Pain of salvation „Be” 2004 InsideOut Music
Ufff…!!! To westchnienie nie jest reakcją na panujące obecnie w naszym pięknym kraju upały. Nie jest także wyrazem ulgi, jak można by sądzić, lecz raczej formą dodania sobie nieco odwagi i animuszu w sytuacji, kiedy człowiek podejmuje się karkołomnego zadania, czyli porywa się z przysłowiową motyką na słońce! Podejmując się omówienia tak wybitnej pozycji, jaką bez wątpienia jest album „Be” grupy PAIN OF SALVATION z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia. Trafił mi się wyjątkowo twardy orzech do zgryzienia, a ściślej rzecz ujmując, niesamowicie trudny album do omówienia/opisania, ale skoro już kiedyś wszedł na moja „pomnikową” listę – nie ma odwrotu! Mamy bowiem do czynienia z albumem, którego wielkości nie są w stanie oddać nawet najbardziej wyszukane epitety! Sezon co prawda robi się nam wybitnie ogórkowy, ale nie oznacza to, iż wkradnie się nam tutaj, pomiędzy tak znakomite tytuły, jakiś przedstawiciel rodzimej sceny disco polo czy innego umpa – umpa na ten przykład. Dopóki żyję, taka sytuacja tej rubryce nie zagraża! Cóż ja biedny poradzę, że „sztuka” Zenka Martyniuka i jego najzdolniejszych kolegów po fachu do mnie nijak nie trafia? Wybacz mi, Zenonie, wybaczcie koledzy Zenona!
W przypadku „Be” mamy do czynienia z niezwykle złożonym albumem koncepcyjnym, o którym bez zbędnej powściągliwości możemy śmiało napisać, iż pod każdym względem stanowi dzieło nieprzeciętne! Tuż po jego premierze, zarówno w środowisku krytyków muzycznych (i to nie tylko tych sceptycznie nastawionych do całej sceny progresywno – metalowej, którego PAIN OF SALVATION było już wówczas wiodącym reprezentantem), ale również wśród wielbicieli wcześniejszych dokonań tej grupy, dało się nierzadko słyszeć głosy krytyki. Często pojawiały się w stosunku do tego wydawnictwa sformułowania, typu: nadęte, napuszone, zawiłe, niejasne, przeintelektualizowane,… Próbowano na wszelkie sposoby umniejszyć jego wartości, nie zadając sobie trudu wniknięcia w przedstawiony na nim intrygujący, wielowątkowy i niezmiernie absorbujący koncept. Niezrozumienie poruszanego na płycie tematu skutkowało uznawaniem go za produkt niestrawny, niesamowicie trudny w odbiorze. Z tym, iż jest to materiał trudny w odbiorze muszę się zgodzić… ale tylko z tym „zarzutem”! Przecież to prawda znana nie od dziś, że każdy artysta decydujący się na nagranie tak wymagającego, złożonego, wykraczającego daleko dalej poza utarte schematy albumu, spotyka się z krytyka i niezrozumieniem swojej sztuki. Zresztą wszyscy, którym dane było już na wcześniejszym etapie zetknąć się z twórczością tego zespołu, a także tym, którzy ulegli magii jego muzyki nie wyobrażali sobie otrzymania od tej formacji produktu mało oryginalnego, nieprzemyślanego czy schlebiającego gustom niezliczonej rzeszy „mielomanów”, (takim epitetem zwykle określam tych miłośników przaśnych dźwięków, dla których najlepsze „kawałki” to te, które są zdolni przyswoić bez zbędnego obciążenia zwojów mózgowych w przerwach pomiędzy pierwszym, a drugim daniem obiadowym). Mogę się mylić w swojej ocenie ale wydaje mi się, że takie osoby nie logują się na stronie Boxkultury, bo ta rubryka nie jest dla nich!
