
THE GATHERING – “Nightime Birds” ; 1997 Century Media
Muszę przyznać że czekałem z niecierpliwością na odpowiedni moment, by zaprezentować ten wyśmienity album. „Nightime Birds”, to muzyczna propozycja wymarzona wręcz na taką porę roku (ta sugestia nie oznacza bynajmniej, że przez pozostałą jego część ma zarastać kurzem na półce z płytami!), kiedy w krajobrazie za oknem dominuje biel, a świat wokół nas spowija delikatna ale (zwłaszcza ku uciesze młodzianków) utrzymująca się od dłuższego czasu warstwa białego puchu. Muzyczna zawartość „Nightime Birds” podsuwa mi taki właśnie rodzaj projekcji. W zimową aurę wprowadza już chociażby szata graficzna towarzysząca temu wydawnictwu. Odnajdziemy ją także (częściowo) w oszczędnych, smutnych ale jednak nie pesymistycznych lirykach. Zimową aurą przepełniony jest cały otwierający album utwór „On Most Surfaces (Inuit)”: „(…)I walk into the white light of the snow when the sun comes. (…)I am the snow falling down on You. I tear up your face with my frost.(…)” . Płyta zdecydowanie trafi w gusta „nocnych Marków” – w poczet których, od niepamiętnych czasów zalicza się piszący te słowa, a także w gusta… ornitologów, tudzież innych miłośników opierzonego i latającego towarzystwa. Nie mam cienia wątpliwości, iż w nie mniejszym stopniu ukontentuje wielbicieli środowiska skupionego wokół niegdysiejszych reprezentantów stajni 4AD, a w szczególności Dead Can Dance. Dla mnie osobiście The Gathering z niesamowitą Anneke Van Giersbergen w roli wokalistki, to taki ciężej brzmiący czy też czasem podmetalizowany odpowiednik tego legendarnego zespołu. Magiczny głos (z irytującą niektórych – nie mnie! – skłonnością do „dramatycznego przeciągania frazy” i znaku firmowego – stosowania vibrata) Anneke otula słuchacza swoim ciepłem, niczym pajęcza sieć swoją ofiarę i już na samo wspomnienie jego barwy można się rozmarzyć. Tym bardziej, że tej emisji towarzyszą czarowne dźwięki dobywające się z instrumentów obsługiwanych przez kolegów z zespołu. Niespieszne, jakby zatrzymane w czasie, a mimo to w jakimś sensie portretujące jego upływ.
Nigdy nie kupowałem stosowanego w odniesieniu do tej grupy określenia – etykiety „metal gotycki”, mającej rzekomo określać styl jaki ten zespół prezentował w drugiej połowie lat 90 – tych ub. wieku. Zdecydowanie bardziej skłaniam się ku określaniu tego typu twórczości mianem metalu klimatycznego (choć wielu mylnie używa tych terminów zamiennie), a to z tej zasadniczej różnicy, że reprezentanci metalu klimatycznego z reguły przywiązywali zdecydowanie większą wagę do roli, jaką odgrywa w utworze melodia, a także wykazywali się większą otwartością w sferze wzbogacania struktury utworów brzmieniem dodatkowych i raczej nietypowych dla ciężkiego grania instrumentów. To właśnie bogate i urozmaicone instrumentarium wprowadzające specyficzny, zabarwiony nieco folkowymi odniesieniami i jedyny w swoim rodzaju, nastrojowy głos wokalistki sprawiły, ze The Gathering z grupy o niewielkim znaczeniu i podobnym zasięgu oddziaływania stał się w bardzo krótkim czasie czołowym przedstawicielem tzw. strange – metalu. Ta metamorfoza nie dokonałaby się bez jednego ale za to jakże istotnego składnika (dla wielu najistotniejszego) – zmiany na stanowisku wokalisty. To właśnie wraz z dołączeniem do zespołu wspomnianej już Anneke kariera zespołu weszła na właściwe tory i poziom. To sytuacja niemal analogiczna, jak w prezentowanym swego czasu spocie reklamowym jednego z wiodących koncernów samochodowych w którym wykorzystano króciuteńki ale jakże wiele mówiący slogan: „Przewaga, dzięki technice!”. Parafrazując to hasło i przenosząc je na grunt muzyczny, bez cienia przesady można stwierdzić, iż dominacja The Gathering nad konkurencją liczoną w setkach, dokonała się dzięki temu, że osiągnęli „przewagę, dzięki kobiecie” właśnie!
Pierwszym efektem dokooptowania do męskiego składu żeńskiego pierwiastka był wydany dwa lata wcześniej znakomity album „Mandylion”, z miejsca okrzyknięty przez muzyczne gremia i słuchaczy, arcydziełem… (gotyckiego? klimatycznego? strange? -)metalu. I nie było w tym krzty przesady, wielu stawia tę pozycję w jednym rzędzie z takimi arcydziełami, jak „Wildhoney” Tiamat. Odbiór tamtego albumu dodał grupie skrzydeł (być może stąd w tytule zajmującej nas obecnie kolejnej płyty zespołu nawiązanie do latających istot niebieskich?). Niesieni na fali olbrzymiego wsparcia ze strony zarówno lawinowo rosnącej rzeszy odbiorców ich twórczości, jak i realnego i przeliczalnego (finansowego) wsparcia ze strony swojego wydawcy, dali się swobodnie ponieść ku bezkresowi nocy, ku koronom rozłożystych drzew, gdzie swoje miejsce znalazły „nocne ptaki”. „Mandylionowe” drzewo wydało pyszne owoce, nic zatem dziwnego, że drzewo, które obsiadło „nocne ptactwo” gorszych wydać nie mogło – w końcu z jednego one szczepu. Tych wyśmienitych owoców mamy tutaj 9 (tylko!) ale wszystkie one do wielokrotnego zrywania i konsumowania, bez – jak to ma zwykle miejsce w przypadku przebojów jednego sezonu – granicznej daty do spożycia.
Niezwykły charakter „Nightime Birds” i jego wyjątkowa pozycja w jakże już obszernej dyskografii tego bandu sprawiają, że w opinii (być może nie w powszechnej ale jednak w grupie posiadające pakiet większościowy) fanów formacji bywa uznawane za szczytowe jej osiągnięcie. Dla fanów takie dywagacje nie mają wszak najmniejszego znaczenia, najważniejsze że „Nightime Birds” stanowi (to może zabrzmieć jak banał czy wyświechtany frazes, niemniej jednak nie sposób się z tym nie zgodzić) logiczną, ale i – co nie jest bez znaczenia – bardzo kreatywną kontynuację muzycznego wątku zapoczątkowanego na znakomitym i przełomowym albumie „Mandylion”. Obydwie pozycje posiadają, jeśli nie bliźniaczo podobne, to utrzymane/zachowane na bardzo zbliżonym poziomie zarówno klimat, nastrój oraz atmosferę. Klimat tych w większości mrocznych i utrzymanych w wolnych tempach kompozycji ustawia na odpowiednim miejscu pozostałe składniki każdego utworu, gdyż, jako się już wcześniej rzekło: w tej stylistyce to on, nie zaś aspekt techniczny jest elementem kluczowym – dominującym. Niemniej jednak, pomimo dominującego w zaprezentowanej przez grupę przestrzeni muzycznej mroku, każde kolejne podejście do tego materiału pozwala dostrzec pod pierwotną warstwą owego nocnego ptasiego świata różnorodność i wielobarwność ich upierzenia. Ten swoiście postrzegany i początkowo powierzchownie oceniany monotoniczno – transowy dźwiękowy przekaz okazuje się być z czasem źródłem czegoś nowego – nowego genotypu wyrosłego na żyznej glebie zespołowej inwencji. Ta jednak byłaby znacznie ograniczona, gdyby nie wymagająca odwagi umiejętność przekraczania barier i wymykania się gatunkowej konwencji. O tym, że The Gathering tę umiejętność posiadał przekonują także późniejsze ich dokonania.
Ponieważ nie grożą mi z tego tytułu żadne konsekwencje, zaryzykuję tezę/stwierdzenie, że w muzyce The Gathering wszystko jest na swoim miejscu, kiedy głos Anneke jest na pierwszym planie! Na tym albumie jej głos – jako instrument wiodący – jest na pierwszym planie, co w najmniejszym stopniu nie ograniczyło czy umniejszyło znaczenia i wkładu w powstanie tego wybornego materiału pozostałych członków grupy, w tym jej „ojców założycieli”. Ząb czasu nie ima się tego materiału; wciąż pozostaje piękną wizytówką tej grupy, a dla samych jego odbiorców stanowi jednocześnie piękną wizytówką tamtego okresu. Odlotowa płyta – nie tylko ze względu na tytuł!
Recenzent: Karol F.