Recenzja #18 Peter Gabriel “So”

Peter Gabriel „So” 1985 Virgin Records

Peter Gabriel to artysta, który od początku swojej muzycznej kariery – a już od rozpoczęcia działalności na własny rachunek zwłaszcza – robił i w dalszym ciągu robi to, na co ma ochotę, nie oglądając się na innych czy też na panujące w danej chwili mody czy trendy. To On wyznaczał nowe ścieżki rozwoju dla innych artystów/muzyków, to On był muzycznym wizjonerem i innowatorem! Mógł sobie na to pozwolić, wszak należał do muzycznej elity – rockowej arystokracji. Były wokalista Genesis właściwie od postawienia pierwszego (świadomego!) kroku w swojej solowej muzycznej układance balansował wrażliwość na pograniczu rocka i awangardy, udowadniając każdą kolejną artystyczną odsłoną w czym tkwi tak naprawdę siła jego dokonań: jest nią – poza oczywiście niezaprzeczalnym talentem i niesłychanie mocno zarysowaną osobowością – ogromna wrażliwość muzyczna stymulowana nieposkromioną inwencją człowieka poszukującego coraz to nowych form wypowiedzi, która przejawiała się zwłaszcza w warstwie rytmicznej. „So” to płyta, która otwiera nowy rozdział w karierze muzyka, stanowiąc jednocześnie epilog pierwszego etapu estradowej działalności. Wspaniała płyta! Wspaniała pod każdym względem : muzycznym, tekstowym, a także – co nie mniej istotne zwłaszcza dla samego słuchacza/odbiorcy muzyki  – pod względem realizacji studyjnej. Sam Mistrz najlepiej zdawał sobie sprawę z zapoczątkowanych tym albumem zmian, czemu dał wyraz już choćby przez fakt nadania mu tytułu! Przecież poprzednie cztery studyjne płyty nie nosiły tytułu, a fani rozróżnić je mogli jedynie po okładkach, tudzież – ci najbardziej zorientowani – po  zawartych na nich tytułach utworów; cóż, taki miał widocznie muzyk artystyczny zamysł i należy to uszanować.

Wraz z ukazaniem się tego albumu dla jego twórcy nadszedł długo oczekiwany i ze wszech miar uzasadniony „big time”! Mimo iż jej zawartość jest niewątpliwie bardziej przystępna niż wcześniejsze jego produkcje, nie ma tutaj absolutnie mowy o żadnym artystycznym kompromisie. Gabrielowi udało się osiągnąć komercyjny sukces bez popełniania artystycznej zdrady. Nie jest ona co prawda tak dynamiczne jak te z poprzednich płyt ale za to jeszcze bardziej fascynująca i frapująca w sferze rytmicznej. Klimat wcześniejszych albumów najbardziej widoczny czy może bardziej wyczuwalny jest w takich kompozycjach, jak : „We Do What We’re Told (Migram’s 37)” oraz „This Is The Picture (Excellent Birds)”. Ten ostatni nie jest utworem premierowym, bowiem dwa lata wcześniej, w roku 1983 pojawił się na płycie Laurie Anderson – „Mister Heartbreaker’ ; tutaj jednak otrzymujemy jego „ulepszoną”, dojrzalszą wersję, oczywiście z gościnnym w niej udziałem samej artystki. Wciąż obracamy się wokół specyficznego, gabrielowskiego klimatu, emanującego siłą połączenia wielu styli, elementów i wpływów muzyki etnicznej z najróżniejszych stron świata. Jedynego, niepowtarzalnego i niepodrabialnego! Świetną wizytówkę wzmiankowanego stylu stanowi przesycony soulowo – funkowym klimatem singlowy „Sledgehammer”, a także świadczący o sporym dystansie do siebie, autoironiczny „Big Time”.

Z ośmiu zamieszczonych tu kompozycji dwie („Sledgehammer” oraz „Big Time”), to ukłon w stronę amerykańskiej muzyki soulowej. Króciuteńki „We Do What We’re Told (Milgram’s 37)”, to rodzaj dygresji na temat drastycznego eksperymentu profesora Milgrama badającego stopień ludzkiej odpowiedzialności za popełnienie niecnych czynów. Słyszymy w nim głos 37 uczestników niecnej gry profesora, w którym wzięli udział jedynie dzięki zapewnieniom, że nie poniosą żadnej odpowiedzialności za wyrządzone czyny w trakcie trwania eksperymentu. Wspomniane utwory stanowią  jednak tylko tło dla czterech innych nagrań będących kwintesencją czteroletniej nad nimi pracy Gabriela, a mianowicie utworów : „Red Rain’, „That Voice Again”, a zwłaszcza „Don’t Give Up” oraz „Mercy Street”, Ostatnia z wymienionych, to – bez dwóch zdań –  jedna z najpiękniejszych wypowiedzi Gabriela w jego dotychczasowej karierze solowej. I to właśnie ona najbardziej ujmuje słuchacza eterycznym pięknem – cudownie porażającym słuchacza pięknem!  Równie niepowtarzalny i zapadający w pamięć jest duet Petera z Kate Bush w utworze „Don’t Give Up”. To pełne nadziei i wiary w drugiego człowieka wyznanie na jakie niewielu potrafi się zdobyć w obliczu życiowej porażki, jaką niesie ze sobą widmo czy może bardziej doświadczenie bezrobocia. W tej przepełnionej emocjami kompozycji głos wokalistki brzmi tak niesamowicie słodko i zmysłowo, jak chyba jeszcze nigdy wcześniej, co świadczy o jej wciąż nie wykorzystanych do końca  możliwościach wokalnych. W „Red Rain” zarejestrowano wspaniale zaaranżowaną partię perkusji w wykonaniu Jerry’ego Marotty i Stewarta Copelanda. Zdecydowanie jest się czym zachwycać! Ale zamiast rozpływać się w zachwytach nad pomysłowością, wykonawstwem jego pomysłów przez zaproszonych do współpracy przy jej rejestracji muzyków (a znakomitości muzycznych jest tu co nie miara, by wspomnieć tylko kilka nazwisk poza już wymienionymi: Manu Katche, Tony Levin, David Rhodes,…), czy też studyjną  biegłością producenta Daniela Lanoisa lepiej po prostu jej posłuchać!

Ale, ale, jeśli już jesteśmy przy osobie producenta tego materiału… Lanoise sprawił, że całość wyróżnia się niezwykłą wręcz klarownością brzmienia. Zresztą brzmienie którym okraszono to wspaniałe muzyczne dzieło, to niezaprzeczalnie dodatkowy jego atut!  Wykreowane w 1985 roku stanowi doskonały przykład wizjonerskiej wręcz koncepcji brzmieniowego absolutu, którym równie dobrze można by okraszać współczesne produkcje bez jakiegokolwiek wrażenia archaiczności – diament!  A nam nie pozostaje nic innego tylko słuchać, słuchać,… delektować się tym pięknem zaklętym w 9 zniewalających pięknem utworach!

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *