Recenzja #59 SANCTUARY “Refuge Denied”

SANCTUARY “Refuge Denied”;1988 CBS Records/Epic records

W życiu każdego Polaka, zwłaszcza zaś tych, którzy jako osoby dorosłe i w pełni świadome doskonale pamiętają jeden z najczarniejszych dni w historii naszej Ojczyzny – dzień wprowadzenia stanu wojennego, data 13 grudnia na zawsze pozostanie – a przynajmniej powinna pozostać – w naszej zbiorowej pamięci, jako dzień w którym nasza władza otwarcie zamanifestowała swoją wiernopoddańczą postawę i służebną rolę wobec Wielkiego Brata ze Wschodu, dowodząc tym samym pogardy dla patriotycznych pobudek strajkujących oraz wyrzekając się resztek przyzwoitości i honoru (jeśli o takim w ogóle można mówić, w stosunku do ludzi tworzących cały aparat państwowy), o przynależności narodowej nie wspominając! Tak się składa, że w moim kalendarzu nie krótkiego już życia, data 13 grudnia zapisała się dotychczas jeszcze dwoma wydarzeniami o – a jakże! – zupełnie nie krzepiącym wydźwięku. I tak się składa, że te wzmiankowane dwa smutne „incydenty” mają jedną cechę wspólną: dotyczą świata muzyki, a więc cząstki mnie! Jeszcze do ubiegłego roku ta data „zarezerwowana” była całkowicie jednej, wyjątkowej postaci, jaką bez wątpienia – i to zapewne dla niemałej grupy osób – był Chuck Schuldiner, lider zespołu DEATH. Ale życie nieoczekiwanie dopisało kolejną czarną kartę scenariusza: 13 grudnia 2017 roku z życiem pożegnał się kolejny wybitny przedstawiciel metalowej społeczności, wokalista zespołów SANCTUARY/NEVERMORE – Warrel Dane! Kolejny szok, kolejny cios! Czy będzie mi dane jeszcze za swojego życia, spojrzeć na tę datę z innej, tej lepszej perspektywy? Bardzo bym chciał, gdyż na dzień dzisiejszy najchętniej wykreśliłbym tę datę z kalendarza, co nie było by takie głupie, bo przecież dzięki takiemu zabiegowi… święta przyszłyby dzień wcześniej! I choć przesądny nigdy nie byłem, to jednak ta „13” wywołuje jakiś wewnętrzny niepokój i daje do myślenia. Podobno nie wolno tracić nadziei, bo nadzieja umiera ostatnia. Dla mnie to jednak żadne pokrzepienie, gdyż w sprawach mnie dotykających, to właśnie ta nadzieja, nadzieja (metalowej) sceny muzycznej umarła już dwukrotnie: po raz pierwszy w 2001, a po raz drugi w 2017 roku! O tej pierwszej stracie pisałem już na tych łamach dwa lata temu, teraz pora oddać hołd drugiej z wymienionych person. Zatem…

Nie od dzisiaj wiadomo, że artyści, to grupa zawodowa najbardziej podatna na wszelkiego rodzaju używki i najbardziej im uległa. Ten problem nie ominął także i członków omawianego zespołu ale w największym stopniu dotknął jej frontmana, Warrela Dene’a. Sytuacja w sposób nadzwyczaj zauważalny dla otoczenia wokalisty, zaczęła wymykać mu się spod kontroli już latem 2004 roku, kiedy to wyraźnie – według zgodnej opinii pozostałych członków grupy, także od alkoholu nie stroniących – zaczął tracić kontrolę nad ilością wlewanego w siebie alkoholu. Pod koniec października wspomnianego roku, Dane poważnie zachorował. Na tyle poważnie, iż konieczna była hospitalizacja. Już wówczas cudem powrócił do świata żywych odratowany przez personel medyczny. Najgorsze, iż pobyt w szpitalu był efektem świadomie (wątpliwe czy w takim stanie w jakim się wówczas znajdował można mówić o jakiejkolwiek świadomości) podjętej przez niego próby… zapicia się na śmierć!  Problemy z alkoholem, to w świecie muzyki metalowej niby nic nowego ale w tym przypadku nie chodziło już o spontaniczne jego nadużywanie. Dane musiał podjąć być może najważniejsza walkę w swoim życiu – wypowiedzieć wojnę swojemu największemu wrogowi – alkoholizmowi! Z czasem doszło zapalenie trzustki i cukrzyca typu drugiego. Problemy natury zdrowotnej rujnowały z kolei osłabioną psychikę wokalisty. Tej sytuacji zdecydowanie nie poprawiały będące zawsze w zasięgu ręki/wzroku innego rodzaju „uprzyjemniacze”. Bywały okresy, kiedy jego wola walki i życia górowały nad nałogiem, niemniej jednak w przypadkach tak wysokiego ryzyka, należało brać pod uwagę najgorszy scenariusz, a ten ziścił się właśnie feralnego, 13 grudnia 2017 roku. Koniec walki, koniec zmagań! R.I.P., Warrel!

Tak się szczęśliwie dla SANCTUARY złożyło, że wydanie „Refuge Denied” zbiegło się w czasie z najlepszym okresem dla muzyki metalowej – czasem światowej dominacji tego nurtu w muzyce rozrywkowej. Jak może czuć się zespół, któremu już na samym początku muzycznej kariery propozycję wyprodukowania debiutanckiej płyty składa sam Dave Mustaine, szef MEGADETH, który na dodatek inicjuje kontrakt zespołu z potentatem fonograficznym, jakim bez wątpienia wówczas było Epic Records/CBS? Przecież to brzmi niewiarygodnie, a odpowiednie pokierowanie dalszymi poczynaniami zespołu mogło w szybkim tempie wywindować go do – stosując terminologię naszej zaściankowej piłki kopanej – metalowej ekstraklasy. Bardzo szybko uległem niezwykłej mocy płynącej z dźwięków debiutanckiego albumu tego amerykańskiego zespołu, bo i nie sposób im nie ulec! W moim prywatnym rankingu, to jeden z najoryginalniejszych zespołów, jakie pojawiły się na metalowej scenie od początku jej zaistnienia, zaś sam album „Refuge Denied” uchodzi w mojej skromnej opinii za jeden z najwspanialszych i najważniejszych debiutów lat 80 – tych XX wieku! Na pierwszym longplayu zespół zaproponował znakomitą, podniosłą, mroczną odmianę „lżejszego thrashu”, charakteryzującą się wieloma dynamicznymi zmianami tempa doskonale kontrastującymi z ciężkim, monumentalnym brzmieniem. To prawdziwy metalowy killer z nieczęsto spotykanym w tej odmianie muzyki feelingiem. Brzmi świetnie jak na produkcję z tamtego okresu, a jej zawartość niezmiennie zachwyca. Cały materiał został perfekcyjnie dopracowany pod względem kompozytorsko – aranżacyjno – wykonawczym, a pamiętajmy, że mówimy o debiucie płytowym właściwie jeszcze młodzików. Nie powinno zatem specjalnie dziwić, że muzyka z debiutu Amerykanów jest pełna młodzieńczej werwy, zadziorna ale też – może właśnie dzięki tym składnikom – prezentuje jakże unikatowy charakter. Już rzut oka na same tytuły utworów („The Third War”, „Die For My Sins”, „Ascension To Destiny”, „Veil Of Disguise”) sugeruje, iż nie będziemy mieli w tym przypadku do czynienia z bijącą wówczas rekordy popularności i sprzedaży lukrowaną twórczością spod znaku natapirowanych fryzur, obcisłych gatek i umalowanych facjat! W przypadku SANCTUARY mamy do czynienia z prawdziwym, zaangażowanym metalowym bandem; tutaj nie ma miejsca dla chłodnej, rynkowej kalkulacji! Właściwie każdy utwór bez wyjątku stanowi doskonałą wizytówkę zaprezentowanego przez grupę oryginalnego stylu, bowiem w każdym doszukamy się (oczywiście w zmiennych proporcjach): świetnie wywarzonych, nie powodujących wrażenia wprowadzanych na siłę i dla zasady czy też wynikających z reprezentowanej stylistyki programowych, ciągłych zmian tempa, wystrzałowych i różnorodnych, bo serwowanych przez obydwu gitarzystów partii solowych, znakomitych, wgniatających w ziemię riffów, zsynchronizowanej pracy doskonale rozumiejącej się sekcji rytmicznej i w końcu tym, co najbardziej wyróżniało zespół pośród konkurencji czyli wybornymi, nieziemskimi wręcz partiami wokalnymi, kumulującymi w sobie barwę, ekspresję, technikę, swobodę i dynamikę i klarowność tak wyśmienitych, starszych i rozpoznawalnych na muzycznej scenie wokalistów, jak: Rob Halford, Geoff Tate czy King Diamond. Za te wokalne cudeńka odpowiedzialny był właśnie Warrel Dane. To, co ten człowiek zaprezentował w warstwie wokalnej, to już proszę Państwa wokalna ekwilibrystyka! Jego partie świadczyły nie tylko o osiągnięciu najwyższego poziomu umiejętności wokalnych, były bowiem także bardzo zróżnicowane i świetnie odzwierciedlały poziom emocjonalnego zaangażowania w przenoszonych na zapis taśmowy kolejnych linijek tekstów. Nadmienię jeszcze, iż liryki i muzyka naszego SANKTUARIUM niewiele ma wspólnego z dźwiękami królującymi w sanktuariach ręką ludzką wzniesionych i rozsianych po całym świecie. Tam dominują pieśni nabożne, natchnione i uduchowione, w których prym wiodą chóry anielskie, natomiast to jedyne w swoim rodzaju SANKTUARIUM z chórkami uporało się kolektywnie, zaś aniołom miast w chórkach pozwolono się wykazać na innym polu,… polu walki! Opis tych budzących trwogę i niemalże kontrastujących z opisami zawartymi w Apokalipsie Św. Jana scen znajdziemy bowiem w utworze otwierającym ten krążek i zatytułowanym wymownie „Battle Angels”. Poniekąd kontynuację wątku zapoczątkowanego w „Battle Angels” doszukać można się (już bez udziału anielskiego zaciągu – zbrojnego ramienia Stwórcy) w „Die For My Sins”. Zresztą cała muzyczna strona tego przedsięwzięcia przesiąknięta jest mroczno – pesymistyczną tematyką wpisaną niejako w atmosferę niepewności i wyczekiwania w jakiej trwał wówczas świat: Czy aby nie ziści się najgorszy ze scenariuszy?  Należy bowiem mieć na uwadze czas oraz sytuację geopolityczną w jakiej przyszło zespołowi debiutować; trwał przecież wciąż okres zimnej wojny i wyścigu zbrojeń, którego jako obywatele jednego z mocarstw, byli przecież stroną. Ta sytuacja musiała znaleźć – i znalazła! – przełożenie na treść przekazu zawartego na tym albumie. Ten mroczny i niepokojący wydźwięk warstwy lirycznej został znakomicie przełożony na język muzyki, którą wyrażała z kolei warstwa instrumentalna. Najdobitniej zostało to wyartykułowane w utworze „Third War”: „Our leaders heavy set the course, impending world war. Afraid of what’s been lost. Your life the bitter cost. No prayer can stop the third war. Behold the holocaust. Deathrider comes from above. No place to hide, nowhere to run.” Dobrze wiemy, że to nie wyolbrzymione obawy i bajkopisarstwo, gdyż widmo trzeciej wojny światowej wisiało nad ludzkością na przysłowiowym włosku. Zatem ta refleksja była niejako odzwierciedleniem głosu ówczesnego młodego pokolenia. Znajdziemy także na tym albumie fantastycznie zaadaptowany na własne potrzeby „White Rabbit” – cover stylistycznie leżącej na zupełnie przeciwległym biegunie grupy spod znaku psychodelicznego rocka, Jefferson Airplane. Szkoda, że do treści tak ważnego i wyrazistego w wymowie tekstu, jakim okraszono tę kompozycję nie stosował się w swoim życiu Warrel, bo przecież nie stronił także od narkotyków. Zatem przestroga płynąca z tekstu skierowana była także i do niego: „Little Alice is on drag again. They’ve bent her little mind. One pill makes You larger. And one pill makes You small. And the ones that mother gives You. Don’t do anything at all. Go ask Alice, when she’s ten feet tall.” Warto dodać przy tej okazji, iż wstęp do tej kompozycji ozdobiony został partią gitarową w wykonaniu samego Dave’a Mustaine’a. „Sanctuary” oferował z kolei wręcz kalejdoskopową, budzącą podziw zmienność nastrojów,… Można by tak wymieniać w nieskończoność ale przecież nie o to chodzi – najlepiej samemu się o tym przekonać odpalając krążek z tym materiałem.

