Recenzja #40 Mr Gil “Skellig”

Mr Gil „Skellig”; 2010 Oscar Productions

Minęło tak wiele czasu od ostatniego wpisu w tej zakładce… tak nieprzyzwoicie dużo czasu, że już na samą myśl  o tym zaczynam mieć wyrzuty sumienia. Taka refleksja będąca niejako pewnym efektem ubocznym już sama w sobie stanowi jakąś wartość, ponieważ świadczy o tym, że je  jeszcze (owo sumienie) posiadam w co powątpiewać już od dłuższego czasu zaczęli niektórzy tzw. „dobrze mnie znający”! Co było tej nieplanowanej zakładkowej absencji powodem? Wierzcie mi, nie wiem!… To znaczy wiem, ale i tak do niczego się nie przyznam i prawdy nie wyjawię! Styczeń, to dla wielu z nas bodaj „najpodlejszy”(w wymiarze egzystencjalnym, ma się rozumieć) miesiąc każdego roku. Większości z nas doskwiera brak kasy; to, co z trudem zaoszczędziliśmy przez cały rok udaje się nam w zadziwiającym tempie przepuścić w okresie świąteczno – noworocznym, nasze postanowienia z tego okresu biorą w łeb już po kilku dniach od ich wdrożenia albo – chcąc dać sobie jeszcze odrobinę choćby szans na ich realizację – poczekać muszą na lepszy czas (wiosnę?), bo czynnik mobilizujący  nagle przysypał śnieg,… Skąd my to znamy? Ech, życie! Ale to nie te prozaiczne i przyziemne ludzkie zmartwienia były w moim przypadku powodem  wspomnianej absencji. W tym przypadku powód był bardziej prozaiczny.  Być może najzwyczajniej w świecie zabrakło nacisków ze strony organu decyzyjnego? Bo, skoro Naczelny nie podjął w stosunku do mnie żadnego środka przymusu bezpośredniego, to się (siłą rzeczy) odciągnęło w czasie pisanie artykuliku tego! Ot, i mamy winnego całego zajścia! Oczywiście żartuję sobie w tym momencie, bo my, Drodzy Czytelnicy nie piszemy dla boxu kultury dlatego, że musimy ale dlatego, że chcemy i głównie wtedy, gdy dostateczną ilością wolnego czasu dysponujemy…, czyli nieczęsto niestety! Tak, to ten zwariowany czas jest głównym winowajcą owej obsuwy! Po części też może ta przerwa to efekt tej zimowej aury, bo to i dzień znacznie krótszy, a noc nieproporcjonalnie do niego długa. A jeśli już zagłębiłem się w szukanie drugiego dna tej nadmiernie wydłużonej przerwy, to zrobię następny krok w celu (samo)oczyszczenia się z zarzutu lenistwa… Zaraz, zaraz, przecież do tej pory żadna fala krytyki na moją głowę nie spadła ani ze strony Naczelnika, ani zaglądających i czytających te wpisy, więc po jaką cholerę ja się tłumaczę? Bierzemy się za odrabianie zaległości!

Ktoś może pomyśleć, że ten wpis to przejaw słabości piszącego dla osoby firmującej swoim nazwiskiem wydawnictwo, którym będziemy się w niniejszym odcinku zajmować, dla nietuzinkowego  i bardzo zasłużonego dla polskiej sceny artrockowej muzyka, jakim bez wątpienia jest Mirek Gil. To prawda i nie będę się przed tak sformułowaną refleksją wzbraniał, gdyż jest to słabość do wybitnej muzycznej jednostki, a moja predylekcja dla Jego osoby pozostaje od lat niezachwiana. Mirek Gil jawi się jako koryfeusz na naszej scenie muzycznej, zaś każdy Jego kolejny muzyczny krok, i to bez względu na to w jakiej konfiguracji personalnej zostanie postawiony (czy to będzie Colllage, Believe czy Mr. Gil właśnie), utwierdza mnie jedynie w przekonaniu, iż już kilkadziesiąt lat temu (tak, tak Drodzy Czytelnicy, dobrze odczytaliście – to nie pomyłka piszącego) dobrze ulokowałem swoje fascynacje. Nade wszystko ten album pojawia się tutaj, jako efekt pobudzający moją wrażliwą (czułą) strunę na dźwięki – nieszablonowe dźwięki! Ten wspaniały album zanurzony jest w delikatnym, wysmakowanym, progresywnym sosie. Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że ta płyta ma taki komercyjny potencjał, iż powinna zawojować w mig nasz rynek muzyczny (materiał jest w 100 % w języku polskim). Nie, i nawet bym tego nie chciał, gdyż jego zawartość powstała z potrzeby serca, a nie z konieczności zaistnienia za wszelką cenę na sondażowych zestawieniach list popularności czy sprzedaży! Ale nie oznacza to wcale, iż nie może zniewolić swoim pięknem miłośników wszelkiej maści playlist i list przebojów. Przy odrobinie chęci i zaangażowania z ich strony, ten niezamierzony ale jednak – nie wstydźmy się tego napisać – ze wszech miar przez każdego artystę oczekiwany sukces komercyjny, mógł się ziścić. Mógł, ale się nie ziścił i niestety tej sytuacji nie da się już dzisiaj odkręcić! Niesamowicie słucha się tego albumu po zmroku! Czy można w związku z tym co w ostatnim zdaniu napisałem wysnuć prostą paralelę, że to muzyka na długie, jesienne wieczory? I tak, i nie, gdyż to muzyka na wszystkie pory roku, każda porę dnia,… I gwarantuję każdemu, kto pozwoli się mu zniewolić, iż towarzyszyć mu już będzie, jako ten najlepszy przyjaciel na każdym etapie jego życia – bo to piękno ponadczasowe!

Obeznani z rodzimą sceną progresywną słuchacze doskonale wiedzą jakie klimaty dominują na wydawnictwach z udziałem Mirka Gila. Sięgając po którekolwiek z wydawnictw w powstaniu których miął swój udzielał bohater naszej rozprawki (Collage, Believe, Mr.Gil), możemy mieć pewność, że znajdziemy na nim utwory (w mniejszym lub większym stopniu) niezwykle subtelne, nastrojowe, łagodne, natchnione, zadziwiające głębią, niesłychaną dojrzałością, kompozytorskim kunsztem, naznaczone unikatowym stylem ich głównego kompozytora,… Ten krążek ukazał się „zaledwie”… 12 lat po debiutanckim „Alone”. I chociaż oba wydawnictwa dzieli tak ogromny przedział czasowy, a także fakt, iż ich rejestracje zostały dokonane w zupełnie innych konfiguracjach personalnych, „Skellig” nie odbiega od stylistyki swojej poprzedniczki. Mimo, iż, jak już nadmieniłem zmienił się skład, a teksty napisała poetka Małgorzata Kościelniak (wyłącznie po polsku), jest to logiczna kontynuacja tego, co robił w przeszłości w swoich grupach Mirek Gil. I to właśnie głównie przez  te dwa elementy, czyli powierzenie roli autora tekstów osobie spoza zespołu oraz oparcie całego przekazu słownego tylko i wyłącznie na języku ojczystym, stanowi novum w wypełnionej pięknem  dyskografii tego wspaniałego muzyka. Pozostałe składniki znajdziemy na tym albumie w proporcjach niezachwianych. W warstwie muzycznej znajdziemy tutaj oczywiście całkiem sporo budzących tylko i wyłącznie miłe skojarzenia i nawiązania (nawiązań nie należy w tym przypadku mylić ze zrzynaniem!) do klasyki progresywnego rocka. Sam autor muzyki nie ukrywa tych inspiracji i swojego uwielbienia dla wykonawców stanowiących kanon progresywnego rocka, bo czyż w otwierającym całość utworze tytułowym  nie słychać floydowskich inklinacji, a dla odmiany w takim nomen omen („Odmieńcu”) nie wychwycimy typowej dla Genesis z klasycznego i najlepszego okresu muzycznej formy uwidaczniającej się najbardziej w rozwoju kompozycji i stopniowaniu jej dramaturgii? Wpływy kolejnego klasyka progresywnego rocka, grupy King Crimson znajdziemy w utworze „Mnie tu już nie ma”. „Rzeka”…, czy w zamyśle miała być hołdem złożonym Peterowi Gabrielowi, czy może raczej jego twórczości? To oczywiście luźne skojarzenie ale czy jej początek nie przywodzi na myśl klasyka o tytule „Solsbury Hill” tego wielkiego artysty? Takich skojarzeń możemy doszukać się tutaj więcej ale to stanowić może jedynie dodatkowy smaczek i zachętę dla wielbicieli twórczości wyżej wymienionych oraz innych (niewymienionych) klasyków prog/art rocka lat dawno minionych.

