iż jej twórca, to osobowość o niezwykłej wrażliwości, otwartości i niczym nieskrępowanej kreatywności. Bez tych cech niemożliwe byłoby stworzenie tak wyrafinowanego dzieła o niezwykłej sile wyrazu o wielu punktach odniesienia. O niemałym wpływie folkloru wywiedzionego z rodzimych stron już wspomniałem ale tu i ówdzie napotkamy fragmenty o iście jazzowym posmaku („Tribulation”, znakomita partia fortepianu w „The Marching Beast”), progresywnym rodowodzie (prawdziwie czarujący „Aegian Sea” i reprezentujący świat iście crimsonowskich dźwięków „Altamont”), wzorcowo podanych i szaleńczo wręcz odegranych fusion rockowych kompozycji („The Battle Of Locust”, „Do It”), a także obszerne fragmenty śmiało nawiązujące do muzycznej awangardy („The Wedding Beast”). Zresztą, jakkolwiek by na tę pozycję nie spojrzeć, zarówno dla ówczesnego (bardziej), jak i współczesnego (nieco mniej) słuchacza „666” jest propozycją o zdecydowanie awangardowym rodowodzie.
W najdłuższym i stanowiącym swego rodzaju opus tego longplaya, ponad 19 – minutowym utworze „All The Seats Were Occupied”, na drugim planie możemy usłyszeć/wychwycić przewijające się co jakiś czas motywy z wcześniej poznanych utworów oznaczonych na albumowej play liście niższymi cyferkami. Nie zabrakło w tym „powtórkowym” zestawie fragmentu najbardziej kontrowersyjnej kompozycji (to dopiero przejaw niczym nieograniczanego, awangardowego myślenia twórcy) tego albumu – mam tu na myśli zaimprowizowany podobno (bo, tę wersję potwierdzić lub ją zanegować mogłaby jedynie garstka ludzi zaangażowanych w proces realizacji nagrań) w studiu przez Irene Papas i obejmujący cały wachlarz orgiastyczno – ekstatycznych uniesień, mających wg. zamysłu twórców odzwierciedlać/odpowiadać przeżywaniu kobiecego orgazmu w trakcie spełnienia erotycznego i nieco później, niejako kontrastującego z tym uniesieniem bólu porodu, a cała zawoalowana w tej niecodziennej, bo przecież bardzo rzadko spotykanej na muzycznych wydawnictwach, formie artystycznego wyrazu treść miała służyć zilustrowaniu powtórnego przyjścia Chrystusa – tę nienazwaną „kompozycję” oznaczono symbolem nieskończoności. Jakkolwiek by do tego fragmentu nie podejść, zdecydowanie mógł – i musiał! – budzić kontrowersje, nawet w tak liberalnym i zlaicyzowanym kraju, jakim była i jest Francja. Do kontrowersji natury moralnej i estetycznej dochodziły jeszcze obawy włodarzy firmy fonograficznej wydającej album, związane z przyjęciem przez będący w objęciach zimnej wojny świat, tak ambitnego ale jednak bardzo mocno osadzonego w apokaliptycznej treści muzycznego produktu. Te obawy skutkowały kilkakrotnym przesuwaniem daty premiery „666”. Prawdopodobnie to wybór takiej właśnie muzycznej formy dla tego albumu przyczynił się do jego ponadczasowości, bo przecież w takiej właśnie niezmienionej formie zachowało swoje piękno dla kolejnych i niestrudzenie poszukujących w muzyce doskonałych form słuchaczy. Piękno zdaje się być na wyciągnięcie ręki albo… wysunięcie tacki odtwarzacza! Jestem pewien, że czar podarowanej światu przez kilku Greków (na początku lat 70-tych XX wieku) muzycznej uczty, nigdy nie pryśnie!
Autor: Karol F.