Trzeba przyznać, że podobnie jak sama muzyka zespołu, nietuzinkowa jest także jego nazwa. Na pomysł nadania właśnie takiej nazwy zespołowi wpadł gitarzysta, Lenny Rutledge. Otóż pomysł ów Lenny, jako wielbiciel filmów z gatunku science – fiction zaczerpnął z emitowanego w latach 70 – tych ubiegłego wieku filmu „Ucieczka Logana” („Logan’s Run”). Obraz ukazywał apokaliptyczny świat przyszłości w której świat zatraca wszelkie wartości. Wszyscy żyli pod wielkim kloszem, który nosił właśnie nazwę Sanctuarium. Jawi się ono, jako mistyczne miejsce w którym schronienia szukają uciekający do lepszego świata ludzie. Problem w tym, że obowiązują tutaj wprowadzone i kontrolowane przez bezwzględnego tyrana brutalne zasady. Na każdym, kto ukończył 30 – ty rok życia wykonywano egzekucję. Ale była dwójka buntowników, która z tym walczyła – nazywano ich uciekinierami. Z Sanktuarium miała ich wyprowadzić podziemna organizacja… A z tego miejsca jesteśmy już tylko o krok od rozwikłania treści obrazu zdobiącego kopertę albumu. Widoczny na pierwszym planie rozwścieczony osobnik z pistoletem w dłoni, to strażnik Sanktuarium. Żeby się do niego dostać, personalia ubiegającego się o azyl musiały być zapisane w jego księdze. Postać z przodu, ta na kolanach, która wzbudziła gniew strażnika, najwidoczniej tego „zaszczytu” nie dostąpiła. Odmówiono mu schronienia – „Refuge Denied”!

Chociaż rozdział pt. SANCTUARY (podobnie zresztą, jak rozdział pt. NEVERMORE), został wskutek śmierci jego frontmana definitywnie zamknięty, zaproszenie do tego jedynego w swoim rodzaju „muzycznego sanktuarium” jest cały czas aktualne. Kto do tej pory nie miał styczności z muzyką grupy, powinien ją jak najszybciej nadrobić. Może się bowiem okazać, że przeogromna siła i moc drzemiąca w nagraniach tej grupy nie pozwoli Wam długo powstać z kolan! Dodatkową zachętą powinna być właściwie powszechna obecnie, dzięki wznowieniu dostępność tego tytułu, i to za bardzo rozsądne pieniądze, a niestety nie zawsze tak bywało! Jeszcze kilkanaście lat temu, trzeba było uruchamiać specjalne kontakty poza granicami kraju (prawda, panie Arturze?) żeby ją zdobyć. Wykorzystajcie zatem tę sytuację i nie odkładajcie decyzji o jej zakupie na później, na potem, bo za jakiś czas może się okazać, że…

K.F.

2 thoughts on “Recenzja #59 SANCTUARY “Refuge Denied”

  • Nie ma co ukrywać, że album doskonale broni się po latach. Partie wokalne Darella mocno ocierają się o Roba Halforda z danych lat czy Kinga Diamonda. Wszystko na płycie wręcz kipi energią, melodią.Ach te riffy,te solówki, a na danie główne niezwykle wysokie rejestry frontmana, który co ciekawe był również kucharzem i prowadził z kolegą z Nevermore restaurację. Szkoda,oj Wielka szkoda, że większość dań, które spożywał Darrel musiała być w postaci płynnej. Album doskonały!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *