Recenzja #29 Royal Hunt “1996”

Royal Hunt „1996”; 1996 Majestic Entertainment

Czas letniej kanikuły, wakacyjnego wypoczynku (zarezerwowanego tylko teoretycznie dla każdego) sprzyja od wielu już lat organizacji wszelkiej maści festiwali, których z roku na rok przybywa w tempie iście olimpijskim. Wszystkie one zabiegają o nasze poparcie, nasze zainteresowanie licytując się na dobór wykonawców i artystów większego lub mniejszego formatu. Skoro więc latem królują brzmienia „live”, to i ja wybrałem do niniejszej prezentacji – pierwszy w tym, coraz bardziej pęczniejącym „zestawie obowiązkowym” – album zarejestrowany na żywo. Ponieważ w tym doborowym, pomnikowym towarzystwie nie ma miejsca dla pozycji innych niż wybitne, … tym razem do prezentacji wybrałem fenomenalny koncertowy album grupy ROYAL HUNT – „1996”!

Nie ukrywam, iż właśnie od tej pozycji rozpoczęła się moja fascynacja tym nietuzinkowym zespołem i to ona wywołała lawinę ciągu dalszego, gdyż po szoku jakiego doznałem po zaznajomieniu się z tym materiałem, dotarcie do pozostałych (wcześniejszych, studyjnych albumów z dyskografii zespołu), była tylko kwestią czasu i… zawartości portfela, rzecz jasna! Otwarcie też przyznaję, iż to najczęściej słuchana przeze mnie koncertówka, a przez te (już!) dziesiątki lat słuchania, wchłaniania muzyki, trochę już ich poznałem. W tymże tytułowym 1996 roku zespół ROYAL HUNT, mimo iż rezydujący na co dzień w Danii, był w Europie właściwie kompletnie nieznany szerszemu gronu odbiorców, gdyż dotychczas wydawał swoje albumy tylko na rynku japońskim, północno – amerykańskim oraz Skandynawii i właściwie do tych rejonów świata zespół ograniczał swoje koncertowanie. Dopiero ogromny sukces i wciąż rosnący status grupy na rynku japońskim wymógł zainteresowanie nim europejskich wydawców. Po kilku latach obecności nazwy ROYAL HUNT w świadomości wielbicieli wyrafinowanych dźwięków europejska brać muzyczna doczekała się reedycji pierwszych czterech pozycji z dyskografii grupy. Wierzyć się nie chce, że w okresie tych kilku straconych przez europejskich wydawców lat muzyczny biznes wypromował tyle muzycznych miernot, nazywanych wówczas „objawieniami” (nazwy tych „objawień” sobie darujemy), o których świat dawno już zapomniał, a przegapiono taki diament! W tym przypadku banalne stwierdzenie: „lepiej późno, niż wcale” nabiera szczególnego znaczenia!

Zdziwienie może budzić fakt, iż młody zespół, z trzema studyjnymi krążkami na koncie, decyduje się na tak wczesnym etapie kariery na rejestrację albumu koncertowego – i to tak obszernego! Album zawiera bowiem 2 dyski i trwa w sumie niemal 120 minut! Mało tego! Zespół  nie posiłkuje się na nim jakimkolwiek nagraniem innego artysty. Zatem: No cover! I jest to ze wszech miar uzasadnione! 1) Album już w tej formie jest długi, a ławka z rezerwowymi utworami niczym nie odbiegającymi od tych z głównej playlisty („One By One”, „Day In Day Out”, „Here Today, Gone Tomorrow”, „Bad Blood”, „Give It Up”,… ), jest na tyle długa, że równie dobrze można by to wydawnictwo rozszerzyć do trzeciego dysku; 2) Jakikolwiek, nawet najwspanialszy cover wypadł by w tym zestawie po prostu… blado! Wszystkie zamieszczone tutaj utwory, to tylko i wyłącznie materiał autorski!

Jeśli weźmiemy pod uwagę, iż grupa ROYAL HUNT w tymże właśnie 1996 roku okrzyknięta została przez japońskich czytelników pisma „Burrn!” najlepszym koncertującym w tym kraju zespołem, a jej muzycy uznawani przez koncertową publiczność za najlepszych instrumentalistów (Andre Andersena, założyciela, klawiszowca, gitarzystę, kompozytora, autora tekstów, producent nagrań,… mózg całego przedsięwzięcia aż przez trzy lata z rzędu uznawano za klawiszowca nr.1 /1995, 1996, 1997/; natomiast wokalista D.C. Cooper, aż dwukrotnie w latach 1996 i 1997 doczekał się miana najlepszego zagranicznego wokalisty!), wybór Japonii jako miejsca rejestracji tego materiału nie powinno nikogo dziwić! W dodatku japońskie sale koncertowe słyną z doskonałej akustyki oraz parametrów technicznych, więc wybór wydawał się ze wszech miar oczywisty! Natomiast na pytanie dlaczego ROYAL HUNT był wówczas (i zapewne taki stan trwa po dziś dzień) tak wielbiony przez Japończyków, najlepszą odpowiedź da każdemu słuchaczowi bezpośredni kontakt z tym niezwykłym koncertowym zapisem.

Co zatem proponuje nam ta duńska grupa z amerykańskim akcentem w osobie wokalisty D.C. Coopera? To niesłychanie oryginalne połączenie muzyki klasycznej, której ogromnym entuzjastą jest Andre Andersen, niezwykle finezyjnej odmiany heavy metalu z domieszką progresywnych brzmień oraz szczypty stylu określanego mianem muzyki środka (AOR). W największym skrócie: brzmieniowe oblicze grupy tworzą w głównej mierze instrumenty klawiszowe lidera grupy, nawiązujące do muzyki dawnych epok oraz heavy rockowe partie gitar, przy czym – co zdumiewające – te odległe światy wcale ze sobą nie kolidują, a wręcz przeciwnie – tworzy niespotykaną nową jakość! Wkraczamy do krainy symfonicznego (pełną gębą!) ale i czadowego zarazem (równie pełną gębą!) rocka! Wszystko to okraszone mocnym, klarownym, krystaliczne czystym ale i soczystym brzmieniem! Propozycje grupy uderzają oryginalną harmonią i muzycznym zmysłem, a wszystkie składowe jej niezwykle oryginalnego stylu zostały dobrane z iście matematyczną precyzją! Jeśli dodamy do tego doskonale zaaranżowane linie wokalne, kunsztowne i zarazem bardzo melodyjne, kapitalne, wielogłosowe refreny, niesłychanie rajcowne dialogi solisty z chórkiem wokalnym doskonale uzupełniającym partie wokalisty oraz perfekcyjne wykonanie wszystkich tych elementów, efekt końcowy nie może być inny aniżeli fantastyczny! Ta wokalna ekwilibrystyka D.C. Coopera jest wręcz niewiarygodna! Jego wokalne harce mogą niejednego pierwszoligowego śpiewaka wpędzić w poważne kompleksy! To z jaką swoboda operuje swoimi strunami głosowymi musi budzić podziw i szacunek. Ilu wokalistów potrafi tak płynnie, w obrębie jednego utworu zmieniać tonacje, z taka swoboda wchodzić na wokalne górki,… doprawdy niesamowite! I to wszystko bez zadyszki, bez choćby nutki fałszu. Nieprawdopodobne! Do tego facet jest świetnym szołmenem stawiającym zdecydowanie na intensywny ruch sceniczny, świetnie nawiązuje kontakt z publicznością i bez najmniejszego problemu potrafi zachęcić i wciągnąć ją do wspólnej zabawy. Przykładem chociażby utwór „Land Of Broken Hearts” w trakcie którego prowadzi frapujący pojedynek wokalny z publicznością, a przy okazji potwierdza swój kunszt wokalny. Z kolei w „Running Wild” chytrze wciąga fanów do chóralnego odśpiewania refrenu, a w finale „Far Away” (utworu dedykowanemu wszystkim Japończykom oraz dziennikarzom muzycznym magazynu „Burrn!”, przychylności których zespół w dużej mierze zawdzięcza swoją niesłychanie wysoką pozycję na tamtejszym rynku wydawniczym), na tle wykreowanego przez Andre Andersena niemalże floydowskiego klimatu, daje pokaz cudownej wokalnej improwizacji przechodząc niezwykle płynnie w coraz wyższe rejestry swojego głosu. Magia! Taki wokalista, to prawdziwy diament! Ale to samo można i należy powiedzieć o każdym członku tego zespołu, gdyż to instrumentaliści z najwyższej półki, co doskonale potwierdzają ich krótkie solowe epizody! A skoro wypadają doskonale na tle świetnie znanych japońskiej publiczności ze studyjnych albumów hitów, znaczy to, iż znalazły się w koncertowym programie nie tylko po to, by dać chwilę wytchnienia kolegom ze składu ze wskazaniem na wokalistę.

Myliłby się ten, kto przypuszczał, ze te znane ze studyjnych propozycji grupy bogate i kunsztowne opracowania studyjne w wielu przypadkach nie da się wiernie odtworzyć na żywo – dla tego zespołu nie ma rzeczy niemożliwych! Nie dość że powtórzono kunszt studyjny, to jeszcze w sceniczne wykonanie zespół włożył dodatkowe walory – całość materiału zdecydowanie zyskała na dynamice. Możliwe, iż swoje zrobiła późniejsza studyjna obróbka dźwiękowa, ale nie mnie tego dociekać. Dla mnie, słuchacza liczy się efekt końcowy, a ten po prostu zwala z nóg! ROYAL HUNT w prezentowanych na żywo utworach wypada zdecydowanie zadziorniej w stosunku do ich studyjnych odpowiedników. Słuchacz nie powinien pozostać obojętny na wszystkie wyśmienite i brawurowo wykonane partie instrumentalne, w szczególności zaś wyborne pojedynki klawiszowo – gitarowe w  które ten koncertowy zbiór obfituje. Zespół gra ze swobodą i polotem trzymając się jednak dosyć wiernie wersji znanych ze studyjnych wersji, co nie znaczy, iż tu i ówdzie nie pozwala sobie na większy margines swobody, na odrobinę improwizacji…

Tym, którzy nie mieli okazji do tej pory zapoznać się z tą pozycją albo co gorsza, nie zetknęli się z nazwą ROYAL HUNT zachęcam do sięgnięcia po tę niezwykłą koncertówkę. Może się okazać, że jak już jej posmakujecie, zmianie ulegną Wasze muzyczne priorytety! Zatem szukajcie (tego wydawnictwa), a znajdziecie; nawet jeśli jego cena wyda Wam się… nieadekwatna do rynkowej wartości innych, tego typu wydawnictw. Warto!

K.F.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *