Shawn Lane „The Tri-Tone Fascination” 1999 Eye Reckon Records
Dzisiaj czas na opowieść o muzyku, którego proweniencja – tyleż szlachetna, co zobowiązująca – z całą pewnością miała duży wpływ na sam fakt, iż chwycił on za instrument i absolutnie poświęcił się sztuce. Bo jakże tu przejść obojętnie obok atmosfery nasiąkniętej takimi legendami muzycznego świata, jak sam Elvis ”The King” Presley, Aretha Franklin, Roy Orbison, B.B. King, czy chociażby Johnny Cash? Wspólnym mianownikiem dla wymienionej plejady gwiazd stało się miasto Memphis w stanie Tennessee, gdzie wszyscy oni albo zaczynali swoje kariery, mieszkali, prowadzili działalność artystyczną, albo rodzili się, a w ostateczności umierali. Niewątpliwie wyjątkowe to miejsce. Nie powinno więc chyba nikogo dziwić, że wdychając to samo powietrze i pijąc wodę z tych samych wodociągów, co wspomniani wyżej giganci, nasz bohater zapragnął dołączyć do grona tej muzycznej elity.
Na początku trzeba zastrzec, że Shawn Lane, bo o nim mowa, nigdy nie dostąpił jednak zaszczytów i chwały na miarę swojego talentu. Niestety, nigdy nawet minimalnie nie zbliżył się miarą sukcesu do swoich słynnych sąsiadów z Memphis. Historia sztuki w ogóle, a historia muzyki chyba w szczególności, obfituje w tzw. artystów niespełnionych albo tragicznych i jego historia, z grubsza rzecz biorąc, to bardzo przyziemna opowieść o kłopotach ze zdrowiem, gdzie nawet jednostka obdarzona wielkim talentem nie jest odporna na prozaiczne cierpienia fizyczne i związane z tym ograniczenia.
Lane cierpiał na chroniczną łuszczycę i artretyzm stawów. Efekty uboczne przyjmowania leków nawarstwiały się przez lata i de facto zdewastowały jego zdrowie w sposób nieodwracalny. Nie posiadając odpowiedniego ubezpieczenia zdrowotnego (na marginesie – rzecz dość powszechna w świecie muzyków), finał tej nierównej walki został przesądzony i gwałtownie zakończony w 2003 roku. Ostatnie miesiące swego relatywnie krótkiego (40 lat) życia Shawn spędził z maszyną podającą tlen.
Już jako dziecko Shawn był świadom swojej słabości, lecz mimo to, był w stanie opanować do perfekcji swój pierwszy instrument jakim było pianino, a następnie wiolonczelę. Niedługo potem, w wieku kilkunastu lat przyszła kolej na główny instrument, z którym do dziś jest utożsamiany, czyli gitara. I właśnie na tym polu najbardziej ujawnił się geniusz jego umiejętności, zarówno tych kompozytorskich jak i technicznych.
Nagrody i wyróżnienia w prasie muzycznej umacniały pozycję Shawn’a jako muzyka wybitnego, z perspektywami na przyszłość i rzeczywiście perspektywy te rysowały się wówczas bardzo pozytywnie, obiecująco, żeby nie powiedzieć różowo. Pierwszy kontrakt z duża wytwórnią (debiutancka płyta dla Warner Bros.), zaproszenia do sesji, pojawianie się na dużych scenach w towarzystwie największych tuzów (że wspomnę tylko o gitarzystach: Steve Morse, John Lee Hooker, Adrian Belew, Paul Gilbert), owocna współpraca studyjna / koncertowa z ugruntowanymi artystami (chociażby z Jonasem Hellborgiem), niezliczone występy w klubach itd. Oprócz tego, Shawn często podejmował pracę jako instruktor na warsztatach gitarowych, a gdyby tego było mało, pisał dla kilku magazynów branżowych. W swoim najbliższym towarzystwie zasłynął też jako miłośnik i znawca kina, a także malarstwa, które to dziedziny sztuki były również ważną inspiracją w pracy nad jego własnymi kompozycjami. Sam zresztą wspominał, że: ”Muzyka jest jak malarstwo, bo w obu znajdziemy kolory, odcienie, tekstury i historie”. Co racja, to racja!
Wracając do sedna, nie mam wątpliwości, że zdobycie którejkolwiek z płyt Shawn’a Lane nie będzie łatwe, ani tym bardziej tanie, dlatego też do recenzji wybrałem tytuł, który wydaje mi się najsensowniejszym pod tym względem, czyli ”The Tri-Tone Fascination” wydany przez Eye Reckon Records w 1999 roku (wznowiony w 2000). Można by pomyśleć, że debiutancka ”Powers of Ten” wydana w 1992 przez wielkiego Warnera będzie łatwiejsza do odnalezienia, jednak z uwagi na znikomy nakład, w tym momencie pojedyncze egzemplarze (przynajmniej jesli chodzi o fizyczne nośniki) osiągają kosmiczne ceny.
Na ”The Tri-Tone Fascination” znajdziemy wszystko to, co stanowi o tym, iż Shawn Lane nie jest li tylko kolejnym gitarowym grajkiem jakich wielu. Wielka estyma jaką darzony jest wśród kolegów ”po fachu”, mówi wiele o poziomie zaawansowania technicznego, jakie osiągnął i rzeczywiście wielkie wrażenie robi chociażby szybkość, z jaką porusza się po gryfie gitary, a co w połączeniu z wiedzą o jego zdrowotnych problemach, tym bardziej imponuje. Charakterystyczne frazowanie i arpeggia to kolejne wyznaczniki nienagannej techniki, która sama w sobie jest dla niego tylko warsztatem, niezbędnym do tworzenia, a nie celem nadrzędnym. Czuć również nieokiełznane skłonności do improwizacji i eksperymentów. Siłą rzeczy, z takimi możliwościami i świadomością artystyczną nacechowaną rozwojem, otwieraniem kolejnych drzwi, przełamywaniem barier, Shawn Lane najmocniej akcentuje swoją osobowość w gatunkach mocno niekomercyjnych, takich jak jazz czy fusion, choć oczywiście również rock i blues znajdowały się w orbicie jego zainteresowań. Oprócz autorskich kompozycji znajdziemy tu dwa utwory, które w pewien sposób pokazują spektrum zainteresowań Shawn’a, a są to: autorstwa J.Hendrix’a ”Peace in Mississippi” i fragment kantaty J.S.Bacha ”Ich ruf zu dir, Herr Jesu Christ”.
”The Tri-Tone Fascination” daje w miarę szeroki obraz artysty, który z jednej strony potrafi komponować utwory, ocierające się o komercję, melodyjne, zapadające w pamięć (”The way it has to be”), a z drugiej – wielowarstwowe, przestrzenne, skomplikowane formy, bliskie np. temu, co prezentuje Pat Metheny. Pasja tworzenia i wrażliwość to coś, czego zdecydowanie nie można odmówić panu Lane.
Tak wyeksploatowane, jak prawdziwe stwierdzenie: ”szkoda, że odszedł tak wcześnie”, wydaje się idealne w odniesieniu do Shawn’a Lane. Naprawdę ciężko pogodzić się ze świadomością, iż nie będzie nam dane usłyszeć nic więcej ponad to, co już zostało uwiecznione na kilku studyjnych i koncertowych płytach. W tym wypadku chciałoby się więcej, oj chciałoby …
A.M.
Zaryzykuję stwierdzenie, że jestem największym fanem i znawcą Shawna Lane’a w Polsce. Co mogę od siebie napisać to, że ta płyta jaki i jego pierwsza solowa płyta są słabe moim zdaniem. Zacznę może jednak o tego, że jako gitarzysta był genialny, niepowtarzalny o umiejętnościach kosmicznych. Nie znam nikogo kto choćby się zbliżył do tego poziomu. Ciekawostką jest też fakt, że nie słyszałem jeszcze nikogo, kto zmierzyłby się z jego solówkami i chociażby zabrzmiał podobnie :). Jedyną jego słabością było to, iż jego umiejętności kompozytorskie nie dorównywały umiejętnościom technicznym.
Twórczość Lane’a można podzielić na kilka okresów i ciekawe jest słuchanie jak z wiekiem rozwijał się i jego muzyka. Za najlepszy okres uważam współpracę z Hellborgiem i Sipem i potem bez Sipe’a z hindusami, czyli gdzieś od 1995 do jego śmierci. To co robił z Hellborgiem, to po prostu magia, w czym duża zasługa umiejętności kompozytorskich Hellborga, przy których Lane mógł rozwinąć skrzydła. Fantastyczna muzyka. Na YT jest kilka koncertów, nawet był w Polsce w 1998 roku z koncertem (choć to nie najlepszy ich koncert moim zdaniem), które po prostu zwalają z nóg. Rewelacja!
Jestem przekonany, że gdyby żył, nagrałby jeszcze wiele rewelacyjnych płyt. W jednym z wywiadów przed śmiercią twierdził, że szykuje się do nagrania płyty łączącej gitarę z techno. Z pewnością był to wielki artysta i jeszcze większy gitarzysta.
Witam. Cieszę się, że są jeszcze ludzie, których interesuje ambitna muzyka! Dziękuję za konstruktywny komentarz i serdecznie pozdrawiam!