DAYS OF THE NEW „Days of the new” (“Green Album”), 1999 Outpost Recording
Wydawać by się mogło, iż na początku drugiej połowy lat 90 – tych ub. wieku, muzyczna rewolucja o nazwie grunge bezpowrotnie przeszła do historii. O najsławniejszych reprezentantach tego nurtu można było mówić albo w czasie przeszłym ( NIRVANA ), albo podsycając wiarę we wznowienie jakichkolwiek muzycznych działań swoich wczorajszych ulubieńców (SOUNDGARDEN i ALICE IN CHAINS formalnie w tym czasie trwały w zawieszeniu i szczerze mówiąc fani bardziej liczyli się z informacją o definitywnym zakończeniu przez nie działalności , aniżeli wieści o pracach nad nowymi albumami), albo też dyplomatycznie jak w przypadku PEARL JAM, spuścić zasłonę milczenia na to co miały do zaproponowania fanom na swoich nowych albumach, z których żadna – wiem , że przykre to, ale niestety prawdziwe – nie dostąpi „zaszczytu” umieszczenia w niniejszej rubryce! Skąd zatem miał przyjść ratunek dla głodnej kolejnej dawki czarownych dźwięków fanów tego nurtu, jeśli nie ze strony utalentowanej młodzieży? Wypatrywano zatem i wypatrywano następców, zespołów, które zdołają udźwignąć na swych barkach odpowiedzialność za przyszłość nurtu i… doczekano się! Nadzieja pojawiła się w roku 1997 wraz z ukazaniem się na rynku muzycznym debiutanckiego albumu grupy DAYS OF THE NEW! Jego zawartość dawała jasny sygnał zarówno miłośnikom tej estetyki, jak i – a zwłaszcza -oponentom, sprowadzający się w skrócie do jednego ale za to wszystko mówiącego hasła : Grunge is not dead !
Pierwsze skojarzenia, jakie przychodzą na myśl słuchaczowi podczas zapoznawania się z tym debiutem, biegną w stronę… ALICE IN CHAINS. I nie tylko dlatego, że grupa lubuje się w podobnym sposobie stopniowania napięcia w utworach, ani też nie dlatego że, tak jak ALICJA w bardzo naturalny sposób potrafi zafundować słuchaczowi nagłe, dramatyczne skoki klimatu – te punkty styczne dla obydwu grup, dotrą bowiem do naszej świadomości nieco później… To głos lidera Travisa Meeksa, który swoją barwą i sposobem interpretacji tekstów do złudzenia przypomina głos Layne’a Staleya popycha mimowolnie nasze skojarzenia w tamtą stronę, ale też forma w jakiej zespół zaprezentował ten materiał ani na moment nie pozwala zatrzeć tego wrażenia; DAYS OF THE NEW grają bowiem na tej płycie akustycznie nie tracąc przy tym ani na moment nic, a nic z grunge’owego klimatu swoich utworów! Zupełnie, jak niegdyś ALICE IN CHAIS na swoich wydawnictwach „Jar of flies” oraz „Sap”. Co jednak istotne, przy tak długim oscylującym w granicach 70 minut materiale, grupa potrafi w sposób niezwykle intrygujący zainteresować potencjalnego nabywcę zarówno unikalnym, niepokojącym klimatem, ale również ciekawymi rozwiązaniami aranżacyjno – harmonicznymi o zapadających w pamięć świetnych motywach melodycznych nie wspominając.
Ale ja przecież nie o tym wydawnictwie DOTN miałem pisać! Głównym przedmiotem tych dywagacji jest bowiem drugi krążek zespołu zatytułowany, a jakże by inaczej… „ Days of the new”! W tym miejscu zmuszony jestem wyjaśnić kwestię tytułów poszczególnych wydawnictw grupy. Otóż zespół wydał jedynie trzy płyty długogrające, każda z nich nosi na kopercie jedynie nazwę grupy, żeby zatem uniknąć nieporozumień zwykło się „w powszechnym obiegu” identyfikować je po kolorach czy też tonacjach okładek w jakich są utrzymane. I tak : album nr. 1, to “Yellow Album” ; album nr. 2, to “Green Album”; zaś album nr. 3, to “Red Album”. Skoro już wyjaśniliśmy sobie tę kwestię, wracamy do meritum! Nas w niniejszej rozprawie interesować będzie zatem „ Green Album”.
Od momentu powstania grupy o wszystkim co było z nią związane decydowała jedna osoba – Travis Meeks – założyciel, lider, wokalista, basista, gitarzysta, perkusista, autor wszystkich tekstów, producent, niepodzielny autor wszystkiego co ukazało się pod szyldem DOTN! Popularność debiutu w USA ( sprzedano ponad milion sztuk egzemplarzy!) sprawiła, iż do rejestracji następczyni zespół przystępował już z zupełnie innej pozycji. Niemniej jednak odnosząc już na samym początku swojej muzycznej kariery tak znaczący sukces komercyjny, dyktator Meeks pozbył się ze składu grupy wszystkich muzyków, którzy nagrywali z nim debiutancki album, zaś do nagrania omawianej zaprosił muzyków sesyjnych oraz chór i orkiestrę z Los Angeles! Budżet na jej nagranie był zdecydowanie większy, a to zapewne rozbudziło ambicje młodziuteńkiego twórcy (w momencie jej wydania miał dopiero 20 lat! ) i zaowocowało w konsekwencji powstaniem czegoś unikatowego i niepospolitego . „ Dwójka “ przynosi nam niesamowicie eklektyczną dawkę muzycznej maestrii zaaranżowanej i zrealizowanej ze zdecydowanie większym rozmachem niż miało to miejsce na debiucie. Album jest także zdecydowanie bogatszy w barwy i nastroje do wykreowania których niewątpliwie przysłużyła się obecność orkiestry symfonicznej (zwolennicy plastikowych, wygenerowanych z syntezatora orkiestrowych brzmień, zwanych przez nich buńczucznie symfonicznymi, będą cmokać z zachwytu) wykorzystanej w części utworów oraz coraz śmielsze i nie pozostawiające złudzeń co do ich pochodzenia, cudnej urody etniczne motywy dalekowschodnie. Travis, mimo niesłychanie młodego wieku stworzył pełną zaskakujących klimatów elektro – akustyczną płytę! Podstawę brzmienia grupy w dalszym ciągu tworzą gitary akustyczne o bogatej fakturze, wspomagane tu i ówdzie symfonicznymi interwencjami, głównie smyczków. Ta muzyka pełna jest jakiegoś niedefiniowalnego klimatu, przesyconego niesłychanie tajemniczym magnetyzmem, który wciąga słuchacza i pełnego zaciekawienia nie pozwala od siebie oderwać! Emanuje z tej muzycznego tygla jakaś niezwykła aura. Bardzo często w partiach gitar pojawiają się frapujące orientalizmy („Flight response”). Czasami ten orientalny nastrój potęgują przywołane już wcześniej smyczkowe partie orkiestrowe („Skeleton Key”), zaś skojarzenia z zeppelinowym klasykiem „Kashmir” nasuwają się, acz nienachalnie po wysłuchaniu „Take Me Back Then” –podobny kroczący rytm,podobny klimat, tylko nieco wolniejsze od „pierwowzoru” tempo… A czyż taki „Longfellow” nie przywołuje skojarzeń z najpiękniejszymi dokonaniami DEAD CAN DANCE? Z powodzeniem mógłby być ozdobą takiego „Aion” niczym nie ustępującym urokliwemu „Saltarello”. „Skeleton Key” zaś prowadzi moje myśli w stronę muzyki filmowej, ilustracyjnej,… i bez wątpienia sprawdziłby się rewelacyjnie w takiej konwencji. Uważny słuchacz z pewnością doszuka (dosłucha?) się pierwiastków charakterystycznych dla twórczości takich rockowych tuzów, jak THE DOORS, LED ZEPPELIN czy też PINK FLOYD ale to tylko podnosi rangę wydawnictwa a także świadczy o poziomie muzycznej erudycji twórcy całego repertuaru.
Na tym albumie Travis Meeks oderwał się zdecydowanie od wzorca do którego porównywano go po wydaniu debiutanckiego albumu. W osiągnięciu tej artystycznej niezależności pomogła częściowo zmiana modulacji głosu oraz sprytny zabieg ubogacająco – modyfikujący odbiór warstwy wokalnej, a mianowicie poprowadzenie linii wokalnej w dwugłosie damsko – męskim, co dało znakomity rezultat! Za każdym razem, gdy słucham tego fantastycznego albumu nie dowierzam, że twórca całego, tak różnorodnego i aranżacyjnie skomplikowanego materiału, tej niezwykle wyrafinowanej muzyki, stworzył to w wieku zaledwie 20 lat – to doprawdy rzecz niesłychana! Ponieważ album zbudowany jest konceptualnie nie muszę chyba dodawać, że najlepiej smakuje konsumowany w całości, w jednym podejściu. Ale nawet poporcjowany nie zepsuje radości wynikającej z jego pochłaniania! Zapraszam do konsumpcji! Smacznego!