Od strony muzycznej „Be” łączy w sobie całą gamę muzycznych gatunków, prawdziwy galimatias: od folku (szczególny akcent położono na jego szkocką i celtycką odmianę), poprzez muzykę gospel, muzykę musicalową, muzykę filmową, quasi cerkiewną,… aż po rock oraz metal progresywny. I co ciekawe, pomimo tej stylistycznej żonglerki, pomimo tego, iż każdy kolejny utwór jest całkowicie odmienny od poprzedniego cały album jawi się, jako bardzo spójne dzieło, zaś słuchacz nie ma wątpliwości, iż obcuje z dziełem absolutnie niecodziennym! W każdym dźwięku zawartym na tym albumie słyszalny jest kompozytorski geniusz jego twórcy. Właśnie tutaj znajdziemy jedną z najbardziej wymagających technicznie kompozycji w dotychczasowej twórczości grupy („Nihil Morari”) i jeden z najcięższych utworów w ich dorobku, jakim bez wątpienia jest „Diffidentia”. To wreszcie na tym albumie zespół z takim rozmachem i wyrafinowanym pięknem skorzystał z usług zawodowych filharmoników. Ta 9 – cio osobowa mini orkiestra na potrzeby tej sesji nagraniowej wystąpiła pod wspólna nazwą The Orchestra Of Eternity. Naprawdę celny zabieg!
Od strony lirycznej koncept „Be” rozgrywa się w tak rozpiętej czasowo przestrzeni, oraz porusza tak wiele zagadnień, iż nie jest możliwe przedstawienie i ukazanie ich z jednej perspektywy. Zaowocowało to, poza bogato zaaranżowanymi regularnymi kompozycjami na płycie, całą masą deklamacji, scenek rodzajowych czy tez komunikatów radiowych, których obecność na tym krążku ma na celu ułatwienie zrozumienia tej niezwykłej podróży rozpoczętej wraz z odpaleniem „Be”, co – powiedzmy to sobie szczerze – nawet po zaznajomieniu się ze wszystkimi zawartymi tutaj przez jego twórcę, Daniela Gildenlowa wskazówkami, wcale do łatwych zadań nie należy. Sama fabuła jest bowiem na tyle zawiła i zawartych zostało w niej tak wiele ciekawych myśli, wątków i przemyśleń, iż przetrawienie tego wszystkiego wymaga czasu,… sporej ilości czasu! Tworząc ten objętościowo niemalże niemożliwy do ogarnięcia koncept album, Daniel podjął – bardzo udaną i sugestywną, moim zdaniem – próbę kreacji własnego wszechświata, starając się wybiec myślami poza nasz świat i naszą wiedzę o prawach nim rządzących. Historia rozgrywa się bowiem w świecie stworzonym z różnych teorii, a sama opowieść to kolejny mit stworzenia, opowiadająca o tym, jak powstał wszechświat, jak narodziła się ludzkość. Jest to także opowieść o tym, jak tworzymy własne obrazy które ostatecznie stają się bogami i które raz jeszcze tworzą nas samych. Tutaj nie ma „teraz”. Tę opowieść należy koniecznie przeżyć, doświadczyć poszczególnych emocji, a nie tylko je zapamiętać, gdyż jest to niezwykle rozbudowana rozprawa o egzystencjalnej naturze w sposób szczególny dotycząca zarówno rodzaju ludzkiego i jego ewolucji, ale i religii. W konsekwencji tegoż działania każdy utwór podobnie jak każdy moment w historii świata jest inny i odróżnia się od pozostałych. Respekt dla skali przedsięwzięcia budzi już samo (liczące dwie strony książeczki kompaktu zapełnionych po brzegi maleńkim drukiem) wprowadzenie w historię zawartą na „Be”, dokonane piórem samego twórcy całego konspektu i głównodowodzącego PAIN OF SALVATION, Daniela Gildenlowa. Chociaż umieszczono ją na samym końcu dołączonej do wydawnictwa książeczki, to właśnie od niej rozpocząć należy przygodę z poznawaniem albumu „Be”. To lektura obowiązkowa i nie można jej zbagatelizować czy przeoczyć! Z tejże notki możemy wyczytać m.in.: „(…) Musiałem się postarać, by te idee (zawarte na płycie) znalazły się w rękach słuchacza, z nadzieją że przynajmniej niektórzy z Was wgłębią się we wszystkie te książkowe pozycje i zagadnienia i zaczną łączyć je w całość. Nie jest to naturalnie konieczne by cieszyć się muzyką (polubić ten album za muzykę) czy też chwytać kolejne rozdziały konceptu, ale mówię Wam, gdy już zaczniecie się w to zagłębiać, możecie stać się tak obsesyjnie