KOBONG „Kobong”; 1995 PolyGram Polska
Nie zdajecie sobie Moi Drodzy sprawy, jak bardzo uradowała mnie wiadomość o wznowieniu pierwszych (i zarazem jedynych) dwóch wydawnictw naszego rodzimego KOBONGA! Zapewne dzisiejsza młodzież w odniesieniu do takich „nowinek” zachowuje stosunek ambiwalentny, niemniej mnie, człowieka już niestety starej daty, takie spektakularne akcje radują niezmiernie. Albumów tych, zwłaszcza debiutanckiego „Kobong” nie było dostępnych w oficjalnym obiegu już od co najmniej kilkunastu lat, a świadomość ich pułapu cenowego na portalach aukcyjnych, nawet zdrowego człowieka mogła przyprawić o ponadnormatywne migotanie przedsionków w komorach serca! Cóż, w sumie ten pułap cenowy nie powinien aż tak bardzo dziwić, wszak, jeśli towar jest deficytowy, wówczas naturalnym następstwem tego stanu rzeczy jest jego szybująca w górę cena. Ale jeśli wziąć pod uwagę, iż wartość muzyczna tych krążków jest absolutnie bezcenna, dla prawdziwego maniaka cena powinna być rzeczą drugoplanową, prawda? Niby tak, ale wiadomo jak wygląda to z przynajmniej mojej (mało)polskiej perspektywy. Można i należy przyklasnąć wydawcy tych reedycji ale z tyłu głowy kołata się natarczywie powracające przez te wszystkie lata pytanie: Gdzie firma fonograficzna, która cały czas była w posiadaniu praw autorskich do tych materiałów, była przez wszystkie te lata? Czy musiało upłynąć aż tyle długich lat (w przemyśle muzycznym to niemal całe wieki!), by wreszcie któraś z osób decyzyjnych w Universal Music Polska przypomniała sobie, iż gdzieś w przepastnych jej archiwach zalegają takie dwie wydawnicze perełki i może jeszcze kilku zapaleńców w kraju czeka na ponowne ich wydanie? A może chodzi o coś zupełnie innego? Może decydujący o tym, co, kiedy i w jakiej liczbie kopii wydać/wznowić, wychodzą z założenia, iż sztuka wysokich lotów powinna być ściśle reglamentowana i to wygłodniały słuchacz ma na nią oczekiwać, nie zaś ona na niego w – dajmy na to – koszach z przecenionymi artykułami w jakimś hipermarkecie? Ale koniec z narzekaniem, bo oto trzymam już w swoich łapkach pięknie wydane digipakowe wznowienie kobongowego debiutu i zaiste – jest się czym radować i z czego cieszyć! Nawet dla grona szczęśliwców posiadających pierwsze wydanie „Kobong” ukazujące się właśnie wydanie będzie pożądanym wydawniczym kąskiem, gdyż – poza oczywiście ewidentnymi walorami wizualnymi – zadbano o naprawdę unikalną wartość dodaną w postaci zarejestrowanego w 1994 roku (na 16 – śladowych taśmach analogowych) w warszawskim klubie Remont koncertu, za którego rejestrację odpowiadał niedawno zmarły legendarny muzyk, Robert Brylewski. Takim reedycjom należy tylko przyklasnąć, gdyż ich zawartość idzie w parze z pietyzmem, z jakim je wykonano. Brawo dla wydawcy! No, i co nie mniej istotne, dzięki wspomnianym reedycjom temat zaporowych cen nie powinien, przynajmniej na jakiś czas, spędzać snu z powiek potencjalnym nabywcom wspomnianych tytułów, a tych wg. moich przypuszczeń powinno z roku na rok przybywać jeśli nie lawinowo, to przynajmniej masowo. Pobożne życzenia, chciałoby się rzec!
Ale wracam do tematu. Czy ten materiał, którym się tak zachwycam, jest w stanie na dzisiejszym, młodym słuchaczu wywrzeć jeszcze jakieś wrażenie, czy może go razić i oddziaływać na niego w takim samym stopniu, jak w momencie wydania w 1995 roku? Odpowiedzi na tak postawione pytanie spróbuję udzielić nieco okrężną drogą odpowiadając pytaniem na pytanie: Jakim sposobem materiał z Kobongowego debiutu, który w chwili swojej rynkowej premiery wyprzedzał swój czas przynajmniej o kilka dekad miałby zatracić swoje niezbywalne walory po raptem 23 latach, jakie od tamtej pory upłynęły? Bez obaw: spełnia swoją rolę w dalszym ciągu i to z nawiązką! Debiutancki album KOBONGA jest dla mnie, i po wsze czasy pozostanie synonimem ponadczasowości! Może dla kogoś taka deklaracja jawić się będzie jako przesadna gloryfikacja tej pozycji w muzycznej hierarchii artystów ale… takie zdanie wyrobiłem sobie o „Kobongu” już w 1995 roku, a czas jaki upłynął od tamtej pory tylko mnie w tym przeświadczeniu utwierdza. Czyli, czyli…? Czyli w mojej (nie)skromnej i nic nie znaczącej opinii, jeden z najważniejszych debiutów polskiego rocka – nie mam co do tego wątpliwości! A, żeby było ciekawiej, dodam jeszcze: w całej jego historii! I zdania nie zmienię, nawet torturowany przez zastępy wrogo (antykobongowo) do mnie nastawionych oponentów! Arcytrudne zadanie stoi w dzisiejszych czasach przed przedstawicielami muzycznej sceny. Już samo stworzenie, zaproponowanie słuchaczowi, zwłaszcza młodego pokolenia (wybrednemu, kręcącemu nosem i szybko niecierpliwiącemu się), takiego materiału muzycznego którego słuchacz chciałby z zaciekawieniem wysłuchać w całości „od a do z”, bez przeskakiwania i pomijania „niewygodnych” fragmentów jest samo w sobie sztuką! Cóż dopiero mówić o stworzeniu takiego dźwiękowego koktajlu, którego nie tylko będzie chciało się z radością słuchać ale i po latach z największą przyjemnością i satysfakcją do niej wracać? Nielicznym udaje się ta sztuka, a naszemu KOBONGOWI udała się ona dwukrotnie, co dla tak krótkotrwałego tworu, który zdążył popełnić raptem dwa akty, daje efekt zdumiewający! Zatem: czapki z głów, buty z nóg! Czy jednak debiutancki album KOBONGA jest tak krystalicznie czystym, oryginalnym tworem? Pewne nazwy oczywiście przychodzą na myśl podczas odsłuchu tego materiału ale… te wielkie nazwy należy traktować tylko i wyłącznie w charakterze pewnych drogowskazów wskazujących tej załodze kierunek poszukiwań i nazwy te w żaden sposób nie umniejszają znaczenia efektu końcowego więc przywoływanie ich w tym konkretnym kontekście wydaje mi się bezcelowe. Same nazwy nie grają, a takiej muzyki, jaką zaprezentował zespół na swoim debiucie nie tworzy się posługując prostym algorytmem. Zadziwia już sam fakt, iż kontrakt z zespołem podpisał fonograficzny potentat, firma PolyGram Polska co, jeśli weźmiemy pod uwagę poziom muzycznego abstrakcjonizmu czy może raczej poziom abstrakcyjności jego (KOBONGA) muzycznej wypowiedzi – robiło jeszcze większe wrażenie! Łatwiej wytłumaczyć ten fakt, jeśli weźmiemy pod uwagę iż miało to miejsce jeszcze w pierwszej połowie lat 90 – tych ubiegłego stulecia, a okres był to dla rozwoju muzyki ale i – co istotne zwłaszcza z perspektywy wydawców – jej sprzedaży (w postaci jak najbardziej fizycznych nośników dźwięku z jej zapisem) znakomity! Koniunktura na rynku muzyki, zwłaszcza w jej rockowej odmianie była niesłychana – wprost proporcjonalna do głodu na tę gałąź przemysłu, jaki objawiał się u młodego pokolenia słuchaczy na całym świecie. Dzisiaj podobnej sytuacji, w której zespół pokroju KOBONGA podpisuje umowę wydawniczą z fonograficznym potentatem, jakoś trudno mi sobie wyobrazić. I zapewne nie tylko mnie. Nie oszukujmy się: te czasy już nie wrócą, to definitywnie zamknięty rozdział w historii muzyki!
Zespół zdając sobie doskonale sprawę z tego, iż prezentowaną przez siebie stylistyczną żonglerką nie ułatwi zadania wszelkiej maści dziennikarskim żurnalistom chcącym przybliżyć potencjalnym odbiorcom ich twórczość poprzez umiejscowienie ich twórczości w jakichś stylistycznych ramach, wyszedł im (choć nie tylko im, gdyż dotyczyło to również bardziej dociekliwych słuchaczy) naprzeciw i z pełną premedytacji wyrozumiałością podsunął pewne… symboliczne, jakby nie było rozwiązanie tej bolączki! To wspomniane ułatwienie, które można także odebrać jako rodzaj pewnej kpiny z lubujących się w szufladkowaniu każdej muzycznej wypowiedzi dziennikarskiego środowiska odnaleźć można zerkając na znakomitą zresztą grafikę zdobiącą kopertę albumu. Zobaczymy na niej kilka nałożonych czy też zachodzących na siebie ram. Muzyka KOBONGA, to swoista próba ujęcia dźwiękowego chaosu w zdecydowanie niestandardowe stylistycznie ramy. Zatem… próbujcie upchnąć nas w jakiekolwiek ramy: stylistyczne, gatunkowe, brzmieniowe, pokoleniowe, artystyczne, kulturowe,… jakie tylko przyjdą wam na myśl. Może wam się to uda? Życzymy udanej zabawy i rzecz jasna niczym niezmąconego odbioru naszej muzyki! Prawda, jakie to proste? Czy komuś taka sugestia pomoże w rozwikłaniu zagadki muzycznej wypowiedzi KOBONGA? Nie wiem, ale daje do myślenia, prawda? Kreatywność wyzwolona okładkową symboliką podsuwa także zgoła inną, odmienną interpretację tejże. Otóż, każde dzieło sztuki wielkiego kalibru, powinno zostać oprawione w odpowiednią ramę, czyż nie? Zatem wybierzcie tę, która najbardziej wam odpowiada – po prostu! I jeszcze jedno spostrzeżenie piszącego: Wszystkie te ramy próbują z kolei objąć coś w rodzaju tlącej się w głębi czerwieni. A czerwień, to jak wiadomo kolor utożsamiany z przewrotem, rewolucją, niezgodą na panujący czy też zastany porządek świata,…. Oj, dosyć tych dywagacji, choć nie ukrywam, iż bardzo cieszy mnie odnajdywanie na własny użytek takich różnych ciekawostek. Jakby nie patrzeć, każda próba zdefiniowania poczynań tej niezwykłej załogi skończyć musi się fiaskiem, gdyż KOBONG był i wciąż pozostaje tworem niedefiniowalnym, a złożoność prezentowanej przez grupę muzyki idzie w parze z wieloznacznością artystyczną ilustracji zdobiącej kopertę albumu – czy trzeba czegoś więcej? Równie intrygująca co interpretacja zdobnej w złote ramy okładki jest nazwa zespołu oraz jej geneza, gdyż kobong, to wedle przekazywanych przez Aborygenów z pokolenia na pokolenie wierzeń praprzodek zwierzęcy człowieka. Jego odnalezienie, bądź przypisanie do konkretnej osoby nie było sprawą łatwą i dostępną jedynie wybranym spośród starszyzny plemiennej. To właśnie ona podczas obrzędów inicjacyjnych, w trakcie których plemienna młódź pod wpływem tańca i śpiewu wpadała w trans, orzekała (na podstawie dźwiękowych artykulacji wydobywanych z gardeł poddawanych inicjacji młodszych współplemieńców) jakiego kto nosi w sobie kobonga. Właściwe wskazanie kobonga było bardzo istotne dla każdego Aborygena, gdyż taki kobong, traktowany był przez tę społeczność jako integralna część każdego osobnika, który towarzyszył mu już przez całe życie, do końca jego dni.
