Morten Harket „Wild Seed”; 1995 WEA International
Możecie Moi Drodzy potraktować tę propozycję, jako taką totalną zmyłkę, żebyście nie myśleli, że facet piszący te nikomu niepotrzebne do życia, a już do szczęścia zwłaszcza „epopeje”, jest do bólu przewidywalny i będzie karmił Czytelników tej zakładki tylko i wyłącznie wytworami powstałymi w metalowej kuźni, bo przecież w którejś z wcześniejszych recenzji (chodzi o BELIEVER – „Dimensions”) oficjalnie napomknął o tym, że to jego ulubione klimaty! I żeby była jasność: zdania w tej kwestii nie zmieniłem i nie zmienię zapewne ale… przecież nie samym ciężkim graniem człowiek się karmi, prawda? Czemu zatem zawdzięczać należy taki przeskok stylistyczny? Ano, po pierwsze: Jak napisano we wstępniaku, nie będziemy ograniczać się w tej zakładce li tylko i wyłącznie do jednej, konkretnej szufladki stylistycznej. I już w tym miejscu zapewnić mogę wszystkich czytających te słowa, iż takich muzycznych perełek z teoretycznie wykluczających się światów mogą z czasem spodziewać się więcej – znacznie więcej! Po drugie: Byłoby to nie w porządku względem wykonawców innego „muzycznego obrządku”. Pójście na skróty i zaprezentowanie wzorem ubiegłego roku kolejnego świątecznego odcinka pod tytułem TRANS – SIBERIAN ORCHESTRA, nie wchodziło w rachubę, co nie znaczy, że za rok o tej porze po takowa pozycję nie sięgnę. Jaki zatem związek ma ten, wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka, zupełnie nieświąteczny album z tematyką świąteczną? A, i owszem ma ale o tym nieco później… I znowu mógłbym wzorując się na wprowadzeniu do recenzji FIELDS OF THE NEPHILIM zacytować, iż: „Nie przypadkiem to wyjątkowe wydawnictwo fonograficzne ukazuje się w naszym cyklu właśnie w tym miesiącu i o tej porze roku.(…)”. Pozwoliłem sobie jednak w swojej przekornej bezczelności posłużyć się tym razem hasłem – wytrychem, gdyż z jego pomocą upiekę nawet nie dwie, lecz jak przystało na zimnego, wyrachowanego drania, trzy pieczenie na jednym ogniu! Pieczeń pierwsza: Wypełnię w ten sposób ciążący na mnie od dawna i wciąż odkładany w czasie obowiązek oddania hołdu Temu Wielkiemu Artyście. Pieczeń druga: Z Jego udziałem wzniosę kolejny, bezapelacyjnie zasłużony muzyczny pomnik. Pieczeń trzecia: Ponieważ wciąż mamy okres świąteczno – bożonarodzeniowy, pozwolę sobie za Jego, Mortena przyczyną nawiązać tematycznie – co staje się powoli naszą boxkulturową tradycją – do tego pięknego okresu. Tego, że Morten Harket Wielkim Artystą jest, nikomu chyba tłumaczyć nie trzeba? W swoim kraju otrzymał za swoją artystyczną działalność Królewski Norweski Order Świętego Olafa – najstarszy order i najwyższe odznaczenie Królestwa Norwegii, nadawane za zasługi cywilne (w Jego przypadku za zasługi na niwie propagowania kultury) i wojskowe. To, iż „Wild Seed” genialnym albumem jest, postaram się dowieść w dalszej części tekstu. Gdzie zatem w tym materiale kryje się owo subtelne nawiązanie do wspomnianego już świątecznego czasu? No właśnie, gdzie? Skoro trudno doszukać się tych bożonarodzeniowych elementów zarówno na okładce, jak i w zawartości muzycznej „Wild Seed”, to gdzie należy ich szukać? Rozwiązanie tej zagadki znajduje się pod nr. 1 w spisie utworów! Pod tym numerkiem znajduje się utwór pod znamiennym tytułem „A Kind Of Christmas Card” i… to byłoby na tyle w temacie nawiązania do świąt! Jak zatem zauważyliście stopień wyrachowania piszącego te słowa sięgnął zenitu, gdyż poza tytułem, a zatem właściwie tylko nawiązaniem literowym, ta piękna skądinąd kompozycja nie ma nic wspólnego z przeżywanym właśnie okresem bożonarodzeniowym!
Morten Harket światowy sukces i rozgłos zyskał dzięki grupie A – HA, której był współtwórcą. Ta święcąca tryumfy i ciesząca się ogromną popularnością w latach 80 – tych ub. wieku formacja uległa rozwiązaniu (dzisiaj z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że rozwiązała się wówczas po raz pierwszy, bo tych rozstań i powrotów na scenę było jednak więcej) w roku 1994. Zanim jednak do tego doszło w roku 1991 wydała znakomitą składankę podsumowującą jej dotychczasową karierę. Wówczas jeszcze nic nie wskazywało na taki rozwój wydarzeń, gdyż po tejże składance panowie wydali jeszcze jedną płytę studyjną („Memorial Beach”; 1993), co raczej świadczyć mogło raczej o chęci kontynuowania dalszej współpracy pomiędzy jej członkami, aniżeli o działaniach destabilizujących jej dalsze działania. Stało się jednak inaczej. Być może główną przyczyną decyzji o rozwiązaniu zespołu była bardzo widoczna na tym materiale, zdecydowanie słabsza w stosunku do wcześniejszych dokonań kondycja kompozytorska zespołu (chyba nie tylko dla mnie jest to najsłabsze dokonanie A – HA), co z kolei przełożyło się na ilość nabywców tego materiału, a tych drastycznie ubyło! Nic dziwnego, skoro jedyny szerzej rozpoznawalny utwór z tej płyty, który mógł nawiązywać do największych przebojów grupy i rzeczywiście odniósł w tym zestawie sukces, to kompozycja „Move To Memphis”, i to właśnie on, jako jedyny spoza oficjalnego dorobku płytowego grupy, wszedł na listę wspomnianej wyżej kompilacji największych hitów A – HA, która ostatecznie przybrała tytuł „Headlines And Deadlines – The Hits Of A – HA”(1991). Dobór znajdujących się na niej utworów jest wprost imponujący; sam nie stworzyłbym na własne potrzeby lepszego zestawu hitów tego norweskiego trio. !5 kapitalnych songów spośród wydanych do tamtej pory 4 studyjnych albumów grupy + wspomniane „Move To Memphis” jako jedyny numer stworzony z myślą o umieszczeniu jej na kolejnej płycie robiło naprawdę spore wrażenie! Wychodzi nam wystrzałowa średnia 4 hitów na każdy album! Nieprawdopodobne! Żeby jeszcze bardziej poruszyć wyobraźnie Czytelnika, dodam iż każda z tych płyt zawierała na ogół po 10 utworów, a to oznaczałoby, iż właściwie co drugi utwór z płyty stawał się ogólnoświatowym hitem! Pokażcie mi któregokolwiek z obecnych tzw. topowych pop wykonawców, który mógłby się poszczycić takim wynikiem – jest to niemożliwe! Nie ten poziom, nie ten target! Ta kompilacja powinna znajdować się w płytotece każdego szanującego się miłośnika muzyki, bez względu na to czy jego preferencje oscylują bardziej w kierunku muzyki klasycznej, popu, rocka, metalu, gotyku, industrialu,… techno, rapu czy innego ochłapu – bezwzględnie trzeba ją mieć, i już! A jeśli w tym miejscu wspomnę, iż na interesującej nas płycie „Wild Seed” znajduje się 12 utworów i każdy z nich zasługuje na traktowanie go jako przeboju właśnie, w najlepszym znaczeniu tego słowa, to jaką otrzymamy średnią?
Zapewne nie byłoby tej mojej muzycznej fascynacji osobą, wówczas ex – wokalisty A – HA, gdyby nie pewna zachodnio – pomorska rozgłośnia radiowa (Radio Koszalin), która na swojej liście przebojów gdzieś na przełomie 1995/96 roku, umieściła pochodzący z tej niezwykłej (wtedy jeszcze oczywiście o tym nie wiedziałem) płyty, doskonały, singlowy „Los Angeles”, a ja, jako odbywający w tym czasie z dala od rodzinnych stron (obowiązkową!) zasadniczą służbę wojskową, nie był – tak po prawdzie zupełnie przypadkowym – słuchaczem tej listy. Ale stało się: „dzikie ziarno” zostało we mnie zasiane i … jak tu poddawać w wątpliwość wspaniałe owoce rodzące się z czystego przypadku? Ciekawe, że Morten Harket, który w czasach funkcjonowania w zespołowym kolektywie A – HA nie miał właściwie nic do powiedzenia w temacie komponowania, gdyż właściwie całość cały dorobek tej formacji, to efekt kompozytorskiego teamu: Magne Furuholmen – Pal Waaktaar – Savoy, po rozwiązaniu grupy stał się najaktywniejszym z jej członków, regularnie wydając pod swoim nazwiskiem kolejne albumy. I chociaż „Wild Seed”, nie jest w całości jego autorstwa, to jednak w utworach pod którymi się podpisał, daje się poznać jako znakomity autor tekstów czy też twórca muzyki. Czemu zatem nie wykorzystywano jego potencjału twórczego za czasów wspólnego grania w A – HA? Być może wówczas, na tamtym etapie kariery było jeszcze za wcześnie, by ten jego kompozytorsko – tekściarski talent dostrzec, być może sam zainteresowany nie był jeszcze tej umiejętności świadom i wystarczała mu, co by nie mówić najbardziej eksponowana w każdym zespole rola wokalisty, a zarazem jego twarzy? Ale wracajmy do naszego dania głównego, żeby nam nie wystygło!
