TILES „Presents Of Mind; 1999 InsideOut Music
Lubimy dostawać prezenty? Lubimy być nimi obdarowywani? Jasne, że lubimy! Inna sprawa, że nasz stopień satysfakcji i zadowolenia z otrzymanej niespodzianki, to każdorazowo wypadkowa co najmniej kilku czynników; spośród nich zaś najważniejsze jest umiejętne rozpoznanie, tzn. wcześniejsze delikatne wybadanie gruntu przez obdarowującego pod kątem zainteresowań i preferencji strony obdarowywanej, i to na nim spoczywa ciężar ryzyka „trafienia z upominkiem”. Najwyraźniej z tym naszym rozpoznaniem nie jest najlepiej, skoro wszelakie portale aukcyjne, aż roją się od przedmiotów, dla których poszukuje się nowych właścicieli, zaś w ich opisie najczęściej powtarzaną frazą jest: „nietrafiony prezent”. Czy zatem ucieszyłby nas prezent opakowany w tak gustowny kartonik (okładka), jaki w początkach roku 1999 zafundował miłośnikom progresywnych dźwięków zespół TILES? Właściwie, czemu nie? Dlaczego nie zafundować sobie zupełnie nowego umysłu i to u progu nowego wieku/tysiąclecia? Zapewne znaleźli czy też znajdą się tacy, którzy konfrontację z tym doskonałym albumem zakończyli, bądź zakończą na oględzinach zewnętrznych, gdyż zdobiąca go okładkowa ilustracja odrzuci ich skutecznie od sięgnięcia po krążek. Mimo wszystko „taki detal” nie powinien zniechęcić i wziąć góry nad ciekawością, a ta w tym przypadku zostanie sowicie wynagrodzona! Dosłownie kilka dni temu zakończyłem lekturę świeżutkiej „Autobiografii” Bruce’a Dickinsona, wokalisty Iron Maiden i miłośnika awiacji w jednym, a mając już wówczas w głowie bohaterkę tejże recenzji natknąłem się w niej na fragment, który, jak mi się wydaje, doskonale oddaje istotę obrazka zdobiącego „Presents Of Mind”. Wybaczcie, Drodzy Czytelnicy ale nie mogłem oprzeć się pokusie zacytowania tego fragmentu – oto on: „Uwielbiam pustynie. Gdy już zdobyłem licencję, często wynajmowałem samolot i leciałem nad Joshua Tree czy Apple Valley. Gdy udało się wystartować wcześnie rano, cisza po wyłączeniu silnika porażała. Mój oddech był najgłośniejszym dźwiękiem w okolicy. Dla mózgu przypominało to ciągnięcie grabiami po piachu i żwirze. Pustynia uspokajała wzburzony umysł, który wierzgał w środku czaszki. Trudno to nazwać inspiracją – raczej ekshalacją i nicością.”… i wszystko się zgadza – dzięki Bruce! Jeszcze jedna ciekawostka tycząca się okładki, a właściwie znajdującego się na jej pierwszym planie ludzkiego mózgowia. Otóż jej twórca, Hugh Syme wykorzystał już swego czasu tę część centralnego ludzkiego układu nerwowego w swojej pracy na rzecz kanadyjskiego trio, którego nazwa padnie w tej recenzji zapewne jeszcze nie raz, a miało to miejsce na wewnętrznej stronie okładki zdobiącej znakomite „Hemispheres” (1978). Znawcy tematu i starsi słuchacze dobrze znający ten kultowy krążek, doskonale wiedzą o co chodzi, pod warunkiem wszakże, że zapoznawali się z jego zawartością w pełnej wersji wydawniczej, a nie posiadają go w postaci niewiele albo nawet nic nie znaczącego, jednego z tysięcy anonimowych, muzycznych plików zgromadzonych w cyfrowych bibliotekach. To kolejny przykład na to – a korzystam z każdej sposobności, by o tym przypominać – jak ważną funkcję w odbiorze muzyki pełni także jego oprawa graficzna i jak integralną jego część stanowi. Różny stopień akceptacji/przyswajalności okładkowej ilustracji zdobiącej „Presents Of Mind” traci jakiekolwiek znaczenie w zetknięciu z muzycznym koktajlem stworzonym w mózgownicach czterech członków tej formacji. TILES zaspokoi głód muzycznych doznań wśród osób u których występuje największy nawet niedobór w tej materii. Swoją drogą, jeśli komuś ten cover wyda się cokolwiek niesmaczny, to ciekaw jestem, jak zareagowałby na widok jego rewersu, który (mimo, iż zawiera jedynie starannie opakowany wycinek tego, co funduje nam autor grafiki na froncie okładki) jest jeszcze bardziej… wymowny?… dosadny? W dzisiejszych czasach firmy kurierskie podejmują się dostarczenia właściwie wszystkiego, zatem dobrze jest być przygotowanym na najróżniejsze niespodzianki. Zachęcam do zerknięcia na tył okładki, choćby po to, by oszczędzić sobie w przyszłości bardzo prawdopodobnej terapii szokowej…, bo przecież pomyłki w firmach kurierskich zdarzają się pod każdą szerokością geograficzną! To rzecz jasna tylko taka moja mała i nic nie znacząca przestroga, ale lepiej dmuchać na zimne!
Jeśli któremukolwiek z Czytelników Boxu Kultury marzy się wejście w dopiero co nastały nowy rok ze świeżym, kreatywnym, nie obciążonym i nie „zaśmieconym” wątpliwej jakości wytworami współczesnej popkultury umysłem, to nic prostszego, gdyż taki prezent zafunduje mu kolejny, jakże niedoceniony zespół, amerykańska grupa TILES. „Presents Of Mind” było pierwszym moim zetknięciem z tą nazwa i z tym zespołem. Jednocześnie stanowiło swoistą iskrę zapalną, która zainicjowała ciąg dalszy. Po takim wstrząsie naturalną rzeczą jest ciekawość objawiająca się chęcią poznanie drogi ewolucji zespołu, co w takich przypadkach jest jednoznaczne z dokopaniem się do jego wcześniejszych dokonań. Łatwo zauważyć na ich przykładzie nie tylko bardzo naturalny i wyraźny progres grupy ale także słyszalne już na debiucie („Tiles”) korzenie i muzyczne fascynacje muzyków. Właściwie od samego początku, od oficjalnego fonograficznego zaistnienia zespołu na scenie muzycznej przylgnęła do TILES łatka zespołu nadmiernie powielającego styl grupy RUSH. Ale czyż można winić młody zespół za to, że za swą główną inspirację obrał sobie takich tuzów rocka? Przecież dla młodych adeptów progresywnego nurtu, wydeptujących dopiero swoją własną ścieżkę w tej odmianie rocka, trudno o bardziej oczywisty i doskonalszy wzór do naśladowania. Inna sprawa, że sam zespół skutecznie, sukcesywnie i z premedytacją umiejętnie podsycał niejako ten obraz. A to podjął (jak się miało później okazać długoletnią) współpracę z Terry Brownem, inżynierem dźwięku i producentem klasycznych i najlepszych zarazem albumów RUSH; a to na liście płac począwszy właśnie od płyty „Presents Of Mind” pojawił się równie legendarny ilustrator i twórca okładek większości albumów kanadyjskiego tria, Hugh Syme; a to na wydanym z kolei sporo później albumie „Fly Paper” (2008) w utworze „Sacred Mundane” pojawił się i gościnnie zagrał sam Alex Lifeson – gitarzysta grupy RUSH,… Cóż, zapoznając się z zawartością dwóch pierwszych wydawnictw grupy faktycznie nie sposób odmówić racji krytykom muzycznym, bo też i trudno było uciec od analogii ze starszymi kolegami po fachu, niemniej jednak między inspiracją, a jawnym naśladownictwem istnieje, moim skromnym zdaniem, wystarczająco duża przestrzeń na wypracowanie choćby zalążka własnej muzycznej tożsamości czy nawet podjęcia próby wykształcenia zrębów własnego stylu. I właśnie w tej przestrzeni umiejscowiłbym twórczość tego bandu, czego omawiany album jest najlepszym przykładem. Na kolejnych albumach te wpływy ustępowały stopniowo miejsca rodzącej się własnej tożsamości, przybierającej coraz oryginalniejszą formę, niemniej jednak właśnie trzeci w kolejności i omawiany „Presents Of Mind” uznać należy za ich szczytowe artystyczne dokonanie, gdyż to właśnie na nim grupa pokazała swoje najdojrzalsze oblicze. Nadmienię jeszcze przy tej okazji, iż mam całkowitą świadomość tego, co przed momentem wyartykułowałem, ponieważ cały „dorobek dyskograficzny” tej grupy jest mi dobrze znany – przyswojony i osłuchany! Ani później, ani tym bardziej wcześniej TILES nie wzniosło się na takie wyżyny muzycznej kreatywności, jak właśnie na tym fantastycznym albumie! Czy w związku z tym można wysnuć wniosek, że pozostałe dokonania tej grupy są słabe i nie warte poznania? Absolutnie nie! Daleki byłbym od takiej konkluzji ale… „trójeczka” TILES to taka rzecz, jaką nagrywa się raz w życiu i na dodatek pod jednym warunkiem: że nie jest się przeciętniakiem! To taki album, który bez znudzenia mógłby mi towarzyszyć rano, wieczór i w południe, a nawet w przerwach między posiłkami, gdybym tylko takie miewał! Dlaczego tak bezkrytycznie podchodzę do tego wydawnictwa, przecież wspomniałem już wcześniej, że malkontenci zarzucali zespołowi nadmierne podobieństwo do muzycznych produkcji sygnowanych nazwa RUSH? Przekornie mógłbym odpowiedzieć, że gdyby ten materiał ukazał się pod banderą kanadyjskiego trio, byłby jednym z (tu następuje szybka wyliczanka najwznioślejszych dokonań Geddy’ego i Spółki) sześciu, może siedmiu ich najlepszych dokonań i gdyby po drodze nie trafiło się im arcydziełko o nazwie „Counterparts”, byłby to najlepszy ich materiał od czasów pamiętnego „Moving Pictures”, czyli od 1981 roku licząc, aż po dzień dzisiejszy! I nie należy tego traktować w kategoriach prima aprilisowego żartu, gdyż do 1 kwietnia jeszcze daleko. Czy jest coś, co uprawnia mnie do formułowania tak daleko idących wniosków i tak zuchwałej tezy? Tak, jest nim materiał dowodowy w postaci omawianego longplaya! Napiszę więcej! Mam przypuszczenie graniczące z pewnością, iż tym stwierdzeniem nie narażę się nawet najbardziej zagorzałym zwolennikom twórczości grupy RUSH! Skąd ta pewność? Ano stąd, że gdybym tak daleko idące wnioski formułował w opozycji do własnego sumieniem, zadarł bym z sobą samym, a tego wolałbym uniknąć!
Pierwszą rzeczą, jaka uderza słuchacza tuż po odpaleniu „Presents Of Mind” jest rewelacyjne, niesamowicie czytelne i zarazem organiczne, przestrzenne brzmienie. Właściwie nie powinno to aż tak bardzo dziwić, przecież za gałkami i suwakami stołu mikserskiego zasiadał wspomniany już wcześniej Terry Brown. Nie sposób wyobrazić sobie tego materiału w przestrzennym miksie wielokanałowym ale życie lubi zaskakiwać, więc może kiedyś, ktoś porwie się na taki zabieg? Efekt takich zabiegów mógłby być tylko jeden: zniewalający! Grupa uraczyła na tym krążku swoich fanów nieco ostrzejszymi kompozycjami, niż miało to miejsce na poprzednikach ale z zachowaniem odpowiednich proporcji – w dalszym ciągu mamy do czynienia z muzyka z pogranicza rocka progresywnego oraz zadziornego hard rocka. Przygotowano kompozycje obfitujące w niezliczone bogactwo aranżacyjnych smaczków i mnogość harmonicznych niuansów zanurzonych w przebogatej dźwiękowej fakturze, i te zabiegi bez najmniejszych problemów pozwolą zaspokoić najbardziej nawet wymagające i wybredne melomańskie gusta. Od ilości ponakładanych na siebie harmonicznych ścieżek wokalnych, współbrzmień, brzmień wykorzystanych tu instrumentów akustycznych, przestrzennych wycieczek, tudzież bliżej nieokreślonych efektów zdumiewających studyjnych zabiegów, możliwości i umiejętności mistrza Terry’ego, aż można się pogubić! Czy takiego aranżacyjno – wykonawczego przepychu ktoś doszukał się kiedyś na albumach grupy RUSH, bo ja nie? Następnym aspektem odróżniającym twórczość TILES od RUSH jest zastosowanie przez Amerykanów szeregu subtelnie wykorzystanych, acz bardzo umiejętnie zastosowanych rozwiązań charakterystycznych dla przedstawicieli… folk rocka. Tak właśnie! A zrobili to z takim wyczuciem i klasą, że palce lizać!. Nie przypominam sobie, by takie elementy gościły na produkcjach Kanadyjczyków? Przykładów takich rozwiązań, można by mnożyć ale wspomnę tylko o kilku: wykorzystanie banjo w pogmatwanym, w pozytywnym sensie tego słowa „No Failure”; banjo i mandoliny w stworzonym jakby z myślą o zaistnieniu w stacjach radiowych (tych niekomercyjnych, rzecz jasna) „Taking Control”; mandoliny w świadczącym o dużym poczuciu humoru twórców instrumentalnym „Ballad Of The Sacred Cows”; skrzypiec w najdłuższym i wielowątkowym „Reasonable Doubt”. Nieprzeciętne umiejętności instrumentalne muzyków, a także ich niezwykłe wyczucie w budowaniu dramaturgii kompozycji uwypuklone zostały w moich najukochańszych utworach z tej płyty czyli we wspomnianym już rewelacyjnym, instrumentalnym „Ballad Of The Sacred Cows” oraz monumentalnym, trwającym ponad jedenaście minut „Reasonable Doubt” – magia, po prostu! Uwielbiam takie płyty, których można słuchać po wielokroć i jeszcze długo odkrywa się na nich coś nowego, coś czego nie dostrzegło się wcześniej.
Jak to możliwe, że polscy wielbiciele rocka progresywnego, który cieszy się w naszym kraju naprawdę sporym powodzeniem, a którego przedstawiciele zawsze mogli liczyć nad Wisłą na ogromną sympatię i wsparcie ze strony słuchaczy, przeoczyli albo inaczej: zignorowali tak niecodzienne zjawisko, jakim bez wątpienia w końcówce XX wieku na owej scenie był ten amerykański zespół? Po części zespół sam sobie był winien takiego stanu rzeczy, gdyż mając takiego asa w rękawie, jakim bezsprzecznie był (i jest!) album „Presents Of Mind”, powinien kuć żelazo, póki gorące, a okazało się, że na jego następcę musieliśmy czekać aż pięć kolejnych lat. Cóż, proza życia! Muzycy TILES nie byli zespołem 24/24 h, nie żyli z muzyki. Utrzymywali się z pracy na etatach i to ona, a nie dochody z działalności muzycznej stanowiła podstawowe źródło ich utrzymania. Nie jest łatwo pogodzić życia zawodowego, rodzinnego z niepewnym (szczególnie w odniesieniu do reprezentantów tak niekomercyjnego nurtu) losem muzyka rockowego. Odbijało się to na intensywności wydawniczej oraz promocji koncertowej kolejnych wydawnictw. Wielka szkoda, choć zespołowi najwyraźniej nie zależało aż tak bardzo na osiągnięciu wymarzonego dla wielu – statusu gwiazd rocka. Dla tych muzyków, już sama możliwość zarejestrowania i wydania kolejnego albumu, i to w tak szanowanej wytwórni, za jaką niewątpliwie uchodzi InsideOut Music, było spełnieniem marzeń. O nagraniu tak fantastycznego albumu, jakim jest „Presents Of Mind” marzą za to niezliczone zastępy uprawiających ten gatunek muzyczny wykonawców, zarówno tych o uznanych i wielkich nazwach, jak i tych rozpoczynających dopiero swoją przygodę w muzycznym biznesie. Klejnot w ko…, w korze mózgowej, rzecz jasna!
Na zakończenie tego, tradycyjnie już w moim wykonaniu przydługawego wywodu, raz jeszcze pozwolę sobie na zacytowanie fragmenciku ze wspomnianej wcześniej „Autobiografii” Bruce’a Dickinsona. Oto jak w przypływie szczerości (oczywiście już po zakończeniu leczenia) obszedł się z Brucem prowadzący go i odpowiedzialny za przebieg jego leczenia onkolog, Amen Sibtain – relacjonuje sam Dickinson: „Uśmiechnął się. Był fanem rocka. Ale dopiero gdy mnie wyleczył, przyznał się, że woli Rush od Iron Maiden”. Nie gniewaj się, panie Dickinson ale wyrażających podobny pogląd, co doktor Sibtain jest więcej – znacznie więcej! Członkowie TILES udzielili by, bez zbędnej zwłoki, identycznej odpowiedzi. I żeby była jasność: Nie jest moim zamiarem stawianie między tymi dwiema wielkimi nazwami jakiegokolwiek muru czy choćby „umownej” linii demarkacyjnej ale skoro daje się piszącemu tak wyborną pożywkę, grzechem byłoby tego nie wykorzystać lub – co gorsza – zmarnować!
K.F.