ICED EARTH „Something Wicked This Way Comes”;1998 Century Media
Co prawda na Muzyczny Pomnik nr.50 anonsowałem już wcześniej Naczelnemu Naszemu Niezwyczajnemu dzieło zupełnie innego wykonawcy o nieco mniejszym ciężarze gatunkowym ale… ale w tzw. międzyczasie trafił się nam wspólny wyjazd na odbywający się bardzo niedawno, bo 16 lipca br. koncert wyśmienitej amerykańskiej formacji ICED EARTH, a takiej okazji nie można było przepuścić! Grzech to byłby z rodzaju tych najcięższych – niewybaczalnych, tym bardziej, że zespół występował niemalże pod nosem, w krakowskim klubie „Kwadrat”. I co, i co,…? I pozostał pewien niedosyt. Z czego ów niedosyt wynikał? Po pierwsze: Bardzo zawiódł czynnik w pewien sposób od zespołu niezależny, a mianowicie nagłośnienie koncertu. Na nic zda się tu składanie winy na nienajlepszą akustykę klubu, bo grającym wcześniej supportom (zwłaszcza pierwszemu z nich – CHAINSAW) jakoś udało się bardzo fajnie zabrzmieć. Po prostu nagłośnieniowiec/dźwiękowiec grupy „wpuścił” w maleńki gabarytowo klubik takie zasoby mocy, które starczyłyby z powodzeniem do nagłośnienia hali 3, 4 – krotnie większej i obszerniejszej. Szkoda tym większa, iż próba dźwięku przed koncertem gwiazdy wieczoru dawała podstawy do tego, że zagra to pięknie! Niestety niemoc w ogarnięciu tego dźwiękowego żywiołu musiała wiązać się z wystąpieniem (d)efektów ubocznych, które naprawdę ciężko było strawić. Najdotkliwiej ucierpiały partie wokalne brzmiące katastrofalnie (kto zna możliwości wokalne i umiejętności Stu Blocka ten wie, jak wielka to strata) oraz partie gitary solowej, słabo słyszalne i nie odseparowane w należyty sposób od pozostałych instrumentów. Rządziły: perkusja i gitara rytmiczna lidera grupy, którego nie przypadkowo stawia się w ścisłym gronie najlepszych gitarmanów rytmicznych świata. Szkoda tym większa, iż widać było, że cały zespół jest w doskonałej formie wykonawczej, a tak… Po drugie: I tutaj łatkę „winowajcy” należy przypiąć samej grupie: żaden z członków zespołu nie pofatygował się (już po zakończonym koncercie) o wyjście do garstki niedobitków oczekujących na ich pojawienie się w celach oczywistych (podpisania zakupionych na miejscu bądź ze sobą przywleczonych płyt, złożenia autografów na przeróżnej maści „przedmiotach kultu” wyznawców zespołu czy choćby zwyczajnego uściśnięcia dłoni czy przybicia „piątki”). Tego, przynajmniej nam, zabrakło i na pewno nie poprawia wizerunku zespołu w oczach wyczekujących takich momentów miłośników kapeli. Szkoda! No i chociaż sam set koncertowy nie był zbyt długi, (ok.90 min.), ja dla odmiany strzelę im laurkę długą – a, co! Zasługują na nią, jak mało który ze współczesnych wykonawców szeroko rozumianej muzyki heavy metalowej!
