Tesla „The Great Radio Controversy”; 1989 Geffen Records
Co to takiego ta Tesla? No z pewnością nie chodzi nam w tym konkretnym przypadku o słynnego producenta znakomitych aut elektrycznych z Kalifornii, choć jak się okazuje, wspólny mianownik jest ten sam (Nicola Tesla) a i miejsce stacjonowania również ładnie się pokrywa. Chyba będę zmuszony by opowiedzieć tu krótką, aczkolwiek interesującą historyjkę systematyzującą. Otóż subiektywna sekwencja zdarzeń wygląda następująco: mniej więcej do roku 2003, kiedy to powstała firma Tesla Motors, być może większa część populacji kojarzyła ten szyld, w pierwszym rzędzie z dość popularnym zespołem hard rockowym (działającym od lat 80 – tych) a następnie, już w znacznie bardziej ograniczonej mierze, ze wspomnianym wcześniej wynalazcą, inżynierem Nicola Teslą, którego notabene wyjątkowo interesująca historia ze wszech miar warta jest zgłębienia i przy okazji mocno polecam przeczytanie choć jednej z wielu książek poświęconych temu tematowi, natomiast dla zachęty, w książeczce dołączonej do ”The Great Radio Controversy” znajdziemy telegraficzny skrót owej historii. Dopiero w połowie lat 2000 sytuacja zmieniła się diametralnie i już chyba w 9/10 przypadków nazwa Tesla jednoznacznie zaczęła być kojarzona z czterokołowymi wehikułami napędzanymi prądem z gniazdka, a o rockowych grajkach niestety prawie nikt już nie pamiętał… Powracając zaś do sedna sprawy, ponieważ, o ile mi wiadomo, boxkultury raczej nie jest jeszcze periodykiem popularno – naukowymi taka drastyczna zmiana profilu chyba nawet nie jest planowana, a ja nie nazywam się Andrzej Kurek ani Zdzisław Kamiński, więc skupimy się tutaj bardziej na twórczości grupy muzyków niż na temacie indukcji magnetycznej.
Tesla to przykład zespołu, który kompletnie nie zaistniał w Polsce, mimo, że w tzw. Wielkim Świecie Zachodu odniósł jednak dość znaczący sukces. Nie zamierzam oczywiście przeprowadzać tutaj jakiejś skomplikowanej analizy takiego stanu rzeczy, dla uproszczenia uznajmy, że tradycyjnie, ogólną winą należy obarczyć ową wredną komunę, która nie pozwalała lub też wybitnie ograniczała import dóbr zarówno materialnych jak i tych natury duchowej, do której zaliczymy muzykę rozrywkową. Poza tym, to nie było tak, że już na drugi dzień po obaleniu totalitaryzmu, jak Polska długa i szeroka, sklepy muzyczne otwierały się na każdym rogu ulicy i oto cudownym zrządzeniem losu pełne katalogi RCA, EMI, Sony i innych Warnerów stały się nagle dostępne w pełnym asortymencie i w bajecznie niskich cenach. O nie, tak dobrze to nie było. Deficyt trwał jeszcze kilka dobrych lat, choć oczywiście wydawało się, że wszystko zmierza ku lepszemu. Zresztą to był bardzo ciekawy czas, i to z kilku względów, bo przecież właśnie wtedy rodziły się wszelkie podwaliny pod zdrowy i normalny rynek muzyczny, właśnie wtedy powstawały pierwsze tytuły prasowe i firmy fonograficzne, no i wreszcie wtedy, po raz pierwszy usłyszeliśmy, że w ogóle istnieje coś takiego, jak prawa autorskie dotyczące własności intelektualnej (inna rzecz, że nikt się nimi zbytnio w naszym pięknym kraju nie przejmował).
Wracając do Tesli, to również przykład zespołu, który jak wiele innych grup (a w zasadzie to i nawet całych gatunków muzycznych) padł ofiarą erupcji popularności grunge’u. Ten fenomen początku lat 90 – tych, oprócz tego, że uszczęśliwił nas płytami Pearl Jam, Soundgarden, Mother Love Bone, Gruntruck czy Alice In Chains, to niestety również uśmiercił lub mocno ograniczył działalność całej masy zespołów, szczególnie tych, które w żaden sposób nie chciały lub nie mogły nagiąć swoich kręgosłupów stylistycznych i tym samym skazywały się na niebyt lub oglądanie tego spektaklu z pozycji widza. Tesla należała właśnie do tej części, która nie uszczknęła nawet okruszka z ogromnego grunge’owego tortu. Grając rocka w wydaniu, które w zestawieniu z – mimo wszystko – świeżym powiewem szaleństwa, jakim był nurt z Seattle, powiedzmy sobie szczerze, Tesla nie miała większych szans. Jedynym, acz wątpliwym pocieszeniem w tej sytuacji, był fakt, iż w podobnym położeniu znalazł się cały ówczesny rockowy światek muzyczny, nie wyłączając dinozaurów sceny. Jak pokazała historia, już w drugiej połowie lat 90 – tych, grunge w istocie przestał być pupilkiem publiczności i tym samym wszystko wróciło niemalże do status quo. Niestety tak się akurat niefortunnie złożyło, że Tesla zawiesiła działalność w 1994 i wróciła na scenę dopiero dekadę później. W takich oto, mocno niesprzyjających okolicznościach ukazał się ich drugi studyjny krążek ”The Great Radio Controversy”. Można Tesle wrzucić do jednego tygla razem z Aerosmith, Def Leppard, MotleyCrue, DamnYankees czy Poison, niemniej we wszystkich permutacjach, na końcu zawsze wychodzi nam jednoznacznie, że nie ma tu raczej nic rewolucyjnego (w opozycji do pomysłów Nicola Tesli). To po prostu bardzo kompetentna, konserwatywna muzyka rockowa i jeśli chodzi o typologię, to ciężko jednoznacznie stwierdzić, że grają hard rocka, blues rocka czy nawet glam. Jeżeli komuś naprawdę zależy na pozycjonowaniu, to w zasadzie każdy z wymienionych gatunków będzie w jakimś sensie właściwy. Album został wyprodukowany przez Michaela Barbiero i Steve’a Thomsona, a więc ludzi, którzy mają na koncie współprace z Wielkimi świata muzyki (lista jest długa i szacowna zarazem: Metallica, Guns’n’Roses, Scorpions, Alice Cooper, Joe Cocker, John Lennon itd.) i co za tym idzie, w tym departamencie nie może być mowy o jakichkolwiek niedoróbkachi półśrodkach. To niechybnie najwyższy poziom światowy i słychać to od pierwszej do ostatniej minuty tego, prawie godzinnego krążka. Brzmi fantastycznie!
Jako całość, na pewno mocno czuć w tych dźwiękach tradycje amerykańskiego południa. Tutaj nie może być żadnych wątpliwości i chyba nie zdarzy się jednostka będąca w stanie pomylić ich granie z innymi Anglosasami, chociażby z Australii, Kanady czy UK. Charakterystyczny wokal Jeffa Keitha, partie gitary z okazyjnie pojawiającą się techniką slide, jak na moje ucho zastosowanie gitary rezofonicznej (albo mandoliny?) oraz pierwiastki ewidentnie zaczerpnięte z bluesa – to moim skromnym zdaniem, kilka z elementów pozytywnie wyróżniających Tesle z całej gromady innych, nie tylko amerykańskich zespołów. Za to nie uświadczymy tutaj tego, jakże typowo amerykańskiego, przerośniętego ego, tu nie ma miejsca, ale i nie ma żadnej potrzeby na sceniczne rozpasanie i pozasceniczne wybryki przydające kolorytu i famy. Jak ktoś mądry powiedział: forma może przyciągnąć, ale to jednak treść zatrzymuje na dłużej i jest w tym stwierdzeniu bardzo dużo prawdy. Na pierwszym miejscu jest muzyka i faktycznie słychać, iż ci panowie ze słonecznej Kalifornii nie biorą jeńców. Podchodząc do sprawy z dużym zaangażowaniem i przekonaniem o własnej wartości, już na początku swojej (jak się okazało, długowiecznej) kariery stali się zespołem wpływowym, o czym może świadczyć np. fakt, że wydany w rok po opisywanej tu płycie studyjnej, album ”Five Man Acoustical Jam” zainspirował słynną MTV do mocnego eksplorowania poletka prezentacji unplugged. Co do konkretnych utworów, warto wyróżnić co najmniej połowę z 13 – stu zawartych na krążku. Choćby przebojowy singiel ”Hang Tough”; albo ”Lady Luck” (lekko w stylu Def Leppard); solidny ”Lazy Days Crazy Nights”; dynamiczny ”Yesterdaze Gone” lub też ”Party’s Over” i ”Makin’ Magic” ze świetnymi partiami gitar. A propos, jeśli ktoś docenia wartość dobrych solówek gitarowych, gdzie mniej istotna jest ilość zagranych dźwięków w takcie, prędkość i poziom skomplikowania na rzecz jej melodyjności i spójności z całością utworu, to trafił pod właściwy adres i znajdzie na ”The Great Radio Controversy” mnóstwo takich solówkowych perełek. Duet: Frank Hannon i Tommy Skeoch dobitnie pokazuje, jak to się robi bez niepotrzebnego spinania pośladków.
Rzecz, która niezmiernie cieszy, to fakt, że Tesla wciąż aktywnie działa, zarówno na arenach koncertowych, jak i wydając kolejne albumy studyjne, (notabene, wg niesprawdzonych źródeł, w 2018 ma się pojawić najnowszy). Za rok przypada okrągła, 30 – sta rocznica ukazania się ”The Great Radio Controversy”. To kawał czasu i chyba wypada z tej okazji pogratulować zespołowi zapału i wytrwałości, podziękować za dotychczasowe wydawnictwa i życzyć podtrzymania dobrej formy psychofizycznej na kolejne lata twórczości. Jak mówi popularny związek frazeologiczny: tutaj szacun się należy jak psu miska.
A.M.