Recenzja #24 Joe Satriani “The extremist”

Joe Satriani „The extremist”; 1992 Relativity Records

Podejmuję się kontynuacji tematu zapoczątkowanego w poprzedniej odsłonie naszego cyklu, a mianowicie poszukiwania (chociaż może bardziej właściwym byłoby napisanie w tym miejscu: przypomnienia) wielkich dzieł wirtuozów gitary. Ten odcinek rezerwuję dla wspaniałej, chociaż trudno wyrokować czy najlepszej w dorobku tego artysty płyty – „The Extremist”! Zresztą jakie to ma znaczenie, skoro prezentujemy w tej rubryce jedynie albumy nieprzeciętne, niebanalne, nietuzinkowe, a takich ten gitarowy magik ma na swoim koncie co najmniej kilka. Myślę, że najlepiej zasadność tej kwestii w jednym z udzielonych wówczas (w roku 1991) wywiadów, czyli niemalże w tym samym  czasie kiedy ukazywał się ten album, wyłożył inny znakomity kolega po fachu Joe Satrianiego, John Frusciante, wówczas gitarzysta będącej na fali wznoszącej grypy RED HOT CHILI PEPPERS: „Tak długo ekscytuje cię to co grasz, jak długo płynie to wprost z twojego serca. Muzyka to nie olimpiada, muzyka to twarz Boga”. No właśnie, jeśli muzyka z tego albumu jest odbiciem boskiej istoty, to ta twarz musi być nieskończenie piękna! Nieważne zatem czy to ta najważniejsza czy jednak nie najważniejsza płyta w dorobku Tego artysty, tym bardziej, że najważniejsza nie zawsze musi być równoznaczna z mianem najlepszej! Niemniej jednak komuś, kto nie doceni walorów niniejszego wydawnictwa, polecanie kolejnych / innych tytułów z bogatego katalogu tego geniusza gitary, będzie mijało się z celem – na tym krążku jest wszystko za co uwielbia  się tego artystę – przynajmniej ja tak to widzę.

Skoro już wyjaśniliśmy sobie kwestię nadrzędności (pryncypiów) jednych wydawnictw nad innymi, nie pozostaje mi nic innego, jak dokonać krótkiej analizy wzmiankowanego wydawnictwa. A jest co analizować, oj jest, bowiem dźwięki płynące z głośników mienią się i czarują bogactwem niezmierzonej palety barw, brzmień, gitarowych harmonii i całej nie dającej się ująć w tekstowe ramy przebogatej faktury dźwiękowej, pomimo tego, iż mamy tu do czynienia z typowo rockowym składem na gitarę, bas i perkusję. To czwarty pełnowymiarowy album w dorobku Joe Satrianiego i co by nie mówić, mamy tutaj do czynienia z w pełni ukształtowanym, zdającym sobie doskonale sprawę nie tylko ze swoich gitarowych umiejętności ale i z niewyczerpalnych pokładów swojego talentu artystą, z człowiekiem, który posiadł umiejętność przekuwania dźwięków wydobywanych ze swojego instrumentu w przecudnej urody, wielkie i na długo pozostające w pamięci słuchacza muzyczne perły! Nie ma tu mowy o jakichś niedoróbkach, niedopracowanych tematach, niespójności i chaotyczności, takie ułomności uchodzić mogą nowicjuszom na muzycznej scenie, nie zaś Mistrzowi Gitary i nauczycielowi wielu muzycznych sław rockowej sceny z Kirkiem Hammettem i Steve’m Vai na czele, choć… podobno cały pierwotnie przygotowany na tę płytę materiał muzyczny trafił do kosza wraz z zainwestowanymi w niego, bagatela… 200 tys.$. Cóż, skoro nie spełniał oczekiwań samego twórcy? Zresztą ten zestaw, który ostatecznie trafił na płytę jest warty wydania  wszystkich pieniędzy! Należy zatem przyjąć, że tych 10 zawartych tu utworów usatysfakcjonowało perfekcjonistę Satrianiego, skoro doczekały się publikacji – trudno, żeby nie, skoro błyszczą niczym najwspanialsze diamenty, a przecież skądinąd wiadomo, że diamenty są wieczne, prawda? Choć przyznam, że tytuł albumu jest nieco mylący i nie pasujący ani do Joego, który jest niezwykle spokojnym facetem o ujmującym sposobie bycia, ani też do merytorycznej jego zawartości, gdyż próżno w niej doszukiwać się jakiejkolwiek ekstremy czy niekontrolowanej ekstrawagancji; jest wręcz przeciwnie: do bólu niemal tradycyjnie, bez choćby śladowej stylistycznej wolty – mimo to wyśmienicie!  Jednak największą – przynajmniej w moim odczuciu – zaletą tej płyty obok świetnej techniki zarówno samego głównodowodzącego, jak i muzyków mu towarzyszących, są melodie, a właściwie zatrzęsienie melodii! Tak, tak, zdaję sobie sprawę z tego, iż dla większości słuchaczy muzyka instrumentalna, bo w tym przypadku mamy w całości do czynienia z takim materiałem, kojarzy się głównie z niekończącymi się popisami solowymi, nadęciem i ogólnie przerostem formy nad treścią, ale w tym przypadku nawet nie trzeba się zanadto wysilać, by je wyłowić! To trzeba zapisać Satrianiemu na duży plus, że jako kompozytor nie zapomina o tym jakże ważnym elemencie każdej udanej kompozycji. Pozornie proste, ładne tematy ewoluują w dojrzałe, znakomicie wywarzone kompozycje; nie ma słabych momentów, ni cienia nudy! Bo i jakże tu mówić o jakimkolwiek „uśpieniu” czujności słuchacza, skoro tyle tutaj nawiązań choćby do głównego nurtu rockowej tradycji. Czyż słuchając utworu tytułowego w aranżacji którego posłużono się  harmonijką (doskonale wkomponowane solo na tym instrumencie, zagrane przez samego Joego) i mandoliną, nie kierujemy naszych skojarzeń w stronę najbardziej rozpoznawalnych fragmentów  zeppelinowej „czwórki”? Tego ducha czuć także w innych utworach z tego niesamowitego dzieła.

Cóż, na tym albumie Satriani w doskonały sposób kreuje gitarową rzeczywistość. Tutaj wyobraźnia i inwencja nadąża za umiejętnościami. Można nie być miłośnikiem czy zwolennikiem muzyki instrumentalnej czy gitarowej w ogóle, ale nie znać tego albumu… absolutnie niewybaczalne!

K. F.

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *