Recenzja #61 PESTILENCE – “Consuming Impulse”

PESTILENCE – “Consuming Impulse” ; 1989 Roadrunner Productions/Roadracer Records

Kolejna rocznicowa recenzja, chciałoby się rzec, kolejne 30 lat stażu i kolejna kapitalna płyta do zasmakowania. Ta informacja z pewnością nie zmieni twojego życia, Drogi Czytelniku, ale nie ukrywam, że dla mnie osobiście, to też trochę taka sentymentalna podróż do czasów największej świetności thrash i death metalu. Po raz pierwszy o holenderskim Pestilence – o ile dobrze pamiętam – usłyszałem w kultowej już audycji Marka Gaszyńskiego „Muzyka Młodych” a było to gdzieś w zamierzchłych okolicach pierwszej połowy roku 1990. I muszę powiedzieć, że wrażenia z tamtego historycznego popołudnia spędzonego przy odbiorniku radiowym były nie do przecenienia i podejrzewam też, że nie do powtórzenia. Takiej furii, mocy, ognia, gniewu i agresji nie można było przeoczyć i przejść nad tym wydarzeniem obojętnie do porządku dziennego! Szkoda też, że okładkę tego albumu odkryłem na własne oczy, znacznie później, bo to jedna z tych, które przeszły już do historii. Jak na standardy gatunku, w którym dominują sztampowe obrazki gore z trupią krwią, flakami i innym nieświeżym mięsem, to ten cover wygląda (i taki w istocie jest) na oryginalny, mocno frapujący i nieoczywisty w swoim przekazie.

Nie bez kozery znacząca większość albo nawet wszyscy zainteresowani miłośnicy bezkompromisowego łojenia spodziewali się w tamtych pięknych czasach, że europejski Heath metalowy twór musi być lekko ułomny i sporo gorszy w stosunku do tego z USA, ale w tym konkretnym wypadku sprawy miały się nadspodziewanie dobrze dla ekipy z Niderlandów.  Oczywiście nikt tu nie będzie zaprzeczał absolutnej hegemonii amerykanów na tym polu minowym, bo konkurencja w postaci Death, Cynic, Atheist albo Morbid Angel mówi sama za siebie, aczkolwiek z pewnością niektórzy naprawdę długo musieli dojrzewać, aby wreszcie szczerze przyznać, że Pestilence jednak daje rade i śmiało może konkurować z pobratymcami z death metalowej Mekki zza oceanu. Uważam jednoznacznie, że to najwybitniejszy jaki pojawił się na Starym Kontynencie i niestety najbardziej niedoceniony, przedstawiciel tego znienawidzonego przez wielu gatunku. W tym kontekście przychodzi mi na myśl jeszcze jedna świetna płyta produkcji innych, nieco zapomnianych europejskich deathmetalowców, a mianowicie niemieckiego Morgoth – „Cursed” ale to oczywiście temat na zupełnie inną przypowieść z morałem, która być może kiedyś pojawi się na łamach „pudła kultury”.Naturalną w tym miejscu i jak sądzę uzasadnioną analogię należałoby przeprowadzić między Pestilence i Death czyli również liderami tychże formacji: Patrickiem Mameli i Chuckiem Schuldinerem, a także samym „Consuming Impulse” i „Leprosy”. Oba albumy ukazały się w kolejności jako drugie w dyskografii (czyli teoretycznie to słynne „być albo nie być” po debiucie) i na szczęście w obu przypadkach oznaczały tylko jedno – sukces artystyczny! Fakt, że można, a nawet wskazane jest spierać się i dyskutować o wyższości jednego nad drugim i vice versa, ale oczywiście nie na zasadzie „nie znam się więc się wypowiem” ale raczej „pokaż mi czego słuchasz, a powiem ci kim jesteś”. Natomiast ten, kto stwierdzi, że takie porównania wykazują się kliniczną jałowością, też będzie miał sporo racji, bo jak tu napisać cokolwiek negatywnego w odniesieniu do któregokolwiek z tych dwu pomnikowych zespołów, toż to byłaby jawna profanacja, a na to nie ma przecież i naszej i Waszej zgody! Oprócz tego, dochodzą nie mniej ważne kwestie logistyczno – techniczne, bo chyba nie starczyłoby mi tutaj miejsca aby zawrzeć w takim porównaniu wszystkie fakty, mity i osobiste płytkie przemyślenia. Poprzestańmy więc na prostej konkluzji: skoro jakiś czas temu, za sprawą mocy sprawczej „El Presidente” K.F. pojawił się tutaj sławetny Death ze swoim znakomitym „Symbolic”, to naprawdę nie godzi się, by zapomnieć o starym, dobrym Pestilence.

Bardzo możliwe, że w kategoriach bezwzględnych, kumulacja muzycznego szczęścia  autorstwa Pestilence nastąpiła – per saldo – na „Testimony Of The Ancients”(1991) albo równie dobrze na „Spheres” (1993) ale to właśnie „Consuming Impulse” był płytą przełomową i jako takiej obowiązkowo wręcz trzeba oddać należny szacunek. Tak, jak debiutancki „Malleus Maleficarum” wybrzmiewał pod przemożnym i oczywistym wpływem Slayera, tak jego następca definiuje już podwaliny własnego stylu, wykuwa tożsamość zespołu, który potrafi dźwignąć ciśnienie i jest świetnym prognostykiem na przyszłość. Producentem został sympatyczny jegomość, Harris Johns, znany z pracy przy takich klasykach jak „Walls Of Jericho” Helloween; „Killing Technology’” Voivod; „Pleasure To Kil”’ Kreator; „Persecution Mania” Sodom, a więc tytułach doskonale znanych chyba każdemu szanującemu się fanowi ciężkiego grania. I trzeba przyznać, że słynny Scott Burns ze słonecznej Florydy, nie powstydziłby się efektów tej sesji nagraniowej odbytej w studiu Music Lab, w trochę mniej słonecznym Berlinie. Inna sprawa, że Burns podjął owocną współpracę producencką z Pestilence już dwa lata później na „Testimony…”. Wyjątkowo gęsty i przytłaczająco ciężki klimat, dla jednych będzie wielkim atutem, a dla innych być może tylko meczącym szczegółem, ale faktem jest, że słuchając takich hymnów jak „Dehydrated”, „Echoes Of Death” albo „The Process Of Suffocation” obowiązkowo trzeba pochwalić wokalne poczynania Martina Van Drunena, który ze swoim, spazmatycznym niemal zawodzeniem, znacząco przyczynia się do budowy tej, jakże oryginalnej i romantycznej przecież atmosfery.  Jak się później okazało, była to ostatnia płyta z Van Drunenem jako wokalistą (zasilił wtedy skład innego niderlandzkiego pomiotu – Asphyx). Akurat ten aspekt wydaje mi się dość interesujący, tzn. nieco bardziej emocjonalny Van Drunen (jeśli można użyć takiego sformułowania w kontekście death metalowego wokalu) idealnie wpasowywał się w stylistykę, ale jednocześnie miałbym niesłychanie twardy orzech do zgryzienia, gdybym miał wybierać między nim a Mamelim, który przejął schedę śpiewaka i do dziś dnia wywiązuje się z tej roli w sposób iście znamienity. Jak to mówią: z takimi dwoma ”grzybkami w barszczu” od przybytku głowa na pewno nie zaboli.

Zakładam z dużą dozą prawdopodobieństwa, że większość z nas, nałogowych słuchaczy, posiada taką lub inną kolekcję płyt CD, SACD, kaset, winyli, plików MP3 czy innych Flac – ów, przechowując ją odpowiednio, w szafkach, półkach, na dyskach, serwerach a nawet, jak przystało na XXI wiek, w chmurach. W związku z tym, pewnie każdy kiedyś przeżywał tzw. rozterki rozgorączkowanego melomana, a odnoszące się do jakże witalnego wyboru, czyli: czego w danej chwili posłuchać? W szczególności może ten stan być bolesnym przeżyciem, gdy kolekcja liczy już nie dziesiątki czy setki, ale tysiące albo nawet dziesiątki tysięcy tytułów i obszerność takiej audioteki może już nieco przytłaczać, a problem podejmowania decyzji urasta do miana stanu kryzysowego, wprost niebezpiecznego dla zdrowia delikwenta i jego najbliższego otoczenia. W takiej sytuacji osobiście często zdarza mi się świadomie (lub może nawet bardziej podświadomie?) wracać do pewnych tytułów znacznie częściej niż do innych. To takie swego rodzaju pewniaki, które nigdy nas nie zawiodły, w sensie, że nigdy nie mieliśmy nawet minimalnego odruchu, by po wciśnięciu „play” i odsłuchu kilku utworów, szukać gorączkowo wzrokiem klawisza „stop” i stwierdzić, że to jednak nie to, czego chcieliśmy w tym momencie. W mojej prywatnej lidze to między innymi właśnie „Consuming Impulse” pełni rolę takiego lojalnego pupila. Któremu zawsze warto poświęcić kilkadziesiąt minut życia i mieć gwarancję satysfakcji.

                                                                                                                        A.M.

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *