Rush ”Power Windows” Mercury /1985/
Rush, to już od dawna instytucja, fenomen i (wciąż) żywa legenda. W końcu ponad cztery dekady na scenie musi budzić duży respekt i jeszcze większy szacunek. W tym czasie na świecie rodziły się w bólach, New Wave of British Heavy Metal, thrash, death, grunge, black i inne pomniejsze style a Rush, nie ulegając chwilowym modom i trendom, jakby trochę obok, konsekwentnie nagrywał przez ten cały okres solidne płyty studyjne, przeplatane albumami live, które w przypadku Kanadyjczyków, zawsze wiązały się z zakończeniem pewnego etapu w działalności grupy, takie swego rodzaju podsumowanie/rozliczenie.
Bez przesady można powiedzieć, że o tej grupie napisano już wszystko i to w setkach, jeśli nie tysiącach tomów, każda płyta i każdy utwór z osobna poddane zostały prześwietleniu i skrupulatnej analizie, o Rush nakręcono kilkanaście filmów dokumentalnych, przeprowadzono niezliczoną wręcz ilość wywiadów, a ich muzyki wciąż słucha kilka pokoleń jednocześnie … I jak w takiej sytuacji napisać coś sensownego i nie powtórzyć po raz 2112 – sty tego samego co już napisali o nim inni? Sprawa wygląda na beznadziejną i z góry przegraną, ale mimo wszystko podejmę to wyzwanie i będę się kopał z koniem.
Jako rówieśnik Rush (licząc od wydania pierwszej płyty) mogę śmiało powiedzieć, że ich muzyka towarzyszy mi przez całe życie świadomego słuchacza, i nigdy nawet do głowy mi nie przyszło, żeby w którymś momencie sobie ich odpuścić. Po prostu, nigdy nie dali ku temu powodu, nigdy nie rozczarowali. Wydawnictwa firmowane przez Rush zawsze robiły na mnie wrażenie, niezależnie czy były to lata 80-te, 90-te czy przełom wieków…
Rok 1984 zastał Kanadyjczyków z dziesięcioma albumami studyjnymi na koncie, zaliczonym kolejnym tourne i z planami na najbliższą przyszłość, obejmującymi współpracę z nowym producentem w osobie Petera Collinsa. Jak się później okazało, Collins był znakomitym wyborem. Przez swoje specyficzne podejście do pracy w studio (np. korzystał z wielu lokacji na całym świecie zamiast siedzieć w jednym studiu, co wg. niego miało stymulować muzyków do owocniejszej pracy), nowatorskie pomysły i fakt, że członkowie Rush byli do tej współpracy nastawieni bardzo pozytywnie, udało się nieco odświeżyć oblicze zespołu, poczynając od wydania ”Power Windows”. Nowy producent miał świadomość, iż wymaga się od niego, by pchnął zespół do przodu i żeby zrobił to bez dramatycznych cięć chirurgicznych, za to tak, by Rush brzmiał na miarę czasów a nie jak żywa skamielina. Co ciekawe była to pierwsza płyta Rush, która została wydana bezpośrednio na dysku CD, bo właśnie w tych zamierzchłych czasach srebrny krążek rozpoczynał swoją chlubną historię, która trwa nieprzerwanie po dzień dzisiejszy.
Największą kontrowersją okazało się użycie znaczącej ilości instrumentów klawiszowych. Przy okazji, Collins (wykorzystując zaprzyjaźnionego inżyniera dźwięku) po prostu usprawnił w sensie czysto technicznym proces programowania syntezatorow, ułatwiając Geddy’emu Lee ich używanie w połączeniu z gitarą basową. W pozostałych „departamentach” Rush nie uległ wielkim kompromisom, w całokształcie trzymał kontrolę i w efekcie dostaliśmy bardzo świeży (jak na tamte czasy) krążek, może z delikatnie utemperowaną rockową zadziornością, ale pod względem perfekcji wykonania, realizacji czy energetyczności, nie dawał żadnych powodów do narzekania. Moim zdaniem niczego tu nie brakuje z poprzednich wcieleń, a na pewno dostajemy coś więcej, czyli echa popularności muzyki pop, co nie jest wcale złą rzeczą, bo trzeba niezorientowanym wyjaśnić, że w tamtych czasach pop posiadał znamiona ambicji i stał na relatywnie wysokim poziomie.
Wracając do ”Power Windows”… To, co na tym albumie wyczynia Geddy Lee śpiewając, grając jednocześnie na basie i dodatkowo obsługując tzw. pedalboard, to jakiś pozytywny obłęd. Do tego dodajmy wyśmienite melodyjne sola Alexa Lifesona (na tyle wyśmienite, że – jak gdzieś, kiedyś wyczytałem – zainspirowały nie byle kogo, bo sławny Iron Maiden na ”Somewhere in Time”). Nie sposób nie wspomnieć o perkusyjnych wyczynach Neila Pearta, który dodatkowo odpowiedzialny jest za atrakcyjną warstwę liryczną albumu. No i w finale mamy album tętniący energią, melodiami zapadającymi w pamięć, intrygujący ciekawym przestrzennym brzmieniem, a przede wszystkim album nie poddający się presji otoczenia, album, po którym czuć, że jego autorzy dali z siebie wszystko i w dodatku czerpali przyjemność z procesu jego powstawania.
Nie ma większego sensu rozwodzić się nad poszczególnymi kawałkami, bo w zasadzie wszystkie są na równym poziomie i wszystkie mają coś do zaproponowania; a to chwytliwy refren, a to gitarową solówkę wpędzającą w kompleksy młodych adeptów tego instrumentu, a to czystą magię (dla niepoznaki zwaną wirtuozerią) tworzoną pałeczkami perkusyjnymi, a to pasaż syntezatora, który wyrywa z butów, itd.. Absolutnie nie przeszkadza mi tutaj hegemonia syntezatorów i drugoplanowa rola gitary, ponieważ przy takim dobrodziejstwie melodii ma to dla mnie znaczenie wtórne. ”Power Windows” broni się, i to bez zbytniego wysiłku, swoim potencjałem i nieskrywaną atrakcyjnością. Poza tym, ma w sobie coś takiego, co przyciąga i na swój sposób uzależnia. Dlatego często wracam do tego krążka i chyba na zawsze pozostanę jego wiernym ambasadorem.
A.M.