Już w trakcie pisania tego tekstu dotarło do mnie coś – i traktuję to jako kolejny argument przemawiający za słusznością wyboru tego właśnie albumu jako dania głównego zamykającego pierwszy miesiąc naszych wakacyjnych, pomnikowych poszukiwań – co zupełnie umknęło wcześniej mojej uwadze; to mianowicie, iż właśnie teraz, w lipcu bohaterka naszej opowieści obchodzi 20 – lecie swojej rynkowej premiery! Coś niebywałego! 20 lat, a wydaje się jakby od tamtej pory minęło ich raptem kilka! Ale do rzeczy! „Something Wicked This Way Comes” jest piątym studyjnym dziełem ICED EARTH i choć zespół nagrał do tej pory naprawdę sporo znakomitych krążków, to właśnie ten zarówno w momencie wydania, jak i po dziś dzień jawi mi się jako to dzieło najdoskonalsze, najdojrzalsze, najbardziej reprezentatywne, stanowiące doskonałą wizytówkę/syntezę niezwykle oryginalnego stylu zespołu, ukazujące cały wachlarz jego muzycznego arsenału i drzemiącego w niej potencjału. Co prawda silnym piętnem wypracowywanego dopiero własnego stylu naznaczony był już właściwie debiut grupy ale z każdym kolejnym albumem załoga (ze stale zmieniającym się składem osobowym) pod wodzą kapitana Jona Schaffera nabierała wiatru w żagle. Na każdym kolejnym wydawnictwie coraz mocniej odciskała piętno własnej muzycznej tożsamości, pielęgnując z pietyzmem zręby heavy metalowej spuścizny, której wierni pozostają po dziś dzień – i chwała im za to! Ten longplay to także doskonały przykład, jak doskonały muzyczny efekt i takąż muzyczną formę można osiągnąć przez świadome i sukcesywne rozwijanie własnej muzycznej ścieżki, nie będąc jednocześnie zakładnikiem własnego stylu. Apogeum tych poszukiwań i zwieńczeniem tego niezwykle owocnego w historii grupy okresu był właśnie – chyba nie jestem w tym przekonaniu odosobniony – opisywany, doskonały pod każdym względem album „Something Wicked This Way Comes”. Dzieło skończone? Zdecydowanie!
Niejednokrotnie w trakcie odsłuchu rewelacyjnych kompozycji, zwłaszcza tego „lżejszego kalibru” nachodziła mnie myśl: Gdzież to wówczas podziała się ta wielomilionowa, międzynarodowa rzesza „balladolubych fanów”, która na początku lat 90 – tych XX wieku pozwoliła METALLICE, dzięki – nie ukrywam tego – superwchłanialnym balladom: „Nothing Else Matters” i „The Unforgiven” katapultować się do grona największych gwiazd rocka naszych czasów? Przecież to, co zaoferował w tej materii zespół ICED EARTH na omawianym albumie, powinno być po wsze czasy wzorem służącym innym zespołom za punkt odniesienia niezbędnym do napisania chwytliwej ale nie ckliwej ballady – ballady z obowiązkowym (programowym) dla tego zespołu doładowaniem! W tej kategorii nie mają sobie równych! Ale, żeby nie było wątpliwości: Nie tylko utwory o zabarwieniu balladowym są na tym wydawnictwie świetne, bowiem każdy numer z tej płyty to rewelacja! Gitarzyści, w szczególności nowy nabytek zespołu (w trakcie rejestracji tego materiału nie był jeszcze stałym członkiem ICED EARTH) o swojsko brzmiącym nazwisku, Larry Tarnowski serwują nam tak wyborne gitarowe partie solowe, i to w ilościach niereglamentowanych, że ręce same składają się do oklasków, a usta do cmokania z zachwytu! Gorzej z konkurencją na metalowej scenie, ta z pewnością zaciskała zęby i toczyła piany! Można by przypuszczać, iż pomysły na tak wyborny muzyczny koktajl zespół musiał zbierać i kumulować całymi latami – nic bardziej mylnego! Paradoksalnie okres ten był bardzo krótki, bo przecież od wydania poprzedniego, również zachwycającego LP grupy („The Dark Saga”) upłynęły raptem dwa lata w trakcie których zespół bardzo intensywnie koncertował po całym świecie. Na dodatek za skomponowanie całego niemal materiału na ten krążek odpowiada tylko jedna osoba – Jon Schaffer! Jego geniusz objawił się nie tylko na polu kompozytorsko – aranżacyjno – wykonawczym, bowiem równie intrygująco sprawa wygląda od strony tekstowej. To nie jakieś metalowe szablony, smoki, węże i farmazony – także i na tym gruncie jego talent osiągnął wyżyny! Zatem i w muzyce i w wersach piękna i subtelności, co nie miara! Chciało by się cytować i cytować, a tu… Niemniej jednak przytoczenia kilku odsłon odmówić sobie nie mogę! A chociażby obszernych, bo wybornych fragmentów odnoszących się bezpośrednio do najważniejszej dla nas, katolików, a przywołanej w utworze „Melancholy (Holy Martyr)”, (głównie dzięki ogromnemu talentowi, nadzwyczajnym umiejętnościom interpretacyjnym ale zwłaszcza dzięki żarliwości oraz emocjonalnemu zaangażowaniu Matta Barlowa w przekazywaniu słuchaczowi każdego kolejnego wersu tekstu) postaci największego męczennika ludzkości, Jezusa Chrystusa. Tekst koncentruje się na rozterkach i moralnych dylematach, jakich jako Bóg – człowiek nie był w stanie się ustrzec przyjmując na swoje barki konieczność odkupienia win ludzkości. I, co niezmiernie ważne: tekst został napisany w taki sposób, że Odkupiciel świata występuje w nim jako podmiot liryczny: „ W ich oczach nie dostrzegam niczego poza smutkiem / W ich wołaniu wyczuwalna jest wyraźnie melancholia / Postrzegam ich, jako istoty pozbawione kompletnie pasji życia / Jednak zostałem posłany właśnie po to, by duch ludzki nie obumarł / Spójrz (o Boże) na cierpienie, które mnie otacza / To właśnie ono wywołuje mój płacz / Spójrz na cierpienie, które mnie otacza / To właśnie za nie przyjdzie mi wkrótce umrzeć.”* No, i jak ich nie faworyzować, jak ich twórczości nie doceniać, zwłaszcza kiedy tak fantastyczny tekst osadzony jest w osnowie utkanej z równie cudnych dźwięków? Dodam jeszcze tylko, iż samo zestawienie boskiej istoty Jezusa Chrystusa z wchodzącym na potrzeby tej kompozycji w „jego sandały” i cieszącym się w środowisku metalowej społeczności niemalże „boskim” statusem, Mattem Barlowem wypada imponująco! Czuję potrzebę pobieżnego przybliżenia idei przyświecającej powstaniu innej doskonałej kompozycji, niezmiernie ważnej i osobistej dla lidera ICED EARTH, Jona Schaffera, a mianowicie utworu „Watching Over Me”. Ten cudnej urody song jest poświęcony pamięci zmarłego tragicznie przyjaciela Jona jeszcze z czasów wczesnej młodości; w tym miejscu posłużę się cytatem tego, który z tą bolesną stratą nigdy się nie pogodził i nie pogodzi: „Watching Over Me” został napisany i jest dedykowany Billowi Blackmoonowi oraz pozostającym przy życiu pozostałym członkom rodziny Blackmoon. Wasz duch czerpie siłę od brata… Jon Schaffer” Piękny gest żyjącego i pamiętającego przyjaciela, piękna deklaracja siły prawdziwej przyjaźni i – a jakże, znowu pięknie odzwierciedlający to tekst: „Wiele lat temu miałem przyjaciela / Wystarczyła jedna tragiczna noc, by odebrać mi go na zawsze / To wciąż najtragiczniejsza noc mego życia / Całymi tygodniami opłakiwałem śmierć wiernego kompana / Wyrzucałem wówczas z siebie na przemian gniew i płacz / Przez kolejne lata odczuwałem obecność jego ducha / Przysiągłbym, że on się mną opiekuje / Wskazuje mi drogę w chwilach zwątpienia”* Piękne, piękne,… ale dosyć już przywoływania tych intymności! Zainteresowani sami sięgną do tekstów i odnajdą w nich to, czego na pewno nie znajdą na płytach spod znaku „gangsterskiej raperki”. Ale wybór i tak pozostaje w gestii słuchaczy, a o gustach (muzycznych) podobno się nie dyskutuje, więc…
Wszystko zostało tutaj „zaprojektowane” i wykonane zgodnie z koncepcją lidera, więc jeśli album zbudowany jest na zasadzie kontrastu: jeden numer ostry, jeden o zabarwieniu balladowym, to nie ma tutaj mowy o jakiejś przypadkowości; tak po prostu być musiało, gdyż taka była wola Jona Schaffera i tyle! A, że ten gość doskonale wie, co robi i raczej się nie myli… Jeśli ktoś nastrojony jest akurat danego dnia na granie czaderskie, programuje w swoim odtwarzaczu numerki nieparzyste, jeśli jednak w duszy wybrzmiewa ton domagający się melancholii – programuje numerki parzyste – ot, i cała filozofia! Ja nie wyobrażam sobie odsłuchiwania płyt inaczej niż tylko w całości, zatem programowanie w odtwarzaczu jakichkolwiek opcji jest dla mnie czynnością zbyteczną, a sama funkcja zbędna.