„Wild Seed”, to nie pierwsze solowe dokonanie Mortena. Solowy debiut został wydany w 1993 roku, nosił tytuł „Poetenes Evangelium” i był dziełem zarejestrowanym w całości w języku norweskim. To równie zdumiewające dzieło i nawet nieznajomość tegoż języka nie jest w stanie pozbawić mnie przyjemności jaka płynie z jego słuchania i do zapoznania się z którym, również wszystkich spragnionych odkrywaniem nieszablonowych wydawnictw szczerze zachęcam. Ale „Wild Seed”,… „Wild Seed”, to zupełnie inna bajka! Praca nad albumem została zakrojona na szeroką skalę. Dość napisać, że w pracy nad nim i w trakcie jego rejestracji skorzystano z ośmiu studiów nagraniowych (pięciu w Norwegii i trzech w Zjednoczonym Królestwie; wykorzystano między innymi możliwości, jakie dają pomieszczenia kultowych Abbey Road Studios, gdzie dokonano masteringu całego materiału), do rejestracji materiału zaangażowano całą śmietankę norweskich i brytyjskich muzyków sesyjnych, w poszukiwaniu jak najbardziej naturalnych dźwięków nie zawahano się nawet przed skorzystaniem z usług profesjonalnych filharmoników tworzących kwartet smyczkowy pod nazwą „Vertavo Quartet”. Usłyszymy tu także organy kościelne,… Poważna sprawa, a wszystko to w trosce o zachowanie najwyższych standardów; wszak nazwisko Harket zobowiązuje! Efekt tych starań po prostu po dziś dzień jest nokautujący i wprost zwala z nóg! No i wracamy do wspomnianej już wcześniej, a otwierającej cały 12 utworowy zestaw kompozycji „A Kind Of Christmas Card”. W warstwie tekstowej mamy tutaj do czynienia z ubraną w bardzo osobliwą formę próby odbudowania (na odległość, gdyż nadawca tej wiadomości znajduje się w Los Angeles, zaś jej adresat/ka w zupełnie innej [w domyśle] części globu) utraconych przed laty silnych więzi łączących podmiot liryczny utworu, czyli córkę z wciąż kochaną przez nią matką. To próba usprawiedliwienia się przed matką ze swoich życiowych wyborów sprzed lat, wyboru swojej drogi życia, zwierzenia się z tajemnic, z których nie miała kiedyś sposobności i okazji się jej zwierzyć, opowiedzenia o rzeczach na których przyjęcie niegdyś matka nie była jeszcze gotowa,… Zamysł córki jest taki, by to zwierzenie przybrało formę czegoś na kształt kartki bożonarodzeniowej właśnie: „Jest popołudnie na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Wykradłam ze swego napiętego harmonogramu chwilkę, by podjąć próbę napisania do Ciebie czegoś w rodzaju kartki bożonarodzeniowej.”*. Zdumiewa fakt, iż jest to tekst napisany przez … tak, tak przez mężczyznę ( Havard Rem)! Za muzykę do tej cudownej narracji odpowiada tym razem sam Morten i trzeba przyznać, że zrobił to fenomenalnie! Te fantastyczne smyczki i pojawiający się gdzieś w połowie utworu katarynkowy motyw dublujący partię skrzypiec, brzmi cudnie! Drugi w zestawie „Spanish Steps” podejmujący temat tęsknoty za ukochaną i będącą bardzo daleko od nas osobą rozpoczyna się niczym… No właśnie, ciekawe czy tylko moje skojarzenia biegną w stronę nieznacznie, bo o rok tylko starszego od tej kompozycji, jednego z najpiękniejszych filmowych tematów wszech czasów, a mianowicie pochodzącej z filmu „Philadelphia” kompozycji Bruce Springsteena „Streets Of Philadelphia”? Ten sam nastrój, ten sam niepokojący puls,… Oczywiście nie sposób wymieniać wszystkich znajdujących się na tym albumie kompozycji i opisywać czychających w nich na słuchacza smaczków, bo takich jest co niemiara. Wspomnę jeszcze o ukrywającym się pod nr. 9 „Tell Me What You See”. Czyż w końcówce utworu nie słychać na dalszym planie, wystukiwanego w dosyć szybkim, miarowym tempie klawisza spacji na (widniejącej także na okładce albumu) maszynie do pisania? Swego czasu spędzałem sporo czasu przy tym jakże pożytecznym wynalazku ludzkości i wiem, że nie można tego dźwięku pomylić z żadnym innym. Zachęcam tym samym, by do zgłębiania całości zamieszczonego tutaj materiału zaopatrzyć się w dobrej jakości słuchawki, gdyż dzięki temu będziecie mogli dosłuchać się takich smaczków, których nie będziecie w stanie usłyszeć nawet z bardzo dobrej jakości głośników. A brzmienie jest tutaj dopieszczone do granic możliwości. Usłyszycie każdy najmniejszy drobiazg, doskonale słychać każde uderzenie miotełki w talerz, niesłychaną mnogość brzmień osadzonych w drugim planie,… to naprawdę robi kolosalne wrażenie i nie sposób obok tego przejść obojętnie! Co do głosu Mortena, to… jest niczym wino! Z czasem jedynie zyskuje! Prezentuje tutaj nie tylko pełniejszą paletę barw i odcieni ale i zdecydowanie zyskał na emocjonalności. Na żadnym albumie A – HA, nie został wykorzystany w tak kompleksowy sposób – jest tutaj niepodzielnym władcą każdej możliwej do zagospodarowania przestrzeni – jest w tym elemencie niezrównany!
