CLANNAD „Legend”; 1984 RCA
Z muzyką do filmów sprawa wydaje się pozornie dosyć prosta. Można by ją podzielić np. na dwie główne grupy: pierwsza to taka, która jest niezauważalnym tłem dla obrazu, a druga, to ta mocno akcentująca swoją obecność. Obie grupy mają racje bytu i obie – wbrew pozorom – należą do gatunku trudnego, zarówno w tworzeniu, jak i w odbiorze. Z technicznego punktu widzenia, muzyka jest tylko jedną z trzech części składowych tzw. ścieżki dźwiękowej (pozostałe dwie to dialogi i efekty) i raczej nie jest tą najistotniejszą, co czasem wprost przekłada się na jej bylejakość i traktowanie przez twórców po macoszemu. Generalnie, zawsze jest lepiej, jeśli producenci od początku mają jakąś spójną wizje całości i znajdują w niej konkretne miejsce dla muzyki jako takiej, a nie doklejają w post produkcji strzępki dźwięku to tu, to tam, bez ładu i składu, byle zapełnić ścieżkę. Prawdziwym majstersztykiem jest takie wyważenie proporcji, aby muzyka wtopiła się w obraz i jednocześnie stała się elementem łatwym do ekstrakcji.
W tym filmowo-muzycznym interesie łatwiej o banał i miernotę, ale jeżeli wszystkie odpowiednie klocki znajdą się we właściwym miejscu i o właściwym czasie, wtedy zazwyczaj dostajemy wartościowy produkt i o to chyba wszystkim chodzi. Gdyby, ktoś zapytał mnie o taki właśnie produkt wśród soundtracków, z pewnością wymieniłbym co najmniej pięć tytułów: ”Top Gun”, ”1492 Conquest of Paradise”, ”The Mission”, ”The Last of the Mohicans” i wreszcie ”Robin of Sherwood”. Wszystkie pięć filmów z całkowicie innych (nomen omen) bajek, ale wszystkie – moim zdaniem – wybitne.
Dzisiaj na tapetę bierzemy opowieść o odpowiedniku Janosika, tyle ze zamiast Podhala, miejscem akcji są ponure lasy Sherwood w hrabstwie Nottinghamshire. Ze wszystkich ekranowych wersji (włączając w to animacje) Robin Hooda, adaptacja Richarda Carpentera jest niewątpliwie najbardziej kultową serią, jeżeli nie na świecie, to bezapelacyjnie w Polsce. Nie potrafię sobie wyobrazić ścieżki dźwiękowej, która byłaby bardziej adekwatna do atmosfery filmu niż dzieło irlandzkiej folk-maszyny – Clannad. A jeśli o adekwatności mowa, to trzeba wspomnieć, iż większość krytyków i widzów zainteresowanych tym aspektem, uznaje serial za najbardziej wierny realiom historycznym, co też trzeba uznać za wartość dodaną.
W 1984 roku muzycy pochodzący z tej właściwej i jedynie słusznej ”zielonej wyspy”, wydali kolejny w swojej karierze album. Album jednak niezwykły z kilku powodów, otóż jakby nie patrzeć, była to muzyka ”na zamówienie” (choć już wcześniej Clannad skomponował dla TV świetny utwór ”Theme from Harry’s Game”) a poza tym, po raz pierwszy, obyło się bez użycia natywnego języka irlandzkiego Gaelic, co jak powszechnie wiadomo, od początku istnienia, było znakiem rozpoznawczym grupy. Można się tylko domyślać, ze muzycy raczej nie przewidywali aż takiego sukcesu, jaki odniosła ta niespełna 34 minutowa płytka. Oprócz, naturalnego w tej sytuacji, wzmożonego zainteresowania wcześniejszymi produkcjami Clannad, płyta otrzymała w 1985 m.in. nagrodę BAFTA.
W ramach takiego czysto teoretycznego dociekania, jestem ciekaw, czy ”Legend” mogłoby egzystować równie dobrze, jako byt niezależny, jako taka zwykła, regularna pozycja w dyskografii, gdyby hipotetycznie serial telewizyjny ”Robin Hood” nigdy nie powstał? Tak czy owak, kto nie widział i nie słyszał, niech ogląda, słucha i żałuje, ze nie doświadczył tych emocji wyczekiwania (serial pojawiał się bodajże raz w tygodniu w niedzielę?) na kolejne odcinki w czasach, kiedy nie istniały wynalazki typu dvd, blu-ray, że o serwisach Netflix czy HBO Go nie wspomnę. A może to właśnie ten deficyt nośników, kanałów TV i ogólnie podaży produkcji serialowo-filmowych, sprawiał, ze wszystko chłonęło się wtedy bardziej dogłębnie, ze był czas na refleksje, choćby nad muzyka użytą do zilustrowania danego obrazu? Pytanie godne solidnej pracy magisterskiej.
Główny temat ”Robin (The Hooded Man)” stoi w jednym szeregu z takimi bezbłędnie rozpoznawalnymi klasykami jak ”Rydwany Ognia”, ”Eye of a Tiger” (Rocky), ”Ride of the Valkyries” (Czas Apokalipsy), ”Crockett’s Theme” (Miami Vice), czy ”The Good, the Bad and the Ugly” i fakt ten świadczy o wielkości kompozycji autorstwa Clannad. Moimi osobistymi faworytami będą ”Herne”, który chyba najmocniej przywodzi mi na myśl te właściwą twórczość Irlandczyków, a także króciutki ”Battles” pojawiający się w scenach (jak z reszta sam tytuł wskazuje) batalistycznych, a jako, że tych nie brakowało w serialu, częstotliwość była dla mnie, swego rodzaju rekompensata za jego karłowatą długość. Całość albumu idealnie wpisuje się w atmosferę folkloru XII wiecznej Anglii i – umówmy się – nawet rodowici Anglicy nie byliby w stanie (muzycznie) oddać tego klimatu lepiej, niż zrobili to ich pobratymcy zza miedzy, a raczej z sąsiedniej wyspy.
I już na koniec warto wspomnieć, ze jakiś czas temu serial ukazał się wreszcie na blu-ray i jeżeli chodzi o jakość obrazu i dźwięku, to z pewnością jest zauważalna poprawa w stosunku do dvd, choć znam tez takich, którzy wciąż świadomie wybierają dostępna w menu oryginalna ścieżkę mono, tylko z powodu jej retro atmosfery, ale to już chyba zakrawa na audio-radykalizm, czyż nie?
A.M.