otumanieni chęcią zrozumienia tych myśli, jak byłem ja próbując złożyć całość obrazu z porozrzucanych kawałków puzzli wciąż leżących wokół mnie. (…) Naprowadzając Cię zapisałem poniżej punkty odniesienia do tego konceptu czy też hipotez, że się tak wyrażę , zawartych na „Be” (…) i dodałem listę będącą kluczem, zawierającą pojęcia i słowa ze wszystkich poruszanych tu zagadnień stanowiących wynik mojej zabawy wokół tematu, przekraczając dosyć długą listę materiału źródłowego. Jeżeli do tego doszło, to nieszczęśliwie. Zapomniałem o większej części źródeł, które pomogły mi tak bardzo przez cały czas trwania tej podróży. Jest tego w dalszym ciągu tyle, by przykuć Twoją uwagę na tym koncepcie jeszcze przez co najmniej kilka miesięcy.” (tłum. własne). Brzmi zachęcająco? Zatem przygotujcie się na kolejny element „terapii szokowej”… Otóż wszystkie utwory mają łacińskie tytuły! A, i to nie wyczerpuje jeszcze wszystkich znamion towarzyszących temu oryginalnemu pomysłowi, bowiem nazwy kilku rozdziałów tego koncept albumu powstały z połączenia kilku wyrazów o zupełnie różnym znaczeniu, taka swoista gra słów, co stanowi niezłą łamigłówkę umysłową; trzeba nieźle pogłówkować, by rozwikłać znaczenie takich tytułów, jak: MACHINASSIAH (połączenie słów: maszyna, porcelana, mesjasz) = zbawienie przez kruchą maszynę lub krucha wiara w możliwość zbawienia przez maszynę?; MACHINAGEDDON (maszyna, porcelana, zagłada) = zagłada kruchej maszyny? Daje to dużą swobodę interpretacji, a o tym, co tak naprawdę oznacza, przekonasz się dopiero po wysłuchaniu tegoż rozdziału. Sprytne? Mało powiedziane! Żonglerka słowem, żonglerka dźwiękiem, żonglerka emocjami,… istne kuglarstwo! Oczywiście to celowe zagranie twórcy konceptu, bowiem język łaciński, którym na dodatek posłużył się w tak niecodzienny sposób jest językiem starym i martwym ale też bardziej uniwersalnym od innych języków, w związku z tym daje zdecydowanie szersze możliwości interpretacyjne. Tym samym perspektywa użycia go, jest dla twórcy bardzo kusząca. Niezwykle istotnym drogowskazem pomocnym w zrozumieniu całej osnowy lirycznej są w moim przekonaniu dwa hasła – motta, które jednak nie zostały jakoś specjalnie (celowo?) wyeksponowane: 1. „I cannot remember not being” – „Nie pamiętam niebytu.” (tłum. własne); 2. „I will call myself „God” and I will spend the rest of forever trying to figure out who I am” – „Ogłoszę się „Bogiem” i spędzę resztę życia próbując dociec, kim ja właściwie jestem” (tłum. własne).
Kończąc prezentację tego poetycko – muzycznego spektaklu najwyższej próby, raz jeszcze posłużę się cytatem zaczerpniętym z opisu całego przedsięwzięcia i konceptu – głos ma ponownie Daniel Gildenlow: „ (…) Podsumowując, spróbowałem dać Ci (Drogi Słuchaczu) coś w rodzaju planu, zarysu, mapy sugerując kilka kierunków, z pomocą których może zechcesz rozpocząć swoją własną podróż z „Be” – i uwierz mi, ta podróż może być właśnie tak długa, jak długo masz ochotę ją kontynuować. Co do mnie, to bardzo chętnie przekazuję te pochodnię i pozostawiam ją u Waszych drzwi zmęczony udzielaniem wskazówek. Żyłem tym od 1996 roku. Potrzebuję snu!” (tłum. własne). Czy w tym momencie zauważasz Drogi Czytelniku / Słuchaczu tę nader czytelną paralelę, jaka można poprowadzić z ostatniego zdania cytowanego fragmentu ze starotestamentową „Księgą Rodzaju” w której opisano dzieje początków świata i ludzkości? To oczywiście moje osobiste wnioski ale czyż Bóg po ukończeniu swojego dzieła również (zadowolony z efektu jaki osiągnął) nie zapragnął siódmego dnia odpocząć? Tak, to zdecydowanie potwierdzenie kreacjonistycznych zapędów Daniela Gildenlowa, które w sposób tak czytelny przemycił do swojego konceptu „Be” i czytelna zachęta dla nas słuchaczy tego dzieła do podążania za własną kreacjonistyczną myślą! Czapki z głów, buty z nóg! Taka sztuka zdarza się raz na… Ufff…, ja także muszę odpocząć! Póki co,… odkładam motykę!
K.F.