Teksty utworów jawić się mogą początkowo, jako spisane naprędce, chaotyczne zapisy myśli ale po głębszym wniknięciu w ich treść doszukać w nich możemy się zdecydowanie głębszych treści i trzeba przyznać, że te nietuzinkowe wersy świetnie komponujących się z zawartością muzyczną. Bo autorzy tekstów posługują się pewnymi skrótami myślowymi, których znaczenie musimy odszukać we własnym zakresie, stąd sporo w nich niedopowiedzeń. Dziwaczne to niejednokrotnie konstrukcje myślowe ale może właśnie ze zwyczajnej ciekawości jaka kieruje słuchaczem, warto się w nie wczytać. Jakieś przykłady? Bardzo proszę: „Żeby moje słowa, jak ognisty jęzor, żeby oczy w nocy bystre jak konie.” („Ziam Dziam”); „Teraz moje oczy w morzu, moje uszy z wiatrem. Teraz usta są jak kamień, nozdrza w parującej ziemi.” („Dzwony”). „Jeżeli chcesz dom kamieniem w dół. Jeżeli chcesz chmurę lśniącym nożem.” („Jeżeli Chcę”). Podobnie rzecz ma się z wokalem Bogdana Kondrackiego. Jego zdawać się może nieco niechlujny, niedbały, knajacki i nonszalancki, pozbawiony jakiejś szczególnie rozpoznawalnej barwy czy technicznych możliwości śpiew w połączeniu z poszatkowaną, neurotyczną strukturą utworów wypada wciągająco, intrygująco i nadzwyczaj oryginalnie. Oczywiście nie wszystkim będzie to odpowiadało, zwłaszcza przy podejmowaniu pierwszych prób zaznajomienia się z twórczością grupy i jej okiełznania na użytek własny. Akceptacja tego wokalu przyjdzie łatwiej, gdy uświadomimy sobie, iż jego zadaniem nie jest egzaltowanie słuchacza, uwodzenie, czy czarowanie technicznymi umiejętnościami drzemiącymi w strunach głosowych wokalisty, a budowanie bądź utrzymywanie spójności kompozycji zależnie od klimatu, jaki kreują w danym utworze instrumentaliści, a trzeba wiedzieć, iż Bogdan Kondracki jest także bardzo istotną częścią tego ansamblu, gdyż prócz mikrofonu odpowiada za znakomite partie generowane przez gitarę basową. Ale, żeby nie było tak pięknie na wszystkich poziomach, muszę pewną niedoskonałość temu albumowi wytknąć. Chciałbym, by był to efekt tylko i wyłącznie mojego „kulawego ucha”, ale obawiam się, że będzie to spostrzeżenie zbieżne z opinią wielu słuchaczy, którzy na przestrzeni tych – było, nie było – kilkudziesięciu już lat od wydania tego materiału, zetknęły się z tą propozycją. O co chodzi? O brzmienie tego materiału, bardzo spłycającym i zniekształcającym energię jaka emanowała z twórczości grupy! Oczywiście w nowej edycji dźwięk poddano nowemu masteringowi, który na tyle, na ile było to możliwe te „niedoskonałości” poprawił, nie na tyle jednak, by mówić o jakimś cudzie. Tak wykreowany brzmieniowy grunt zapewne świetnie sprawdziłby się w przypadku jakiejś załogi punkowej, nie zaś tak zdumiewającego reprezentanta szeroko pojętej sceny alternatywnej. Taka uwaga uchodzić może za niestosowną, jeśli weźmiemy pod uwagę, że do pracy nad płytą zaangażowano jednego z najlepszych, najbardziej doświadczonych i w tamtym czasie najbardziej rozchwytywanych w naszym kraju realizatorów dźwięku, Leszka Kamińskiego. Wspominam jedynie o tym „mankamencie”, choć oczywiście w żaden sposób nie odnoszę go do oceny końcowej – dla mnie zawsze najbardziej liczy się wartość artystyczna, a ta w tym przypadku jest bezdyskusyjna! Bo w tej muzyce najważniejsza jest wylewająca się z tych dźwięków strumień ekspresyjności! Może nie dla wszystkich zrozumiałej, a dla większości jej odbiorców wręcz chorej ale co z tego, skoro aż do bólu szczerej? Ten przekaz powinien przypaść do gustu nie tylko zakręconego miłośnika rockowej awangardy czy odbiorcy bardziej zorientowanego na odbiór cięższych dźwięków ale w równym stopniu także do wielbiciela współczesnych muzycznych trendów. Bo też i muzycy robią co mogą, by jak najbardziej poszerzyć krąg potencjalnych odbiorców swojej twórczości. Stąd zapewne w zestawie znalazł się utwór o wszystko mówiącym tytule „Rege”. Nie sądzę jednak, by wielbiciele jamajskiego bujania byli zachwyceni kobongową wersją tego stylu. Także dla zwolenników folkloru, i to niekoniecznie ziem górskich, zespół przygotował niespodziankę ukrytą pod tytułem „Trzcinki”. Nazwa utworu nie wzięła się z przypadku, gdyż zespół wykorzystał w nim instrumenty wykonane właśnie z trzciny, a w ich wytwarzanie zaangażowany był przyjaciel zespołu trudniący się ich wyrobem na co dzień. Wypada jeszcze lojalnie uprzedzić, iż wykorzystane tutaj „trzcinowce” nie odgrywają w tym utworze roli wiodącej. Razi to pokrętną logiką? Jak mniemam taki też efekt przyświecał twórcom podanych przeze mnie przykładów – ja to kupuję i mi to pasuje, a że ktoś będzie przy tym kręcił nosem? Cóż począć! Niemniej wszyscy (także ci zawiedzeni czy rozczarowani warstwą muzyczną „Trzcinki”) mogą wynieść pewną płynącą z jej warstwy tekstowej naukę, gdyż: „(…) Nawet jeśli pójdziesz dalej i zdobędziesz moc potężną / Nawet jeśli będziesz wiedzieć jak ją możesz wykorzystać / Starość cię obdarzy garbem, starość złamie cię jak patyk.” Znajomość KOBONGA sprawi, iż dźwiganie tej niechcianej narośli przez wszystkich potencjalnym „garbusów” znacznie poprawi ich dyskomfort.
I tylko jednego nie potrafię sobie do dzisiaj racjonalnie wytłumaczyć: W jaki sposób ten materiał pozbawiony niemal zupełnie solówek (to, co można by od biedy uznać za ich szczątkową formę, stanowi bardziej paranoiczno – schizofreniczne dźwiękowe wypełnienie przeznaczonej pod nie przestrzeni), był w stanie mnie, człowieka – jak już na wstępie wspomniałem – starej daty, z trudem wyobrażającego sobie udaną kompozycje bez udziału tego elementu (oczywiście w rozsądnych i proporcjonalnych granicach), tak porwać i tyle już lat tak skutecznie niewoli? Magia? Magia! Panowie grali jak z nut, choć przypuszczam, że tworząc te kompozycje z zapisu nutowego jednak nie korzystali. Do stworzenia tak niebanalnego, żywiołowego i świeżego przekazu, pełnego niepokoju, chaotycznej zgiełkliwości, dźwiękowej (kontrolowanej!) kakofonii i odważnej wizji niczym nieskrępowanej spontaniczności i eklektyzmu, swoistej fuzji wszystkiego, co zaoferowano w muzyce już wcześniej, znajomość zapisu nutowego nie jest wymagana, choć oczywiście mogę się w tym względzie mylić!
K.F.