Pierwsze pięć utworów, choć niewątpliwie znakomitych i osobliwie pięknych stanowi, moim skromnym zdaniem, swego rodzaju preludium do tego, co ma dopiero nadejść, a mianowicie wspomnianej już gdzieś wcześniej, zniewalającej kompozycji „Los Angeles”. Przejmujące i bardzo osobiste wyznanie mężczyzny, którego z czasem dopada refleksja związana z jego błędna decyzją o porzuceniu żony i dzieci: „Come with me, to the room by the sea, with the moon and the view of Los Angeles. You’re beautiful back then. God, You’re beautiful now. Come with me!” I wszystko jasne, tutaj niczego nie trzeba tłumaczyć, i nawet nie wypada! W tym miejscu się odpływa… Ale przejmujących tekstów, bardzo ważnych i głębokich tekstów znajdziemy tutaj cały tuzin (12!). Taki „Brodsky Tune” powstał na podstawie wiersza Josepha Brodsky’ego „Melodia Bośni”. Z podobnego szczepu wyrastają stanowiące swoisty tryptyk i oparte na wywodzącym się z tradycji norweskiej wierszu, który na potrzeby tych kompozycji („Lay Me Down Tonight”, „Tell Me What You See”, „Stay”) został zaadaptowany przez Havarda Rema. No, i jest jeszcze niezwykle istotny, bo zabrany w sprawie maleńkiego Timoru Wschodniego głos („East Timor”). W wyniku zbrojnej interwencji w grudniu 1975 roku wojska indonezyjskie zajęły wschodnią część tej wyspy (wcześniej Timor Wschodni był kolonią Portugalii, a od 1957 roku posiadał status portugalskiej republiki zamorskiej, zaś od września 1961 roku jej mieszkańcy uzyskali obywatelstwo portugalskie) przyłączając ją do Indonezji. I chociaż zgodnie z prawem międzynarodowym władzę w Timorze Wschodnim w dalszym ciągu sprawowała Portugalia, to w rezultacie tej indonezyjskiej okupacji, na Timorze została wymordowana ogromna część jej ludności (Komisja Pokojowej Nagrody Nobla szacuje, że mogło to być nawet 30 % zamieszkującej tę wyspę ludności), głównie z powodu konfliktów na tle religijnym (Timorczycy są katolikami, Indonezyjczycy zaś muzułmanami). Ten głos przybrał formę oskarżycielską wobec całej społeczności bogatego Zachodniego Świata: „Nie budują szkół, nie powstają drogi. Traktują ich jak głupców. Niech rządzi ignorancja! Pozostawiliśmy ich zdanych tylko na siebie. Sycimy ich sloganami, które są jedynie głuchym echem naszego nic nie robienia. Pomocą Czerwonego Krzyża próbujemy skrywać wstyd naszej powinności. Wstyd każdego królestwa, każdego kraju.”* Mocny, naprawdę mocny i niezwykle korespondujący z pozostałymi treściami zawartymi na tym albumie tekst. Bo tak trzeba, bo tak należy! A jeśli rządzący tym światem nie wsłuchają się w głos najbardziej rozpoznawalnych reprezentantów muzycznego świata, to czy jakiekolwiek inne apele mogą odnieść jakiś skutek? Oby! W przypadku tego niesłychanie pięknego albumu możecie uciec się nawet do najniższych pobudek, byle tylko móc go mieć w swoim zestawie muzycznych niezbędników,… nawet posuwając się do jej kradzieży! Oczywiście do tego nie zachęcam, bo można to zrobić w bardziej cywilizowany sposób, ale nie czekajcie z tą decyzją zbyt długo.
* – tłumaczenie własne, a zatem obarczone znacznym stopniem ułomności,… jak wszystko, co wychodzi spod mojej ręki.
K.F.