Loreena McKennitt ”The Mask and Mirror” Quinlan Road /1994/
Na własne potrzeby uknułem sobie, taką oto teorię spiskową: skoro w dzisiejszych – nad wyraz ciekawych czasach – bardzo dobry biznesman może zostać prezydentem USA, to chyba tym bardziej wybitnie inteligentna i mocno oczytana artystka, może z powodzeniem zostać businesswoman? W obu tych przypadkach jedno nie przeczy drugiemu i może zdrowo się uzupełniać. Dlaczego wspominam o tym biznesowym aspekcie? Ano dlatego, że przyglądając się trochę bardziej wnikliwie, udanej skądinąd, karierze Loreeny McKennitt, nie sposób nie zobaczyć kobiety, która wyjątkowo dobrze czuje się, zarówno na polu ekonomii rynkowej czy marketingu (jak zwał tak zwał) jak i na niwie płodności artystycznej. Jako właścicielka i założycielka wytworni Quinlan Road (odpowiedzialnej za wszelkie wydawnictwa sygnowane nazwiskiem McKennitt) nie pozostawia miejsca na najmniejsze wątpliwości, kto tam trzyma piecze i jak to się robi, żeby wszystko zawsze było poukładane i o czasie. Trzeba przyznać, że w światku showbiznesu muzycznego było i jest kilka postaci, które równie dobrze (jeśli nie lepiej) opanowały te – było nie było – trudna sztukę osobistego dbania o własne interesy z jednoczesną produktywnością twórcza. Myślę, ze dobrymi przykładami mogą być: Gordon ”Sting” Sumner lub tez Paul ”Bono” Hewson, których miara sukcesu idzie w parze ze szczęściem, wiedzą i dyscypliną ekonomiczną a niekoniecznie tylko z zakulisowymi wysiłkami managementu. Ale dość już o tej przyziemnej ekonomii, czas wracać do niezmiernie interesującej pod wieloma względami postaci Loreeny McKennitt i jej eterycznego świata muzyki.
Nie trzeba wcale być jakimś wyjątkowym ekspertem, aby odsłuchując ”The Mask and Mirror” (czy w zasadzie każdej innej jej płyty) bardzo szybko zorientować się, że mamy do czynienia z genialną autorką. Tak, nie boję się tego jakże wyświechtanego przymiotnika w kontekście kanadyjskiej artystki, bo zdecydowanie nie jest on użyty ponad wymiar. To nie jest szczypta talentu, to jest co najmniej tona talentu. U podstawy twórczości Loreeny leży kapitalna umiejętność łączenia w jedna spójną całość mnogości smaczków zapożyczonych z wielu przeróżnych bajek muzycznych. Pisząc ”wielu”, mam na myśli np. elementy tradycyjnej muzyki średniowiecznej, folku celtyckiego, gruzińskiego, bałkańskiego, ormiańskiego, mongolskiego, chórów gregoriańskich, całą paletę motywów wschodnich z Persji, Turcji, a także mocne wpływy arabskie, iberyjskie a nawet nordyckie i hinduskie. Z tak przepastnego tygla rozmaitości tylko geniusz jest w stanie stworzyć dzieło konsekwentne, jednorodne i zharmonizowane. Moc i wielkość dziel Loreeny McKennitt nie polega więc na ich szczególnej odkrywczości czy nowatorstwie ale na wyjątkowo efektywnym i oryginalnym połączeniu wszystkich składników wyjściowych.
I właśnie taka jest ”The Mask and Mirror”. Funduje nam wyprawę w różne tradycje i odległe kultury, w formie strawnej dla przeciętnie wyrobionego słuchacza, ale również (a może zwłaszcza) dla tzw. konesera, który będzie doszukiwał się najrozmaitszych niuansów. W głównej mierze autorka bazuje na osobistych przeżyciach i inspiracjach (ludźmi/miejscami) z autentycznie odbytych podroży do przedziwnych zakamarków świata, i dotyczy to nie tylko tej ale i pozostałych płyt z dyskografii, a jest wartością samą w sobie. Wydaje mi się, że należy zaakcentować tę wyjątkowa mieszankę rozległej wiedzy antropologicznej, etnograficznej tudzież historycznej, jaką posiadła artystka, z namacalnymi doświadczeniami z jej licznych wypraw, co w efekcie daje wypadkową w postaci konkretnych podwalin, zarówno pod warstwę liryczną jak i szczególnie muzyczną i sprawia, że całość jest dzięki temu po prostu bardziej kompetentna i wiarygodna.
Od zawsze w kręgu moich zainteresowań znajdował się irlandzki Clannad i pokrewni mu artyści, jak choćby Enya czy Moya Brennan. Oczywistym faktem wydaje się, że również Loreena ma z nimi bardzo wiele wspólnego, zarówno w warstwie lirycznej jak i samej muzyki. I chociaż to relatywnie ta sama liga, to podczas, gdy Clannad jest ostoją bezpieczeństwa i konserwatyzmu stylistycznego, tak Loreena McKennitt jawi się tutaj jako zuchwały i nieprzewidywalny podróżnik w świecie muzyki etnicznej, gdzie nigdy nie możemy mieć 100% pewności, co tez pojawi się w następnym takcie, w następnym wątku, w jakim kierunku podąży jej wyobraźnia i z jakiego zaskakującego instrumentarium raczy skorzystać… A skoro już o instrumentarium mowa: harfa, kanun, sitar, lira, lutnia a może bębenek bodhrán? Proszę bardzo, u tej Pani dostatek takich niespodzianek zapewniony.
Pamiętam doskonale jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie ta płyta już przy pierwszym kontakcie, który miał miejsce relatywnie dość dawno temu, w jakąś ciepłą i ciemną letnia noc, ze słuchawkami na uszach. W takim anturażu odkrywałem tę wyjątkowo piękną rzecz. Żywiołowa, świeża, może nie surowa ale jeszcze nie tak perfekcyjnie dopieszczona jak następne wydawnictwa. Mistyczna atmosfera bez niepotrzebnego patetycznego zadęcia, no i ten nieprzytomnie boski sopran… Do dzisiaj każde przesłuchanie ”Santiago”, ”The Bonny Swans” albo ”Mystic’s Dream” wywołuje ciary, a należy nadmienić, że i pozostałym utworom też niczego nie brakuje.
Nie da się ukryć, że ta natchniona kanadyjka z Manitoby (z korzeniami, a jakże by inaczej, irlandzko-szkockimi) jak mało kto, potrafi z wielką gracją poruszać się w wybranej przez siebie konwencji. Jak dla mnie, to kolejna (obok Lisy Gerrard) postać, która w przekroju całej twórczości, osobiście darzę wyjątkowa estymą i szacunkiem. Z pewnością na ten stan moich uczuć, ma wpływ nie tylko urok samej muzyki ale również taki zwykły podziw dla wytrwałości i konsekwencji, jaką od początku swojej kariery prezentuje pani McKennitt. W tym momencie, oprócz nowej płyty studyjnej, do pełni szczęścia życzyłbym sobie tylko, aby wreszcie udało się zobaczyć koncert Loreeny na żywo. Kto wie, może nawet trzeba będzie udać się w tym celu za Wielka Wodę, bo akurat w Europie ten wyjątkowy bard bywa rzadkim gościem.
A.M.