Recenzja #45 Steve Vai “Passion&Warfare”

Steve Vai „Passion&Warfare”; 1990 Relativity Records

Swego czasu, a konkretnie na początku lat ’90 ubiegłego wieku, na samym topie topów, wśród gitarzystów, znaleźć można było tylko dwa, jedynie słuszne nazwiska: Satriani i Vai. Poprzednia generacja wirtuozów (Yngwie Malmsteen, Steve Morse, Eddie Van Halen, Jeff Beck i inni) albo odeszła na zasłużoną emeryturę, albo całkowicie schowała się w cieniu, zaś młodzi adepci mieli wyjątkowo ciężki orzech do zgryzienia próbując konkurować z tymi dwiema bestiami gitary. W tamtym czasie, poza nielicznymi wyjątkami, praktycznie nikt nie miał większych szans w tym starciu. Oczywiście, hegemonia nie mogła trwać wiecznie i rzeczywiście nie trwała. Nowa fala geniuszy sześciu strun, w pewnym momencie, zaczęła mocno deptać po kostkach liderom, ale to już temat na zupełnie osobną opowieść.

Nic z tego, co wcześniej stworzył Steve i nic, co powstało potem, nie zbliża się poziomem do kamienia milowego, jakim niechybnie jest ”Passion & Warfare”. To taki ekwiwalent ”The Extremist” Wielkiego Joe albo ”Are You Experienced” Jimi Hendrixa. Album zorientowany nie tylko na oczywistą biegłość w operowaniu palcami po gryfie, ale również, a może przede wszystkim, na eksperymentalizm (Frank Zappa byłby dumny). Nie jest to oczywiście jakieś ekstremalne uśmiercanie konwenansów, batożenie trendów i sztuka dla sztuki, od tego są inni. Steve robi robotę subtelnie.

W sensie zaszeregowania, ”Passion & Warfare” nie jest kolejnym efekciarskim poligonem technicznym, jakich wiele dookoła. Użycie niekonwencjonalnego, 7-mio strunowego Ibaneza nie jest zabiegiem rozgorączkowanego młodziana, mającym przekonać wszystkich niedowiarków i przygodnych słuchaczy, że ów młodzian opanował swój instrument w sposób absolutnie perfekcyjny. Tutaj ambicja muzyka sięga dużo dalej i dużo głębiej, niż takie zwykłe epatowanie umiejętnościami. Steve Vai pokazuje, że nowatorstwo, tworzenie z lekka dziwnych, nieszablonowych dźwięków i struktur, ma sens tylko wtedy, gdy prowadzi do jakiegoś przełomu, gdy w ostatecznej perspektywie staje się wpływowe. A dziś chyba nikt nie zaprzeczy, że po tej płycie, nazwisko Vai stało się synonimem progresji i źródłem inspiracji dla wielu. Unikalność przeplata się tutaj z mocno akcentowanym humorem autora, która to cecha pozostaje jedną z tych, które łączą osoby Steve’a i jego mentora Joe. Wystarczy posłuchać takich brawurowych utworów jak  ”Ballerina 12/24” albo ”The Audience Is Listening”, żeby zrozumieć, że dużo dzieje się tutaj z przymrużeniem oka (albo nawet obu). Nie każdemu przypadnie do gustu taki rodzaj poczucia humoru i niektórzy, z pewnością woleliby pozbyć się tych fragmentów i cieszyć uszy tylko i włącznie gitarowymi brzmieniami. Choć nie zaliczam się do tych purystów to jestem w stanie ich zrozumieć.

Na całe szczęście ”Passion & Warfare” oprócz kilku sampli, to album w całości instrumentalny. Jak dla mnie, pojęcie ”instrumentalny” jest w tym układzie równoznaczne z ”lepszy”. Po prostu nazbyt często, wokalne próby (nieważne czy samego gitarzysty, czy gościnnego śpiewaka) w najlepszym wypadku wydają się chybione. Poza tym, jednak trochę niszowa publika, kupująca płyty instrumentalistów, raczej w pierwszym rzędzie, oczekuje kunsztu technicznego a dopiero później realizacji nagminnie nietrafionych ambicji wokalnych. I vice versa – dla mainstreamowego odbiorcy, brak partii wokalnych może, równie dobrze, oznaczać dyskwalifikację albumu, ale chyba właśnie dlatego, stare, ludowe porzekadła, dotyczące niemożności zadowolenia zawsze i wszystkich, mają tak głęboki sens.

Wydaje mi się, że warunkiem koniecznym, by zapewnić sobie miejsce w annałach historii muzyki rockowej, jest indywidualność i czego jak czego, ale akurat tej cechy, nijak nie da się odmówić Steve’owi. Już dzisiaj, z pewnością jest on postacią legendarną i dalece inspirującą. Nie trzeba też ukazywać, jakiegoś wydumanego szerokiego kontekstu, żeby wiedzieć, iż ten człowiek, z wyjątkową godnością znalazł drogę do panteonu największych postaci rocka. Nie przypominam sobie, żeby Steve Vai potrzebował do osiągnięcia tego stanu, jakichkolwiek skandali obyczajowych, kontrowersji, wywlekania osobistych brudów czy chorobliwego zabiegania o atencje wszelakich mediów. Można? Można!

A.M.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *