Marc Rizzo „Legionnaire”; 2010 Phlamencore Records
W zasadzie mogę śmiało stwierdzić, że Marc Rizzo, to taki archetypiczny gitarzysta – rockman w najlepszym tego słowa znaczeniu, czyli taki, co to równie dobrze i z takim samym zaangażowaniem zagra dla kilku osób w małym klubie w podrzędnej mieścinie, gdzieś dajmy na to, w Massachusetts, jak i np. na słynnym londyńskim Wembley, dla kilku tysięcy fanów. Taki z którym, spokojnie można (a w pewnych sytuacjach nawet obowiązkowo trzeba!) opróżnić kilka litrów zupy chmielowej i przy okazji pogadać, chociażby o zawiłościach rynku muzycznego lub innych równie przyziemnych sprawach. I tak na dobrą sprawę, należy chyba takie trzeźwe podejście traktować jako wyznacznik autentyczności, inteligencji i prawdziwej pasji tego faceta z New Jersey. A jeśli już wspominam w tym miejscu o trzeźwości (w sensie mentalnego, twardego stąpania po ziemi), to jak donoszą źródła bardzo mocno zbliżone do klanu Rizzo, Marc zrezygnował ze swojej pracy budowlańca dopiero w momencie, gdy pierwszy konkretny kontrakt dla Ill Nino (pierwszy poważny zespól w którym się udzielał) z Roadrunnerem, został zmaterializowany i pewnego pięknego poranka wymagał stawienia się do pracy w studio nagrań, zamiast na pobliskiej budowie. Dla kontrastu, pozostała część składu Ill Nino porzuciła swoje posady niemal natychmiast po złożeniu podpisów, tak że nawet tusz nie zdążył chyba tam porządnie wyschnąć.
To kolejny, obok np. Dave’a Martone, Nicka Johnstona, Alexa Skolnicka czy Chrisa Brooks’a przypadek gitarzysty, który potrafił bardzo mocno, skutecznie ale też i z różnych powodów, zaistnieć w mojej świadomości, jako niewątpliwa perełka. No i z pewnością bym się nie obraził, ani nie protestował zbyt energicznie, gdyby potencjalnie powstał jakiś projekt np. pod szyldem ”Rizzo/Martone”, i aż się boję pomyśleć, cóż to za cudo, mogłoby się z takiego mariażu urodzić. Można nawet popuścić wodze fantazji i wyobrazić sobie (w sensie potencjału) duet na miarę słynnego Cacophony, czyli Friedman/Becker. To oczywiście wszystko niewinne żarty, które szybcikiem odstawiamy na bok, ale też nie da się ukryć, że obu panów w równym stopniu doceniam, szanuję, a taka kooperacja byłaby zawsze mile widziana i mam nadzieję, że panowie z takowej sugestii skorzystają. Ta nieskrywana sympatia, poniekąd może wynikać też z faktu, że Rizzo (rocznik ’77) z wielką dozą prawdopodobieństwa, wychowywał się na tych samych dźwiękach, co autor niniejszego tekstu (ale też głównodowodzący K.F.) i właśnie Joe Satriani, Dimebag Darrell, Slayer, Testament, Metallica, Vinny Moore, Overkill, Anthrax, Judas Priest, Megadeth,… i jeszcze paru innych, to wykonawcy odpowiedzialni za kształtowanie się naszych mocno wypaczonych gustów muzycznych.
Chociaż minęło zaledwie osiem lat od ukazania się „Legionisty”, to biorąc pod uwagę jakość zawartej tam muzyki i zastanawiająco głuchą ciszę w mediach panującą wokół tego albumu, byłoby chyba niewybaczalnym grzechem nie zaprezentować go w tej rubryce. „Legionnaire” Marca Rizzo ma to, czego niewątpliwie zabrakło np. Johnowi Petrucci na jego solowej płycie, czyli żywiołowość i dodatkowo, jakże istotną cechę w muzyce instrumentalnej, jaką jest dar absorbowania słuchacza. Moim skromnym do bólu zdaniem, demonstracja możliwości to jedno, ale umiejętność frapowania odbiorcy kompozycją i dodatkowo podsycanie tego stanu tak, żeby ów odbiorca miał ochotę wracać jeszcze po wielokroć, odzwierciedla wielkość artysty i co za tym idzie, wielkość jego dzieła. Widać, czuć i przede wszystkim słychać, że Marc wpasowany ciasno w jedną szufladkę stylistyczną, wydaje się rzeczą zgoła nienaturalną. Odważna eksploracja różnych, czasem dość mocno odległych od siebie gatunków, tworzy koloryt jego autorskich kompozycji, gdzie za oczywisty fundament służy klasyczny wręcz heavy metal z całym wachlarzem specyficznych technik, ale już w nadbudowie z łatwością odnajdziemy tu niuanse jazzowych klimatów a także dobrodziejstwa flamenco czy też gitarę klasyczną. Wszystkie momenty w których mocne metalowe riffy harmonijnie współistnieją z delikatniejszymi dźwiękami gitary flamenco to niewątpliwie ta przysłowiowa „truskawka na torcie”. Aż się gęba cieszy słuchając np. kawałka tytułowego lub też takich zacności jak „Bandidas” i „Peaks and Valleys”. Trzeba również obowiązkowo wspomnieć o otwierającym płytę, fenomenalnym wręcz „Release The Kraken”, w którym, jak w pigułce zawarta jest cala esencja stylu i wszystko, co najlepszego ma do zaproponowania Mr. Rizzo. Wszystko tutaj brzmi wyjątkowo naturalnie, nie ma mowy o niezdrowej napince i naciąganiu stringów powyżej ramion. Czuć chęć rozwoju, ambicje tworzenia nowej jakości, głód pisania nowych rozdziałów w muzyce instrumentalnej i to się mocno chwali. Osobiście, zdecydowanie bardziej preferuję tę różnorodność w twórczości solowej Rizzo, niż bezpieczną przewidywalność jego macierzystych grup: Soulfly i Cavalera Conspiracy. No ale oczywistą i naturalną sprawą jest, że na własnej płycie, oprócz płodności swojej wyobraźni, Marc nie jest niczym innym ograniczany, a tam to jednak pierwsze „skrzypce” od zawsze gra Maksiu Cavalera.
Słuchając „Legionisty” trzeba się zaangażować w tę czynność bez taryfy ulgowej. Dzieje się tu tak wiele, że nawet nie ma czasu na wyjście do toalety, że o praniu brudnych gaci albo czytaniu w międzyczasie porannej prasy nie wspomnę.. Żeby docenić cały ten dobytek dźwięków, brzmień, pasaży, riffów, solówek, przejść, motywów, nie trzeba z zasady być muzycznym hedonistą, nie trzeba być zwyrodniałym koneserem gitary, trzeba po prostu kochać muzykę i ta przepustka chyba w zupełności wystarczy, by cieszyć się tym albumem. Poprzednie dwa wydawnictwa solowe Marca Rizzo („Colossal Myopia” i „The Ultimate Devotion”) przygotowały odpowiedni grunt, zbudowały markę i prestiż nazwiska. Nie wiem czy „Legionnaire” jest jakoś absurdalnie wyśrubowanym majstersztykiem (choć majstersztykiem z pewnością jest), ale skoro już przypadł mi w udziale zaszczyt pisania o nim, to stwierdzę tylko, że brzmi fantastycznie i jest fantastyczny, a to wszystko dzięki imponującej pasji włożonej w jego stworzenie. Tak sobie myślę, że właśnie takich artystów warto wspierać i hołubić, bo wbrew pozorom nie jest ich zbyt wielu.
Przy tak pokaźnej podaży fenomenalnych, czasem nieco mniej fenomenalnych, ale wciąż świetnych, a czasem po prostu tylko bardzo dobrych gitarzystów, jaką oferuje nam dzisiejszy rynek muzyczny, wybicie się z tego, można by rzec, tłumu indywidualistów, to naprawdę wyjątkowa sztuka. Udaje się ona tylko nielicznym, a konkretnie tym, którzy oprócz, oczywistych i niezbędnych w tej sytuacji, wirtuozerii i medialności, mogą zostać zakwalifikowani także, jako posiadacze przysłowiowej iskry bożej. Marc Rizzo niewątpliwie pod taką diagnozę podpada i gdyby mnie trochę poniosło, to pewnie w emocjach napisałbym nawet, że jest muzykiem wybitnym. A czy znajdzie się ktoś, kto po wysłuchaniu „Legionnaire” zechciałby to stanowcze stwierdzenie w jakikolwiek sposób zanegować to już inna rzecz, osobiście jednak śmiem w to wątpić. Myślę, że Dennis Kimak, tudzież John Diamemdico (byli nauczyciele Marca) mogą dziś odczuwać zasłużoną satysfakcję, dumę i spać spokojnie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. A ja mam tylko nieodparte wrażenie, że Marc jeszcze niejednokrotnie i pozytywnie nas zaskoczy swoją twórczością, czego i sobie i wszystkim fanom dobrego grania życzę. No i już na sam koniec korzystając z okazji, chciałbym w tym miejscu zaanonsować również pojawienie się najnowszego dziecka Marca Rizzo: „Rotation”, z reanimowanej wytwórni Combat Records. Ja już wiem na co wydam swoje „kieszonkowe”…
A.M.