Nevermore ”This Godless Endeavor” Century Media 2005
Pewne płyty, już po pierwszym przesłuchaniu, sprawiają wrażenie, iż to właśnie takie a nie inne dźwięki, ktoś kiedyś musiał po prostu nagrać. Ponieważ są tak perfekcyjnie skrojone i doskonale złożone w jedną spójną całość, to taka mocno usprawiedliwiona myśl, może pojawić się w potencjalnie prężnych umysłach słuchaczy. A skoro tak, to znaczy, że w takim wypadku mamy prawdopodobnie do czynienia z wydawnictwem podróżującym prostą, choć czasem z pewnych względów długą, drogą w stronę absolutu (i bynajmniej nie chodzi o napój wysokoprocentowy). Oczywiście takie niebezpieczne tezy najlepiej weryfikuje czas i to On bezlitośnie wytrząsa gnioty do kosza z odpadami nie nadającymi się nawet do recyklingu, zaś tym, którzy przetrwają taką próbę, historia funduje pomniki. Mam nadzieję, że właśnie takim gustownym postumencikiem, po 12 latach od wydania, stało się „This Godless Endeavor”. Opus magnum Nevermore? Moim zdaniem jak najbardziej tak.
Dla Nevermore ta chwila triumfu przyszła po wielu latach pracy i może to nawet lepiej, niż częste scenariusze pt. rewelacyjny debiut, a potem to już tylko odcinanie kuponów albo stopniowa degradacja. Nevermore to jedna z tych grup, które właściwie nigdy nie splamiły się słabą płytą. W przeszłości wszystkie ich wydawnictwa (nie wykluczając rzecz jasna tych spod szyldu Sanctuary) były na w miarę równym, wysokim poziomie, ale dopiero ten krążek miał szansę stać się prawdziwą perłą. Podobne przypadki stały się udziałem np. Testament i ich „The Gathering”, czy chociażby „The Sound Of Persiverence” nieodżałowanego Death, które okrzyknięto jednym tchem, dziełami wybitnymi.
Pewnie, że wierni fani być może mają swoje ulubione płyty z dyskografii, które niekoniecznie są doskonałe obiektywnie, ale np. wiążą się z przyjemnymi wspomnieniami i nie ma w tych sentymentach nic złego. Sam siebie łapię na takich nostalgicznych jazdach. Natomiast, gdy pojawia się coś na miarę „This Godless Endeavor”, wtedy w naturalny sposób, zarówno większość fanów jak i postronnych obserwatorów potrafi docenić taki kunszt jednomyślnie. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, Nevermore A.D. 2005 stał się ikoną ogólnie pojętego heavy metalu. Ten CD to coś, co można było (i chyba wciąż można) użyć jako wizytówki tego gatunku, puścić komuś mniej lub bardziej zorientowanemu w temacie i powiedzieć: ”Patrz Pan, oto kwintesencja dzisiejszego metalu”. Jak sądzę, takie postawienie sprawy to niewątpliwa nobilitacja dla każdego zespołu, a w przypadku Nevermore skądinąd zasłużona.
Od pierwszego uderzenia w werbel na ”Born” do ostatniego wybrzmienia riffu w 57 minucie utworu tytułowego, obcujemy z dziełem wyśmienitym. Nie wiem czy wypada wspominać, o takich oczywistych oczywistościach, jak znakomita praca/współpraca gitarzystów Jeffa Loomisa i Steve’a Smytha, czy o fenomenalnej sekcji rytmicznej w osobach Jima Shepparda i Van Williamsa, bo to tak, jakby mocno przekonywać zaciekłego ekologa o konieczności obniżania emisji dwutlenku węgla… Za to, z pewnością warto wspomnieć o niewielkim, ale treściwym wkładzie Jamesa Murphy’ego, w postaci sola gitarowego w ”The Holocaust of Thought”.
Również Warrel Dane swoją działkę obrobił wzorcowo i zasłużył na pochwały, jak zawsze wypełniając album emocjonalnym wokalem oraz lirykami, które już same w sobie są interesujące, a obracają się wokół tematyki sensu życia, religii, Boga, moralnych dylematów czy technologii. A propos technologii, jednym z ciekawszych tekstów jest ”Sentient 6”, gdzie Dane wciela się w role androida-maszyny, który został zaprogramowany w celu unicestwienia ludzkości, ale jakimś sposobem jednocześnie zaczyna odczuwać zazdrość, iż nie jest w stanie doświadczać typowo ludzkich emocji i nie posiada tej niezwykłej mistycznej ludzkiej duszy… Jako ciekawostka: w utworze tym pojawia się fragment odtwarzany od tylu, z frazą (w wolnym tłumaczeniu) mówiącą ”Jestem dostarczycielem końca istnienia. Poczuj strach przede mną. Jestem bestią, jestem technologią”. Taki tam ”smaczek”. Oczywiście o tekstach Warrela można by długo i obficie, ale to nie czas i miejsce.
Zbliżając się wielkimi krokami do konkluzji, należałoby wspomnieć o obecnym (A.D. 2017) stanie rzeczy w obozie Nevermore. Jak już napisałem na początku, uważam ”This Godless Endeavor” za szczytowe osiągniecie i musze szczerze przyznać, że niestety nie wierze w to, aby kiedykolwiek udało im się przeskoczyć te poprzeczkę, co niejako potwierdził następny album ”The Obsidian Conspiracy” – niezły, ale jednak tylko niezły. Nie zmienia to faktu, że życzę Nevermore jak najlepiej i o ile uda im się zażegnać personalne niesnaski wewnątrz zespołowe i nagrać kolejna płytę studyjną, to będę jednym z pierwszych, który ucieszy się z takiego obrotu spraw. A jak można przeczytać w niektórych wywiadach, szanse na to jednak nadal istnieją, pomimo, ze i Dane i Loomis nie ukrywają zaangażowania w inne projekty, odpowiednio: Sanctuary i Arch Enemy. Tak więc, nie pozostaje nam chyba nic innego, jak czekać cierpliwie na rozwój sytuacji (na którą i tak nie mamy żadnego wpływu), a czas oczekiwania umilać sobie regularnym odsłuchem np. ”This Godless Endeavor”?
A.M.