Recenzja #42 ANNIHILATOR “Never, Neverland”

ANNIHILATOR „Never, Neverland”; 1990 Roadrunner Records

Tomek Lipnicki, lider naszego ILLUSION zdradził swego czasu zgromadzonej na koncercie jego grupy publiczności przepis na udany rockowy występ. Jest on na tyle prosty i skuteczny, iż pozwolę go sobie w tym miejscu zacytować: „Po wolnej piosence musi być szybka – takie są zasady muzykowania!”. Nic dodać, nic ująć! Próbując przełożyć tę „objawioną prawdę” na język naszych pomnikowych treści, można by wyciągnąć skądinąd słuszny wniosek, iż po zaserwowaniu dwóch, a nawet trzech zdecydowanie łagodniejszych w klimacie i treści pomnikowych odsłon, pora podsunąć słuchaczom/czytelnikom coś z zupełnie innego muzycznego świata; coś zgoła odmiennego lecz niezmiennie (od niemal 28 lat!) fascynującego!

Tym razem daniem głównym, oznaczonym w naszym pomnikowym menu nr.42 postanowiłem uczynić wybitnego niegdyś kanadyjskiego przedstawiciela nurtu zwanego thrash metalem, zespół ANNIHILATOR i jego bodaj najdoskonalsze dzieło z całej, jakże już bogatej muzycznej dyskografii, album zatytułowany: „Never, Neverland”. Nie jest dziełem przypadku, że w świecie muzyki, a już muzyki rockowej zwłaszcza, tak ogromną wagę przykłada się do drugiej  płyty zespołu, zwłaszcza w sytuacji, kiedy nagrało się wystrzałowy debiut! O jej niebagatelnym znaczeniu dla dalszych losów i konsekwentnego rozwoju grupy (tzw. syndrom drugiej płyty) najdobitniej przekonały się na przestrzeni kilku ostatnich dekad zespoły, które będąc dostarczycielami wybornych debiutanckich krążków nie potrafiły sprostać ciążącej na nich presji zarejestrowania czegoś przynajmniej debiutowi nie ustępującego. Łatwo powiedzieć, o wiele trudniej temu wyzwaniu sprostać! Grup, które tej presji nie udźwignęły  można by mnożyć. Są na szczęście chlubne wyjątki i do takich bez wątpienia należy kanadyjski ANNIHILATOR. Swoim fenomenalnym, oficjalnym fonograficznym debiutem, o wdzięcznej nazwie „Alice In Hell” zespół ustawił nie tylko konkurencji ale zwłaszcza (albo przede wszystkim) sobie poprzeczkę tak nieprawdopodobnie wysoko, że już nie tyle przeskoczenie jej ale choćby doskoczenie do jej poziomu graniczyło z cudem! Najlepszym dowodem na to , że cuda jednak się zdarzają – bohaterka niniejszej rozprawki! „Never, Neverland” na bój o umysły i serca metalowej braci  wyruszyła w 1990 roku, a trzeba wiedzieć iż to czas wielce znaczący dla wiodącego wówczas prym w całym metalowym światku nurtu zwanego thrash metalem. Koniec lat 80 – tych i początek 90 – tych XX wieku to przecież czas apogeum tego gatunku i co by nie mówić, ANNIHILATOR ze swoimi pierwszymi dwoma albumami wstrzelił się w ten czas znakomicie i wykorzystał w 100 % okres jego wielkiej popularności! Ale też powiedzieć trzeba szczerze, iż miał trochę pod górkę, gdyż w czasie kiedy debiutował uchodził już za reprezentanta tzw. drugiej fali thrashu i z perspektywy twórcy mającego zdecydowanie większe aspiracje, aniżeli zespołu uchodzącego tylko za lokalną atrakcję, sprawa nie rysowała się za ciekawie. W owym bowiem czasie wszystkie miejsca przy karcianym, obsadzonym reprezentantami tego gatunku stole, zdawały się być już od długiego czasu przydzielone. Wydawać się mogło, iż łupy zostały już wówczas skutecznie podzielone między największe thrashowe  załogi. Wiadomo było, że jest Wielka Czwórka, po tej Wielkiej, Nieco Mniejsza Czwórka, po niej zaś Nieco Mniejsza od tej Nieco Mniejszej Czwórki,…. Można by rzec, iż czwórkami ku sławie i chwale szli! Bo o ile słuchacze  z entuzjazmem i ogromną radością witali każdy premierowy materiał reprezentujący ich ulubiony muzyczny gatunek (w tym samym czasie furorę robiła brazylijska SEPULTURA), o tyle (mogę to sobie tylko wyobrażać) reprezentanci „stolikowego układu”, każdorazowe pojawienie się rewelacyjnego albumu stylistycznie przyporządkowanego do od lat uprawianego z ogromną dbałością przez nich thrashowego poletka odbierali w zgoła odmiennych nastrojach. Lęk przed utratą  bezpiecznej pozycji wydawał się być ze wszech miar  zrozumiały. Tak wystrzałowe premierowe materiały młodszych kolegów po fachu, jak omawiany „Never, Neverland” mogły – i musiały! – wśród nich budzić nie tylko uzasadniony podziw ale zwłaszcza obawy i lęk – stawiały ich przecież w trudnej sytuacji ale i stymulowały do jeszcze bardziej wytężonej pracy! Niewykluczone zatem, że (ale to tylko moja teoria spiskowa) członkowie METALLIKI właśnie pod wpływem tego materiału, doszli do – słusznego skądinąd – wniosku, że nic tu (na thrashowym poletku) po nich i jeśli chcą oddalić od siebie widmo rychłej detronizacji, muszą przenieść się do innej – najlepiej mniej wymagającej – grupy rozgrywkowej! Jak postanowili, tak też uczynili, czego efektem „Czarny Album” i jego pokłosie w postaci późniejszej, bardzo niestrawnej muzycznej papki. Bo oto ktoś zupełnie inny definiuje  ten gatunek na nowo, a oni nie mają już nic ciekawego w jego obrębie do zaproponowania. Ciąg dalszy wszyscy doskonale znamy! Kto zatem pomógł METALLICE katapultować się do innej stratosfery? To taka moja mała dygresyjka w stronę zespołu będącego niegdyś punktem odniesienia do wszystkiego, co ukazywało się w tym nurcie. Wracamy do naszego dania głównego. Jako się rzekło ANNIHILATOR nie zamierzał pozostawać li tylko i wyłącznie wspomnianą lokalną atrakcją, a co za tym idzie rezygnować z prób podboju anektowanych już przez wielkich poprzedników muzycznych połaci – chciał by się z nim liczono! Sygnał swej gotowości do podjęcia walki z największymi metalowymi potęgami dał już rok wcześniej, wydając wyborny debiutancki longplay „Alice In Hell”. Drugie uderzenie utrzymane (na szczęście!) w tym samym stylu, jedynie dopełniło i wzmocniło dzieła zapoczątkowanego debiutem! „Never, Neverland” zdawał się utwierdzać wszystkich zwolenników mocnego grania, iż nie wszystko jeszcze – jak się wówczas wielu krytycznie nastawionych do tej stylistyki zdawało – zostało w tym gatunku powiedziane, że jego formuła wcale nie musi być tak sztywna i skompresowana, zaś ramy go ograniczające bardziej plastyczne, niż mogłoby się wydawać i nie kto inny, jak ANNIHILATOR pisze właśnie kolejny rozdział tej opowieści! Bo to wielka rzecz ale i – albo zwłaszcza – ogromna sztuka potrafić odświeżyć formulę reprezentowanego przez siebie stylu, poddać go znacznym modyfikacjom, nadając mu jednocześnie silne znamiona własnej oryginalności. To umiejętność, jaką poszczycić się mogą najwięksi i bez wątpienia w tamtym czasie ANNIHILATOR do takich grup należał!  Niewątpliwie główna w tym zasługa twórcy i lidera grupy, Jeffa Watersa, którego gra na gitarze stanowi bardzo charakterystyczny wyznacznik stylu zespołu. To właśnie jego błyskotliwa technika  pozwalająca na tworzenie z niesłychaną lekkością i finezją niczym nieograniczonych superszybkich i niezmiernie skomplikowanych partii gitarowych, zarówno w  sferze rytmicznej, jak i solowej świadczyła o niepowtarzalnym stylu zespołu. Czapki z głów przed Jeffem Watersem! To istne gitarowe kuglarstwo, jakiego jesteśmy tutaj świadkami nie pozostawi nikogo obojętnym w zetknięciu z opisywanym materiałem! „Never, Neverland”, to zdecydowanie płyta gitarowa, ale zważywszy kto był odpowiedzialny za jej strukturę kompozycyjną – jest to zupełnie zrozumiałe. Ale może to i dobrze, że pełnia władzy w zespole skupiona była w tym przypadku w rękach jednej osoby? Waters tworzy wyborne riffy, znakomite linie wokalne (tak, tak to także jego robota!), a także – co już samo w sobie jest czymś zupełnie niewyobrażalnym dla osoby nie będącej perkusistą – aranżuje partie perkusji. A kto słyszał ścieżki tego instrumentu na opisywanym wydawnictwie, ten doskonale wie, że to najwyższa szkoła jazdy – prawdziwa maestria, nie jakieś zwykłe umpa – umpa! Tak czy owak to właśnie te charakterystyczne, niespotykane dotąd wcześniej i nie podane w taki sposób przez nikogo, niełatwe, bardzo złożone i pogmatwane riffy decydują o wyjątkowości stylu ANNIHILATOR. „Never, Neverland” nie jest natomiast spektaklem jednego aktora/muzyka, jak mogłoby błędnie sugerować powyższych kilka wersów. To arcydzieło nie wyróżniałoby się aż tak bardzo na tle tego, co wówczas proponowała „konkurencja”, gdyby nie fenomenalna sekcja rytmiczna w osobach Raya Hartmanna (perkusja) i Wayne Darleya (bas). To, co wyczyniają Ci panowie zachwycało wówczas w momencie wydania albumu i jestem pewien, że zachwycać będzie kolejne pokolenia słuchaczy i muzyków szlifujących swoje umiejętności na grze na tych właśnie instrumentach! No i wreszcie, nie mniej znaczący udział w tym przedsięwzięciu ma znakomity wokalista, Coburn Pharr, którego partie wokalne wzbogacają  o dodatkowy element tę i tak już rewelacyjną kalejdoskopową muzyczną układankę. Wpasował się facet idealnie w szeregi formacji, a swoimi umiejętnościami wokalnymi niewątpliwie  przewyższał swojego poprzednika na tym stanowisku, Randy Rampage’a.  Jeff Waters jako silna egocentryczna  osobowość dzielił i rządził w zespole o czym niewątpliwie świadczyły częste roszady personalne. Niemniej wydaje mi się, że jeszcze na wysokości tego albumu można było mówić o ANNIHILATOR jako grupie, zespole nie zaś – jak się miało okazać zaledwie kilka lat później – o muzycznym projekcie jednego człowieka, który właściwie wszystkie partie instrumentalne rejestrował sam, zaś dodatkowi muzycy w zespole pojawiali się wówczas, gdy trzeba było wyruszyć w kolejną trasę koncertową. A, że odbyło się to (z małymi wyjątkami) z wielką szkodą dla samej muzyki wychodzącej w dalszym ciągu  pod szyldem ANNIHILATOR…

Czym zatem raczy nas grupa na „Never, Neverland”? Perfekcyjnie dopieszczony materiał „dwójki” sprawia, iż już z samego założenia jest mniej spontaniczny i już nie tak szorstki jak debiut ale co za tym idzie jest albumem bardziej przemyślanym i dojrzałym.  Dźwięki zawarte na debiucie były błyskotliwe, drapieżne, ostre i porywające. Bardzo czytelnie podane, bo też i wykonawcza sprawność muzyków, aż prosiła się o selektywną produkcję. To bez dwóch zdań klasyk, a już z pewnością jeden z najbardziej spektakularnych debiutów w historii szeroko pojętej muzyki metalowej! Jeff Waters, to gitarzysta wyjątkowo pewny swoich – nieprzeciętnych dodajmy – umiejętności, który bardzo swobodnie porusza się po thrash/speed metalowym terytorium w którym czuje się niczym przysłowiowa ryba w wodzie. Zestawiając „Never, Neverland” z debiutem zauważymy znacząco mniejszy udział elementów speed/thrash metalowych na rzecz zdecydowanie bardziej melodyjnej i przystępniejszej dla odbiorcy odmiany (wciąż jednak) thrashu. To można by rzec, niby drobne szczególiki, ale przecież to właśnie te szczegóły tworzą różnicę – w tym przypadku wyraźnie słyszalną różnicę! Podsumujmy zatem: „Never, Neverland” stanowi rozwinięcie stylu (znakomitego stylu!) zaprezentowanego na debiutanckim, i o rok tylko młodszym krążku „Alice In Hell” dowodząc chęci eksploracji przez zespół nowych muzycznych rejonów, poszerzania muzycznych horyzontów oraz niczym nie skrepowanej wizji lidera grupy. Czy to dobrze? Jaki przyniosło to efekt finalny? Odpowiedź brzmi: zdumiewający i porywający, gdyż – co dla zaznajomionych z zawartością debiutanckiego albumu grupy było nie do uwierzenia – „dwójka” jest jeszcze lepsza! Jeszcze bogatsza aranżacyjnie (czytaj: skomplikowana formalnie), z jaszcze większą ilością rewelacyjnych solówek, znacznie lepiej (pełniej) brzmiącą,… Tyle się tutaj dzieje, że jedynym dylematem słuchacza jest odpowiedzieć sobie na pytanie: Czy ja za tym wszystkim nadążę? To kalejdoskop dźwięków i brzmień mieniący się zdumiewającą feerią barw i odcieni, a poza tym, to jeden z tych niewielu i bardzo rzadko występujących w przyrodzie przykładów względem których anglosascy żurnaliści zwykli stosować bardzo trafne zresztą określenie: “no filled, only killer!” Masa pomysłów, inwencja, inteligencja, muzyczna erudycja,…. . Utwory z „Never, Neverland” dowodzą, jak ciekawe może być połączenie ostrego thrashu a przyjemnymi dla ucha melodiami. Jednak to chyba gitarowe solówki lidera przykuwają najwięcej uwagi tych, do których dotarła twórczość ANNIHILATOR. A jest ich tutaj bez liku, po kilka na utwór! I wszystkie one – bez wyjątku! – prezentują poziom wirtuozowski! Kreatywność lidera grupy przybrała w trakcie tworzenia tego materiału tak gigantyczne rozmiary, że nie chcąc rezygnować z żadnej z rewelacyjnych solówek i gitarowych zagrywek musiał je gdzieś „na siłę” poupychać. Stąd zdarza się mu już rozpoczynać numer od solówki, jak to ma miejsce w utworze tytułowym. Mogę zrozumieć egocentryka Watersa, iż będąc w takim zdrowym „twórczym amoku” chciał za wszelką cenę upchnąć na tym akurat wydawnictwie, jak najwięcej ze swoich genialnych wówczas pomysłów.

Wiemy już, że od strony muzycznej album „Never, Neverland” prezentuje się wybornie ale równie efektownie (choć nie mnie to oceniać) całe przedsięwzięcie wygląda od strony lirycznej. W „The Fun Palace” penetrujemy meandry/złożoność ludzkiej psychiki. Autor przybliża nam bardzo umiejętnie nakreślone studium psychologiczne mordercy. To swoista próba zagłębienia się/wejrzenia w psychikę mordercy. Treść tego utworu stanowi bardzo emocjonalną wypowiedź sprawcy zbrodni, który zabiera słuchacza w swoją emocjonalna podróż – efekt wypływającej ze świadomości ciążącej na podmiocie lirycznym winy, która domaga się ujawnienia. Okropna zbrodnia, za którą morderca uniknął kary, po latach z niebywałą intensywnością powraca w  koszmarach sennych sprawcy i jedynym sposobem ucieczki przed tą niesłychanie dręczącą przeszłością staje się przyznanie do winy. Bardzo sugestywne zakończenie „The Road To Ruin” może zadziałać na wyobraźnię wszystkich amatorów szybkiej jazdy na podwójnym gazie bardziej stymulująco niż niejedna kampania społeczna dotykająca tego zjawiska. „Never, Neverland” nawiązuje w pewnym sensie do tytułowego „Alice In Hell” z debiutu zespołu, jednak nie stanowi  kolejnego rozdziału tamtej historii. To kolejny ponury i mroczny temat, który nie został zmyślony – powstał w oparciu o zdarzenie, które rzeczywiście miało miejsce, a opisuje perypetie dziewczyny uwięzionej w domu przez nawiedzoną babcię, która w ten sposób chciała uwolnić wnuczkę przed złem współczesnego świata (KING DIAMOND stworzyłby zapewne z takiej historii niezły concept album). „Reduced To Ash” odnosi się do zagrożenia wynikającego z wojny nuklearnej i skutków jakie ze sobą niesie. A jedyny w tym zestawie lekki tematycznie i przekazany w bardzo humorystycznej formie „Kraf Dinner” stanowi swoiste wyznanie miłości do popularnego  północnoamerykańskiego przysmaku będącego prawdopodobnie w tamtym czasie największym przysmakiem  heavy metalowych muzyków. Jeśli ktoś spodziewał się oczywistej oczywistości w postaci czegoś krwawego lub ociekającego tłuszczem, będzie mocno zdziwiony, gdyż serce każdego metalowca mocniej bije jedynie na widok pewnej makaronowo – serowej potrawy: „Macaroni maniac, a cheddar  cheese heart attack”. Można tylko pozazdrościć poczucia humoru!

Co tu kryć… ANNIHILATOR w 1990 roku osiągnął klasę mistrzowską, co pomimo ogromnej thrashowej konkurencji, stawiało ich w ścisłym gronie liderów gatunku! To zdecydowanie jedna z najbardziej wyrafinowanych i finezyjnych płyt nagranych w nurcie thrash metal!

K.F.

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *