CANDLEMASS – “Nightfall” ; 1987 Axis Records
Zanim przejdę do przedstawienia kolejnej odsłony naszych muzycznych poszukiwań chciałbym, a właściwie jestem zmuszony w krótkim wprowadzeniu nawiązać do tragicznego wydarzenia, jakie miało miejsce 13 stycznia br. w Gdańsku, choć paradoksalnie większą uwagę postaram się skupić na tym, co wydarzyło się wieczorem dnia następnego – w dniu śmierci prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Kto lub co mnie do tego zmusza? Wybaczcie, ale (nawet po miesiącu od tego koszmarnego dnia) nie potrafię przejść obojętnie i w sposób bezrefleksyjny do porządku dziennego, wobec tak ogromnej tragedii i tak bestialskiego mordu! Ta śmierć autentycznie wyzwoliła we mnie takie pokłady bólu i rozpaczy o jakie się wcześniej nawet nie podejrzewałem w stosunku do – jakby na to nie patrzeć – obcej mi osoby! Finał ostatniej i jakże radosnej w zamierzeniu twórców odsłony każdego finału WOŚP, skutkujący wypuszczaniem światełka do nieba, rozgrywał się tym razem w cieniu ogromnej tragedii, na długie sekundy skutecznie paraliżującej poczynania ludzi odpowiedzialnych za bezpieczny przebieg imprezy. Takich obrazków nie powinniśmy już nigdy więcej oglądać – takie rzeczy nie mogą mieć więcej miejsca! Niektórym obserwatorom życia politycznego, którymi w ekspresowym tempie zapełniły się wszystkie możliwe stacje telewizyjne, wydawało się w ich utopijno – naiwniackim widzie, że to nie mające precedensu wydarzenie, stanie się taką cezurą, która odsunie w niebyt wszelkie przejawy mowy nienawiści i oczyści raz na zawsze język politycznych waśni i sporów z narastającej od dawna słownej agresji. Pobożne życzenia żyjących wzniosłą chwilą! Jak to środowisko szybko „oczyściło” się z balastu nienawistnej, agresywnej retoryki mogliśmy się przekonać w bardzo krótkim czasie. Szkoda słów! Jeszcze prezydent Gdańska toczył walkę ze śmiercią o swe życie, a my już mogliśmy poznać wnioski „elyt” środowisk politycznych, jakie nasunęła im tragedia. A wszystko sprowadzało się do jednego – kwestii bezpieczeństwa! Należy wzmocnić ochronę prezydentów największych polskich miast oraz podjąć dodatkowe środki gwarantujące większe bezpieczeństwo najważniejszych osób w państwie. Żenada! Ale nie od dzisiaj wiadomo, że środowisko polityczne, to grupa w największym stopniu pozbawiona empatii, więc czemu tu się dziwić? Lepiej nie będzie – lepiej już było! Jaki kraj, takie elity, jakie elity, takie wnioski – niestety! Ale… jest światełko w tunelu. Ten promyk nadziei przyniosły wydarzenia, jakie rozegrały się dnia następnego. Kilkadziesiąt tysięcy osób, które zgromadziło się na ul. Długiej, by oddać hołd swojemu prezydentowi i równocześnie wyrazić swój sprzeciw wobec nienawiści i przemocy, a także miliony obywateli naszego kraju śledzący całe wydarzenie za pośrednictwem przekazów telewizyjnych, było na koniec tegoż wiecu świadkami czegoś niebywałego! Z głośników popłynęły słowa znanego chyba doskonale wszystkim utworu „The Sound Of Silence”, wykonanego a cappella przez Davida Draimana, znakomitego wokalistę amerykańskiego zespołu Disturbed. Można sobie tylko próbować wyobrazić emocje, jakie targały zebranymi tam ludźmi. Nie ominęły także i mnie, choć byłem przecież obserwatorem na odległość… emocje i tak wzięły górę! Łzy, żal, smutek. A po wybrzmieniu ostatniego taktu… cisza. Przejmująca i boląca. Tak, boląca, bo kłująca nie tylko uszy ale i serce. Cisza! Niezapomniany moment, niezwykły czas mentalnego zjednoczenia! Cisza, która tak bardzo zespalała, zmuszała do zastanowienia, do refleksji. Niesłychany, porażający moment!
To wydarzenie uświadomiło mi dobitnie ogromną siłę oddziaływania muzyki, choć w tym konkretnym przypadku nie można nawet mówić o muzyce sensu stricto, a jedynie o jednym z jej składników – ludzkim głosie. Nie wiem, kto był odpowiedzialny za wybór tego utworu i w tej właśnie, a nie innej wersji ale gratuluję mu z całego serca tego posunięcia, bo być może sam nie zdaje sobie do końca sprawy, jak niewyobrażalnej rzeczy w ten sposób dokonał. Odpowiedni utwór odtworzony we właściwym czasie, w najodpowiedniejszym i stosownym do okoliczności wykonaniu i… ten głos, ten głos! Takie chwile udowadniają ponad wszelką wątpliwość, że muzyka stanowi rodzaj ogólnoludzkiej komunikacji ponad podziałami. Ludzki głos zaś, jeśli wydobędzie się, wyartykułuje za jego pośrednictwem odpowiednie dźwięki, może stanowić instrument, który potrafi wyrazić najgłębsze nawet, najbardziej bezpośrednie uczucia uzależnione od formy ekspresyjnej wypowiedzi. Wachlarz emocji emitowanych za pośrednictwem ludzkiego głosu jest tak szeroki, że trudno to sobie nawet wyobrazić. Doskonałym dowodem powyższego niech będzie właśnie głos Davida Draimana, o nieprawdopodobnej sile rażenia, niesamowitej barwie, ekspresji, potrafiący wyrazić w nieprawdopodobny sposób wszystkie rozterki, uczucia, emocje towarzyszące udręczonej ludzkiej bezsilności! W taki sposób objawia się magia muzyki! Czy taka sztuka udałaby się, gdyby do wykonania tego utworu zaangażowano np. pewną naszą divę, która swego czasu raczyła „uświetnić” swoją kretyńską wersją naszego hymnu narodowego (za takie „wyczyny” powinien grozić stosowny paragraf), pewną bardzo ważną imprezę sportową? Albo czy ni(e)jaki Zenon M., pupil polskiej publiczności zaściankowej (w tym także obecnego prezesa TVP), wykorzystując wszystkie swoje „atuty”, tudzież posiłkując się towarzyszącym mu od początku jego artystycznej kariery, niesamowitym Akcentem (angielskim?), byłby w stanie – wykonując własną wersję „The Sound Of Silence” – wywołać podobny efekt? Pytanie z gatunku tych retorycznych, jak sadzę? I jeszcze mała refleksyjka, jaka nasunęła mi się już po zakończeniu gdańskich uroczystości. Otóż, jeden z moich ulubionych wykonawców, zespół NEVERMORE także na swój sposób dokonał niegdyś przeróbki „The Sound Of Silence” i nie byłoby zapewne nic w tym nadzwyczajnego, bo przecież takowych na przestrzeni kilkudziesięciu lat od jej powstania zarejestrowano mnóstwo, niemniej ta o której wspominam, pochodzi z wydanego w 2000 roku albumu, o jakże wymownym w kontekście całej omawianej sytuacji tytule… „Dead Heart In A Dead World”.
W błędzie będzie ten, kto po tym nazbyt rozbudowanym „słowie wstępnym” wywnioskował, że niniejszy wpis poświęcony będzie wydawnictwu DISTURBED – „Immotralized”, z którego pochodzi rzeczony „The Sound Of Silence” (choć w nieco innej od tej zaprezentowanej w Gdańsku wersji). I choć – nie ukrywam – uwielbiam ten album, który wciąż rozkłada mnie totalnie na łopatki, to z przykrością muszę stwierdzić, że niestety nie spełnia założeń tej rubryki: zespół jest przecież powszechnie znany, to – jakby nie patrzeć – reprezentant muzycznego mainstreamu, sprzedaż jego płyt idzie w miliony, no i argument koronny, nie do przeskoczenia: nie upłynęło wymaganych pięciu lat od daty jego wydania, by móc się nim „zająć”. Wybór CANDLEMASS i jego „Nightfall” do obecnej prezentacji wydaje mi się decyzją jak najbardziej trafną, nie tylko ze względu na to, iż atmosfera na tym krążku panuje – jak na wiodącego niegdyś przedstawiciela nurtu zwanego doom metalem przystało – niemalże pogrzebowa, zaś teksty utworów dotykają tematu śmierci. Postaram się wraz z zagłębieniem się w temat przewodni dowieść, iż tych skojarzeń jest więcej – przynajmniej dla mnie. Nie bez znaczenia był także polski akcent na tym wydawnictwie ale o tym wspomnę nieco później. „Nightfall” uznawane jest dość powszechnie przez wielbicieli tego niszowego trendu za szczytowe osiągnięcie zespołu i zarazem jedno z najważniejszych płyt dla całego nurtu zwanego doom metalem. Moja chwiejna znajomość tej sceny nie pozwala mi polemizować z tak ukształtowanymi opiniami. Napisze więcej: wcale mnie one nie dziwią! Znam ten album już blisko trzy…, no, bardzo długo w każdym razie i mogę go bez zastanowienia polecić każdemu, kto mieni się miłośnikiem muzyki rockowej. W przedrostku „doom” należy doszukiwać się i upatrywać działania rzeczy nieuniknionych, wiążących los istoty ludzkiej z zapisaną już u zarania dziejów, a więc nieuniknioną zagładą, katastrofą, ciążącym na każdym człowieku fatum. Życie z taką świadomością i w takim przeświadczeniu na pewno nie wprawia w optymizm, ani nie poprawia samopoczucia, bo czyż niemożność wpłynięcia na swój los może kogokolwiek wprawiać w dobre samopoczucie? CANDLEMASS uznawany jest – słusznie zresztą – za prekursora epickiej odmiany doom metalu. Czym zyskiwał przewagę nad przedstawicielami jego klasycznej odmiany? Otóż CANDLEMASS do prostych riffów, kojarzących się nieodmiennie i przywołujących na myśl praojców metalu, BLACK SABBATH, dołożył swoją cegiełkę w postaci specyficznej epickości, którą udało się przenicować dzięki lepszej i sterylnej produkcji, do której wpuszczono zdecydowanie więcej powietrza oraz rzadkich, ale jednak dających się zidentyfikować i wyodrębnić z tej przytłaczającej swoim ciężarem i gęstością, heavy metalowych składników, słyszalnych głównie w rewelacyjnych partiach gitary prowadzącej. Ale to nie wszystko. Wersja ostateczna nie uzyskałaby zapewne tak imponującej formy, gdyby nie osoba debiutującego na tym właśnie wydawnictwie w szeregach grupy wokalisty. Messiah Marcolin, bo o nim mowa, wywiązał się ze swej roli znakomicie, choć podszedł do swojego zadania bardzo niestandardowo. Założeniem twórcy i lider formacji, Leifa Edlinga było, by CANDLEMASS nie postrzegano jako typowego i jednego z wielkiej i nieprzebranej rzeszy reprezentanta sceny metalowej – poszukiwał oryginalnych rozwiązań. Stąd zapewne zatrudnienie wokalisty, jakiego w owym czasie próżno szukać w szeregach jakiegokolwiek zespołu funkcjonującego na metalowej scenie. Marcolin dysponował bowiem potężnym, niemalże operowym głosem i na dodatek zdawał się w pełni wykorzystywać swoje możliwości w tym zakresie, nie bacząc jak zostanie to odebrane w środowisku twardogłowych przedstawicieli metalowej społeczności. Efekt, jaki dzięki tym rozwiązaniom uzyskano był, a właściwie w dalszym ciągu jest zdumiewający! Bijąca z tych kompozycji niesamowita melancholia, wzniosłość, powaga, smutek, ich rzewny charakter, który w znacznej mierze stanowił odzwierciedlenie znakomitych, poetyckich tekstów sprawia, iż mówienie o nich w kontekście utworów elegijnych, nie będzie żadnym nadużyciem. Celowo nie używam w stosunku do zamieszczonych na tym krążku utworów określenia piosenki, gdyż bogactwo ich muzycznej formy, ich wzniosłość a także warstwa literacka zbliża je raczej ku formom bardziej wyrafinowanym – to niczym hymniczne metalowe akty! Czyż bowiem przykładem takiego właśnie elegijnego utworu nie jest doskonały „Mourners Lament” w warstwie tekstowej opowiadający o ojcowskim uczuciu po stracie ukochanego syna? Miażdżące swoją potęgą mocarne riffy są zaiste wagi ciężkiej. Całość okraszona cudnej urody solówką w wykonaniu Larsa Johanssona z wplecionym subtelnym motywem orientalnym robi ogromne wrażenie. Podobnie rzecz ma się choćby z nieco spokojniejszym i bardziej nastrojowym „Samarithan” inspirowanym – a jakżeby inaczej – biblijną przypowieścią o miłosiernym Samarytaninie czy subtelnie rozwijającym się i pięknie napędzanym muzycznie temacie „At The Gallows End”. Czy przy takich dźwiękach łatwiej będzie skazańcowi wyruszyć w ostatnią drogę? Nie wiem ale o tym właśnie opowiada ten utwór, o refleksjach z ostatniej nocy mającego nazajutrz zawisnąć skazańca. Wspomniałem wcześniej o polskim akcencie na tym wydawnictwie. Otóż pod numerem 6 odnajdziemy „Marche Funebre”, czyli zinterpretowana przez zespół na potrzeby tej sesji nagraniowej wersja „Marszu Żałobnego”, Fryderyka Chopina. Wpasowuje się wybornie w klimat płyty i świetnie uzupełnia pojawiające się tutaj jeszcze trzy miniaturki instrumentalne: pełniącego rolę intro utworu „Gothic Stone”, „Codex Gigas” czy zamykający całość, uroczy „Black Candles”. Chyba najbardziej dynamicznym ale i najbardziej formalnie rozbudowanym utworem na tym wydawnictwie jest „Dark Are The Veils Of Death” i właśnie z niego chciałbym zacytować maleńki, początkowy jego fragmencik, który bardzo dobrze współgra z gdańskim incydentem z dn.13 stycznia br.: „Śmierć już się pojawiła, świadczy o tym dopalona świeca. Ostrze się uniosło, ona przyszła tu w konkretnym celu, by zebrać żniwo. Sakrament ostatniego namaszczenia przygotuje cię na ostatnią podróż. Lecz Bóg jeden wie, gdzie dane ci będzie odpocząć. Kotary mroku skrywają przed nami tajemnice śmierci”.* Tytuł albumu „Nightfall” oznacza zmierzch lub zmrok ale znając dokładnie przesłanie tego wydawnictwa, możemy go tłumaczyć także (i to bardziej w tym kierunku powinna, moim skromnym zdaniem, zmierzać interpretacja tego tytułu) jako: schyłek życia, pożegnanie z doczesnym życiem, za czym przemawia nawet obraz zdobiący okładkę tego dzieła. I jeszcze jedna myśl, jaka mi świta w głowie. Jeśli rozłożymy słowotwórczo nazwę grupy (candle + mass), to czy jej znaczenie nie skojarzy nam się z pięknym obrazkiem, jaki „poszedł w świat” za pośrednictwem mass mediów i w tychże przekazach określanym, jako „Największe Serce Świata” dla Pawła Adamowicza, ułożone z tysięcy zniczy na Placu Solidarności?
Dla wielbicieli sztuki w szerszym kontekście dodam, iż za wspaniałym obrazem będącym niewątpliwą ozdobą omawianego muzycznego dzieła, stoi XIX – wieczny amerykański malarz i założyciel szkoły pejzażystów Hudson River – Thomas Cole. U schyłku swojego krótkiego życia stworzył tryptyk zatytułowany „Podróż Życia”. I właśnie jeden z obrazów z tego cyklu, zatytułowany „Starość” zdobi okładkę „Nightfall”. Przypadek? Zdecydowanie nie, bo każde dzieło sztuki musi być kompletne. Bez niego czegoś by mu brakowało. Doskonały przykład na wzajemne przenikanie się różnych dziedzin sztuki. Zatem: Słuchać podziwiając i podziwiać słuchając!
* – tłumaczenie własne, a co za tym idzie obarczone znacznym stopniem ułomności
K.F.