Zapewne niewielu spośród znających wcześniejsze dokonania tej amerykańskiej formacji dopuszczało do siebie myśl, iż kiedykolwiek na albumie swoich ulubieńców usłyszą ścieżki takich instrumentów, jak: flet (jego partię można usłyszeć w podniosłym, instrumentalnym i wielobarwnym „1776”; oczywiście ten tytuł stanowi nawiązanie do najważniejszej daty dla każdego Amerykanina, gdyż to właśnie 4 lipca 1776 roku ogłoszono Deklarację Niepodległości Stanów Zjednoczonych – powstanie wolnego, niezależnego państwa, a dzisiaj największego światowego mocarstwa, jakkolwiek by na to nie spojrzeć!); fortepian (piękne, podniosłe intro do utworu „Coming Curse”); mandolina (boski „Blessed Are You”); klawisze (genialny „Watching Over Me”), a tu proszę: partie wszystkich z wymienionych instrumentów, tak lekceważonych przez metalową, ortodoksyjną społeczność odnajdziemy na tym longu wybornie wkomponowane w powalające struktury iced’owej (już właściwie w momencie wydania) klasyki. Świetnie „zagrało” niesamowite organowe przełamanie w środkowej części mocarnego, niemalże thrashowego „Disciples Of The Lie” – miodzio! Takie niespodzianki to chyba każdy muzyczny maniak wchłania bez większych żołądkowych boleści, prawda? Największy czad sączy się zaś z mocarnych: „Stand Alone”, wspomnianym wcześniej „Disciples Of The Lie”, „My Own Savior” (z najdobitniejszą chyba ze wszystkich znanych mi i doskonale puentujących prozę ludzkiego życia fraz: „ (…) Life’s a bitch, life’s a whore. Nothing less, nothing more.”). Do lekkich nie należy także otwierający całość „Burning Times” czy też środkowy, budzący już trwogę samym tytułem fragment trylogii „Something Wicked”, czyli „Birth Of The Wicked”. No właśnie, i jak tu nie wspomnieć o wieńczącym cały album koncepcyjnym (odnoszącym się do tytułu całego wydawnictwa i na kanwie którego stworzona została okładkowa ilustracja), monstrualnym (nie mylić z menstrualnym), trwającym 20 (!) minut, prawdziwym metalowym majstersztyku, złożonym z trzech łączących się w jedną, nierozerwalną całość kompozycji zatytułowanej „Something Wicked (Trilogy)”? Tutaj śmiało możemy mówić już nie tylko o fantastycznym utworze metalowym – to już prawdziwe arcydzieło progresywnej jego odmiany! Znajdziemy w tej kompozycji wszystko za co uwielbiamy ten zespół w jednej, skomasowanej i bardzo strawnej pigułce! Jest więc niepodrabialny mroczny klimat, dynamit połączony dla kontrastu z niezwykłą delikatnością i melancholią, zwalające z nóg zmiany dynamiki i nastroju, oczywiście jest genialny, górujący nad wszystkim wokal Matta Barlowa prowadzącego w niezwykle intrygujący sposób temat przewodni trylogii, są wspaniałe chóry, jest moc, jest odpowiednia dawka nostalgii, liryzmu, dramatyzmu i cokolwiek jeszcze chcecie – muzyczny kalejdoskop! Doskonałe zwieńczenie, kapitalnej płyty – ot, co! Nie sposób przy tych dźwiękach spokojnie usiedzieć, więc sam się dziwię, jak udało mi się aż tyle na jej temat napisać?
ICED EARTH w drugiej połowie lat 90 – tych XX wieku był na ogromnej fali wznoszącej i tylko ogromna szkoda, iż jego kariera nie rozwinęła się proporcjonalnie do jakości dostarczanych przez nich regularnie twórczych owoców. Ale takie niestety były wówczas czasy, niezbyt przychylne dla wykonawców, którzy nie chcieli zmieniać raz obranej drogi i przed reprezentowanym przez siebie stylem postawić przedrostka „nu”. I za to im chwała na wieki wieków! A men who… A, nie, to już zupełnie inna historia!
* – tłumaczenie własne, a zatem obarczone znacznym stopniem ułomności,… jak wszystko, co wychodzi spod mojej ręki.
K.F.