Chociaż – co wydaje się być rzeczą zupełnie normalną – na pierwszym planie znajduje się gitara twórcy projektu i kompozytora całego materiału, który niespiesznie rozwija swoje solówki pozwalając do końca  wybrzmieć tym wszystkim elektryzującym dźwiękom i nawet jeśli gra z nieco większą mocą i nieco bardziej zadziornie, robi to naprawdę z ogromnym wyczuciem, choć najczęściej opiera się na delikatnych brzmieniach, niezależnie od tego czy ma w ręku akurat gitarę akustyczną („Skellig”) czy elektryczną („Otwieram oczy”), to nie jest jedynym bohaterem tego albumu, bowiem w równym stopniu współtworzy go rewelacyjny, młodziutki i debiutujący w „gilmirowskim” (Zabrzmiało niemal jak gilmourowskim? To dobrze, gdyż Gil to artysta o podobnej ekspresyjności i talencie, co Gilmour) projekcie muzyk – wokalista Karol Wróblewski. Świetne warunki głosowe, piękna barwa głosu, nieskazitelna dykcja i – co nie jest bez znaczenia, zwłaszcza w przypadku nie napisanych przez siebie tekstów – godna pozazdroszczenia umiejętność interpretacji cudzych tekstów, to tylko niektóre z atutów jakimi ten „młodzian”dysponuje. Naprawdę, możemy i powinniśmy być dumni z posiadania takich talentów w granicach Przenajświętszej Rzeczypospolitej III, IV, V,… czy kolejnej. Takie rzeczy, to tylko w eterze, chciałoby się rzec parafrazując pewne reklamowe hasło sprzed kilku lat jednego z potentatów telefonii komórkowej. Teksty często mają nieczęsto spotykany w muzycznej przestrzeni łatwo wyczuwalny, impresjonistyczny wydźwięk, co w zderzeniu z pięknym muzycznym klimatem daje doskonały efekt końcowy. „Skellig” to urokliwa płyta ale głównie dla fanów takiego właśnie specyficznego, artrockowego ciepła. Budowa utworów jest, można by rzec uciekając się do „frazesologii”, typowo artrockowa, co znamionuje już (nie tak znowu zdecydowanie, ale jednak) dłuższa od ogólnie przyjętej w świecie „przyjaznych człowiekowi rozgłośni radiowych” średnia trwania utworu (z moich wyliczeń wychodzi że średnia długość utworu na tym krążku oscyluje w granicach 6′ 40 kilka”). Bogate aranżacje aż kipią od pomysłów, są piękne, kunsztowne, pełne patosu i melancholijnej aury. To pozycja, która spokojnie mogłaby zdobyć serca zarówno miłośników art rocka, jak i – albo zwłaszcza – miłośników poezji śpiewanej. Ale być może się mylę, bo przecież te dwa muzyczne światy wzajemnie się przenikają, zatem to być może jest to ta sama grupa odbiorców? Niesamowicie słucha się tego albumu po zmroku! … a, o tym już pisałem, ale nie zaszkodzi powtórzyć, gdyż jej odsłuch w takich warunkach sprawi, iż odkryjemy jej dodatkowe, skrywane wcześniej przed nami piękno – piękno ponadczasowe!

Mirek Gil jawi się jako koryfeusz na naszej scenie muzycznej. Ten album posiada wszystkie cechy niezbędne do zagoszczenia w naszej świadomości i to nie tylko na dłużej ale na zawsze! To głęboko refleksyjna, by nie rzec medytacyjna płyta. Główna w tym  zasługa niezwykłych poetyckich tekstów…, ale i niemała zasługa leży po stronie samych muzyków, tkających z dostępnych sobie środków wyrazu wspaniałą muzyczną dla nich (tekstów) otulinę. Nie sposób nie ulec temu sączącemu się z głośników/słuchawek nostalgicznemu pięknu. Nawet czas jego trwania (45 min.) powinien się temu przysłużyć: jest za krótki żeby słuchacza zmęczyć, ale wystarczający do tego, by tegoż słuchacza zachwycić swoim pięknem i jednocześnie zachęcić do ponownego spędzenia z nim tych kilku kwadransów, gdyż zdecydowanie nie będzie to czas stracony.

K.F.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *