DAVE MATTHEWS BAND – “Before These Crowded Streets” ; 1998 BMG
Trwający na dobrą sprawę już od połowy lat 90 – tych ub. wieku, a więc właściwie tuż po wydaniu w roku 1994 debiutanckiego albumu „Under The Table And Dreaming”, fenomen popularności dowodzonej przez Dave’a Matthewsa grupy na amerykańskim rynku nie przestaje mnie zadziwiać. Zespół jest cały czas w czołówce największych koncertowych atrakcji za Wielką Wodą, zatem nie powinno dziwić, że bez najmniejszego problemu wypełnia tam nie tylko największe hale koncertowe ale i stadiony. Dlaczego ta sytuacja mnie tak dziwi? Ano dlatego, że to, co proponuje na swoich studyjnych produkcjach ten zespół wcale nie jest tak przystępne i ubrane w proste struktury, a przecież głównie z takim repertuarem kojarzymy gwiazdy muzyki popularnej. Być może ma to związek z tym, iż Amerykanie uwielbiają wszystko, co zawiera w sobie choćby niewielki pierwiastek folkowych naleciałości, a taki, jakby nie patrzeć, również w jakże bogatej pod względem struktury aranżacyjnej muzyce grupy występuje – na szczęście (dla słuchaczy z innego kręgu kulturowego) w bardzo rozsądnych i niezwykle wywarzonych proporcjach! Jeśli dodać do tego elementy etniczne zaczerpnięte z bardzo pojemnej formuły zdefiniowanej pod pojęciem world music, bo i z niej grupa czerpie garściami, jazzowe naleciałości, funkowo – groove’owe podkłady niezwykle urozmaiconych partii sekcji rytmicznej, obecną niemalże namacalnie (przynajmniej na tym albumie) swingową lekkość i radość wspólnego grania, nietuzinkową melodyjność, mozolnie tkane i niestandardowe harmonie wokalne,… Ufff…, można się w tym wszystkim pogubić albo zatracić bez pamięci w zależności od rozpoznania swoich możliwości percepcyjnych! Jednym słowem, ta ogromna rozpiętość stylistyczna proponowanego przez zespół Matthewsa materiału muzycznego powinna raczej (patrząc na nią przez pryzmat zdroworozsądkowości) zniechęcić spragnione prostoty w muzyce masy odbiorców, do bliższej z nim znajomości aniżeli skłaniać ku niemu, a jednak jest zupełnie inaczej! Swoją przygodę z DMB rozpocząłem gdzieś w początkach 2002 roku i to nie za sprawą tego albumu, a jej sukcesorki, wydanej w 2001 roku płyty „Everyday”. I chociaż zawarty na niej materiał muzyczny był formalnie i stylistycznie zdecydowanie mniej „pokrętny” i – to chyba nie tylko moje zdanie – o znacznie większym potencjale komercyjnym, to… niestety nie była to miłość od pierwszego usłyszenia! Znaczy: nie powaliło mnie to wówczas aż tak, jakbym się tego spodziewał po wcześniejszych rekomendacjach! Jednak przy kolejnym podejściu i kilkumiesięcznej przerwie od siebie byłem już tym materiałem oczarowany – rozwalili mnie totalnie! Nie próbowałem sobie odpowiedzieć na pytanie Co spowodowało, że przy pierwszym podejściu mnie nie porwali? Nie mam pojęcia i właściwie z perspektywy czasu nie ma to żadnego znaczenia – tak po prostu w życiu bywa i już! Pokajałem się nieco ale mam nadzieję, że tym wpisem wymażę ten niechlubny incydent z przeszłości i spłacę, choć w niewielkim stopniu swój dług względem Dave’a Matthewsa & Co. Kiedy już sprawy przybrały taki obrót, naturalna koleją rzeczy było sięgnięcie po wcześniejsze nagrania DMB, a pierwszą pozycją jaka mi się nawinęła była właśnie opisywana „Between These Crowded Streets” i cóż… na własnej skórze doświadczyłem efektu kuli śnieżnej! Gościnny udział Alanis Morissette w utworze „Don’t Drink The Water”, a właściwie jej duet z Dave’m Matthewsem to przysłowiowy strzał w „10”! To, co za sprawą głównie tej kobietki dzieje się w końcówce wspomnianego utworu, każdorazowo wywołuje mrowienie na moim ciele! Tak porażający efekt osiągnięto poprzez kapitalne zespolenie obydwu głosów, i to w rejestrach z którymi raczej ich powszechnie nie kojarzono. Dave, można rzec w sposób zadziorny i agresywno – mroczny, zaś Alanis wtóruje mu takim rodzajem wokalnej ekspresji, któremu bliżej do jakiejś histerycznej artykulacji, tworzącej szaleńczą, niezwykle rozedrganą linię melodyczną – wyszło przepysznie! Taka forma wokalnej wypowiedzi jest ze wszech miar uzasadniona jeśli bliżej przyjrzymy się wydźwiękowi jaki towarzyszy fragmentowi tekstu jaki przyszło jej interpretować: „I live In my justice / I live with my greedy need / I live with no mercy / I live with my frenzied feeding / I live with my hatred / I live with my jealousy / I live with the notion / That I don’t need anyone but me / Don’t drink the water / There’s blood In the water”. Fajnie, że jej partie cofnięto w miksie na dalszy plan (świetny patent!), co nadaje temu utworowi jeszcze większej tajemniczości i głębi, a zarazem podkreśla jego złożoność. Ten duet powala, i chociaż usłyszymy go raz jeszcze w zamykającej album kompozycji „Spoon”, równie pięknej ale oferującej już jednak zgoła odmienny, delikatny, melancholijno – romantyczny klimat – chciałoby się więcej odjazdów w rodzaju tego ze wspomnianego „Don’t Drink The Water”. Ponieważ jednak DMB nie lubi się powtarzać (czemu nie można się dziwić, gdyż album wręcz eksploduje pomysłami!), to odjazdów o podobnej sile rażenia, ale już wplecionych w zupełnie inny sposób w cechujący twórczość grupy aranżacyjny misz – masz (w pozytywnym znaczeniu tej słownej konstrukcji), nie brakuje! Słuchacz może bawić się w wyłapywanie kolejnych smaczków brzmieniowo – aranżacyjno – wykonawczych, a znajdzie ich tu co nie miara! Mam świadomość tego, iż osoby zorientowane na odbiór prostych, krótkich, śpiewnych i łatwo wpadających w ucho piosenek o radiowym czasie trwania i zbudowanych na prostym schemacie zwrotka – refren – zwrotka – refren, mogą mieć trudności z percepcją tak wielopłaszczyznowego materiału i zgłębieniu go w jednej odsłonie (album jest bardzo długi, trwa bowiem 70 min.), a cóż dopiero mówić o zauroczeniu się nim, ale przynajmniej warto spróbować, gdyż złapanie wspólnej nici porozumienia z ekipą Dave’a Matthewsa może skutkować bezcennymi doznaniami. Być może zrozumieją wówczas, dzięki rozgryzaniu tych wszystkich zawiłości aranżacyjnych, że ten zespół tworzą nie tylko świetnie zgrani ze sobą muzycy, doskonali instrumentaliści (jeszcze raz powtórzę: rewelacyjna sekcja rytmiczna) rozumiejący się na muzycznym gruncie ale i świetni kompani w życiu pozamuzycznym. Gdyby zabawić się w rozbieranie poszczególnych kompozycji na części pierwsze, nasze uszy odkryją, jak wiele fascynujących dźwiękowych niuansów ukrytych jest w tej gęstej od natłoku wielości wykorzystanego tu instrumentarium dźwiękowej magmy. O świetnych podkładach sekcji rytmicznej już wspomniałem ale przecież brzmienie grupy zasadza się głównie na prowadzących linie melodyczne partiach skrzypiec, i saksofonu, a także sporo świetnie je uzupełniających partii sekcji instrumentów dętych czy partii fortepianu. Dave Matthews dysponuje bardzo ciekawym i oryginalnym głosem, budzącym w słuchaczu nie tylko spore zaciekawienie ale i pewne skojarzenia… Słuchaczom może kojarzyć się z głosem Eddie Veddera, wokalisty PEARL JAM – i słusznie, ale to podobieństwo nie wynika ze ślepego naśladownictwa, a najzwyczajniej w świecie z naturalnych predyspozycji wokalnych i bardzo zbliżonej barwy głosu, jaką Dave Matthews dysponuje. Nie bez racji będą także ci, którzy dopatrzą się wokalnej bliskości z Adamem Duritzem z COUNTING CROWS. Także w sferze muzycznej przynależności obu panów zdecydowanie więcej łączy aniżeli dzieli – to bardzo bliskie sobie światy. Chociaż COUNTING CROWS tworzy i proponuje zdecydowanie prostsze piosenki, biorąc pod uwagę aspekt aranżacyjno – wykonawczy, to są one bardzo podobne w klimacie, gdyż sięgają i czerpią z tych samych źródeł. Ale Dave Matthews to artysta o wielu obliczach zatem nie powinno słuchacza zdziwić, gdy np. w takim „Halloween”, za sprawą zasłyszanych tam linii wokalnych i sposobu artykulacji dźwięków, nasze skojarzenia powędrują w stronę… Nicka Cave’a. Może charakter tej kompozycji „wymusił” na wokaliście taki, a nie inny sposób wokalnej interpretacji tekstu? Tak czy owak, znowu wyszło pysznie! Gości na tym albumie odnajdziemy naprawdę sporo ale wypada w tym miejscu wspomnieć o udziale w sesji nagraniowej czwórki znakomitych filharmoników. Otóż fantastycznie wywiązał się ze swojej roli, zaproszony do udziału w dwóch utworach („Halloween” oraz „The Stone”) światowej sławy smyczkowy kwartet – THE KRONOS QUARTET. Szczególnie pięknie zabrzmiało to w… obu kompozycjach! I tak się jakoś ładnie chłopakom kolejność utworów na albumie poukładała, że oba sąsiadują ze sobą.
Ameryka kocha DMB i jak już na wstępie wspomniałem, grupa jest tam gwiazdą pierwszej wielkości. Nakłady sprzedaży jej albumów notują rekordowe wyniki i przeważnie już na etapie przedsprzedaży (jeszcze przed oficjalną premierą na rynku płytowym) gwarantują jej status platyny, a w „najgorszym” razie złotej płyty! Lider i twórca formacji, Dave Matthews zdając sobie doskonale sprawę ze statusu i popularności swojego bandu na tamtejszym rynku muzycznym, stara się wykorzystywać swoją uprzywilejowaną pozycje i często (nie tylko podczas koncertów) wyraża swoje poglądy na tematy społeczno – polityczne oraz angażuje się w dziesiątki akcji o takim charakterze. Obserwując przekrój wiekowy publiczności przychodzącej na jego koncerty, śmiało można rzec, iż ta muzyka łączy pokolenia! Czyż zatem może być cos piękniejszego dla artysty? I pomyśleć, że taką pozycję osiągnął człowiek, który nie jest rodowitym Amerykaninem. Matthews urodził się bowiem w Johannesburgu (RPA), zaś do Stanów Zjednoczonych nie kierował swych kroków wiedziony wizją wielkiej muzycznej kariery, a decyzją podyktowaną koniecznością (decyzja podjęta pod wpływem wyznawanych przez młodego Matthewsa poglądów pacyfistycznych) odmowy odbycia w swojej ojczyźnie obowiązkowej, zasadniczej służby wojskowej! Miał jednak chłopak to szczęście, że dzięki swojemu ojcu, który pracował przez wiele lat w Nowym Jorku jako wykładowca uniwersytecki, spędził w USA ponad 10 lat swojego dzieciństwa, legitymował się zatem podwójnym obywatelstwem. Uciekając przed armią zmuszony został do zrzeczenia się tego południowoafrykańskiego.
I już zupełnie na koniec: Jak najkrócej zachęcić potencjalnych słuchaczy, którzy nigdy dotąd nie zetknęli się z twórczością grupy dowodzonej przez Dave’a Matthewsa? Może tak: Jeśli szukacie w muzyce czegoś nietuzinkowego, jesteście otwarci na sporą rozpiętość stylistyczną materiału muzycznego, zachwyt wywołuje wychwytywanie z przebogatej często struktury utworów smaczków brzmieniowo – melodyczno – aranżacyjnych, a do tego uwielbiacie muzykę o bardziej skomplikowanej strukturze rytmicznej,… a jeśli do tego doceniacie dyskretny urok „arabizmów” (motywów orientalnych) wzbogacających dźwiękowy świat i świadczących o otwartości, a zarazem o aranżacyjnym kunszcie twórcy – koniecznie sprawdźcie DAVE MATTHEWS BAND! Na dodatek niewielu twórców szeroko pojętej muzyki popularnej, potrafi tak doskonale definiować znaczenie słowa eklektyzm! Zespół Matthewsa ma to we krwi i robi to wybornie!
K.F.