COLIN BASS – “An Outcast Of The Islands” ; 1998 Oskar/Kartini Music Production
O ile w ostatnim pomnikowym wpisie, którego bohaterem był album „Nightfall” szwedzkiego CANDLEMASS, można było doszukać się polskiego akcentu w postaci bardzo interesującej interpretacji chopinowskiego „Marszu Żałobnego” („Marche Funebre”), o tyle w przypadku „An Outcast Of The Islands”, takich wątków pojawia się mnóstwo. Począwszy od samego tytułu płyty (tak, tytułu właśnie, choć przecież zupełnie nie polsko brzmiącego, prawda?), aż po… Ale po kolei. Tytuł albumu powinien wydać się dziwnie znajomy, przynajmniej dla Czytelników, którzy przeczytali już w swoim życiu mnóstwo książek, zwłaszcza wartościowych książek. Jeśli zaś posiadają bogaty zbiór biblioteczny, to może się okazać, że rozwiązanie zagadki związanej z tymże tytułem odnajdą właśnie na którejś z półek z ich księgozbiorem, gdyż… No właśnie, „An Outcast Of The Islands”, to także tytuł powieści napisanej w 1896 roku przez Józefa Teodora Konrada Korzeniowskiego. To dopiero druga powieść autora znanego później powszechnie, jako Joseph Conrad, zaś ta powieść funkcjonuje u nas pod tytułem „Wyrzutek” lub” „Wykolejeniec”. I już wszystko jasne! Choć imię Konrad odziedziczył po romantycznym bohaterze mickiewiczowskim, jego życie w niczym nie przypominało romantycznej sielanki. Mając lat szesnaście, a na koncie brak ukończonej edukacji szkolnej, wyjeżdża do Marsylii i zaciąga się na statek. Marynarskie życie tak go pociąga, że zalicza kolejne egzaminy oficerskie, a następnie kapitański w brytyjskiej marynarce handlowej. W ciągu kolejnych 20 lat Conrad opływa wszystkie morza świata, osiada w Wielkiej Brytanii, żeni się i… poświęca pisarstwu.
Czy muzyczny odpowiednik „An Outcast Of The Islands” ma coś wspólnego z powieścią Conrada? A, i owszem! COLIN BASS zdecydował się takim właśnie tytułem opatrzyć swoje solowe wydawnictwo, będąc pod wrażeniem i wpływem powieści Conrada. Zamiarem Colina nie było jednak budowanie na kanwie powieści albumu koncepcyjnego. Bohater książki jest postacią tragiczną z której historią niewielu chyba chciałoby się identyfikować (to oszust, zbrodniarz coraz bardziej staczający się w życiu, by w końcu zasilić szeregi obłąkanych), zaś Colin chciał, żeby przesłanie albumu było pozytywne, żeby korespondowało z sentymentalno – melancholijno – emocjonalno – unikatowym charakterem zawartej na nim muzyki. Dlatego w warstwie tekstowej odnajdziemy nawiązania do książkowej fabuły ale natrafimy tutaj także na historie, których bohaterami są ludzie, jakich spotkał na swojej drodze w dotychczasowym życiu sam muzyk. Gdzie zatem doszukiwać się punktów stycznych pomiędzy powieściowym wykolejeńcem, a biografią współczesnego muzyka? William, książkowy bohater przez całe życie zmagał się z przeciwnościami losu i trudnościami ale nade wszystko z brakiem poczucia przynależności do jakiegokolwiek miejsca na świecie. I to zapewne ten syndrom wiecznego tułacza sprawił, że Colin począł identyfikować się i w znacznym stopniu rozumieć dylematy bohatera powieści Conrada. W pewnym sensie sam siebie uważał za człowieka wyobcowanego, pozbawionego (z własnego co prawda wyboru, ale jednak) głęboko zakorzenionej tożsamości. W odniesieniu do jego osoby można było, bez żadnej fałszywie rozumianej obyczajowej poprawności używać określenia „obywatel świata”. Jako angielski obywatel od lat mieszkał bowiem w Berlinie. Do tej sytuacji nawiązuje fantastyczny utwór „Burning Bridges”. Możemy czuć się fantastycznie w jakimś (dowolnym) miejscu na świecie ale jeśli nie jest ono miejscem naszego urodzenia, naszej kultury, naszej tożsamości nigdy nie będziemy w stanie w 100% z tym miejscem się zintegrować, gdyż zawsze istniał będzie jakiś margines nieprzystosowalności, który nie pozwoli ci się całkowicie zintegrować w nowym środowisku, zatem zawsze w większym, bądź mniejszym stopniu będziesz czuł się tam wyobcowany. Jedyną możliwością odnalezienia drogi powrotu do źródeł własnej tożsamości, swoistym wentylem bezpieczeństwa mogą okazać się tytułowe mosty, których pod żadnym pozorem nie można za sobą palić.
Już sama przynależność do camelowej rodziny gwarantuje temu artyście miejsce szczególne w moim sercu. Czy jednak wielbiciele Dromadera odnajdą na tym albumie choćby cząstkę tego fantastycznego klimatu z którego ten zespół słynie? A jakże, i to w jakiej dawce! Jeżeli ten materiał czymś trąci, to… właśnie Wielbłądem! Czy to zarzut? Absolutnie nie! W proces twórczy „An Outcast…” zostało także wciągniętych dwóch członków macierzystej grupy Bassa: perkusista Dave Stewart oraz nie kto inny, jak sam Andy Latimer, który okrasił swoim niesamowitym gitarowym kunsztem 7 z zamieszczonych tu 13 kompozycji, spośród których aż 5 to kompozycje instrumentalne. Nie ma sensu rozpisywanie się nad partiami solowymi Andy Latimera, bo to klasa sama w sobie. Próbkę gitarowego arsenału jaka w nim drzemię, otrzymujemy już w otwierającym album, instrumentalnym „Macassar”, a nieskończonymi pokładami piękna wydobywanego z wnętrza jego instrumentu, możemy delektować się w kolejnych aktach tego dzieła: „As Far As I Can See”, „The Straits Of Malacca”, „Aissa”, „Denpasar Moon”, „Holding Out My Hand”. Swoje patie lider CAMEL zarejestrował w swoim domowym studio (Little Barn Studios) w Kalifornii i to jedyna składowa tego albumu, która nie została zarejestrowana w Polsce, chociaż rozpatrując ten aspekt, można się tutaj doszukać jeszcze jednego akcentu, który ten wątek poddaje w wątpliwość. Otóż do kończącego ten album utworu „Trying To Get, To You” akompaniujący sobie na gitarze akustycznej Colin zaprosił „niecodziennych muzykantów”. Towarzyszą mu bowiem… rozmaite jawajskie zwierzęta i insekty, których odgłosy skutecznie wypełniają wolną od dźwięków przestrzeń. To także element świadczący o swoistym poczuciu humoru muzyka i jego luźnego podejścia do komponowania, co sprowadza się do nie ograniczania twórczej inwencji. Wszystkie pozostałe elementy układanki zatytułowanej „An Outcast…”, to pochodne talentu, umiejętności, kreatywności, doświadczenia i świeżości wyrosłej na naszej, polskiej ziemi. Kogo więc Colin Bass pozyskał do współpracy? Jest fantastyczny kwartet smyczkowy złożony z członków Filharmonii Poznańskiej, który ma możliwość zaprezentowania swojego kunsztu w trzech pięknych instrumentalnych miniaturach („First Quartet”, „Second Quartet” i „The Outcast”), swoją obecność zaakcentował tutaj w pięknym stylu Wojciech Karolak, odpowiedzialny za partie organów Hammonda, zaś świat rocka progresywnego reprezentują członkowie czołowych przedstawicieli tego gatunku w Polsce, muzycy grup QUIDAM i ABRAXAS. Za ojca tego sukcesu, bez wymuszonej, fałszywej skromności należy jednak uznać Piotra Kosińskiego, właściciela agencji Rock Serwis. To on, jako menadżer zespołu QUIDAM, zarekomendował Colinowi członków tej świetnej formacji do udziału w sesji nagraniowej opisywanego albumu, ale zanim do tego doszło,… Nieco wcześniej swoimi staraniami i rozległymi kontaktami w muzycznym biznesie, doprowadził do współpracy muzyka z poznańską firmą fonograficzną Oskar, która podjęła się dystrybucji wcześniejszych wydawnictw Colina, wydanych pod szyldem SABAH HABAS MUSTAPHA. Te konkretne ruchy wzbudziły zaufanie muzyka nie tylko do naszego przemysłu muzycznego ale zwłaszcza utwierdziły go w przekonaniu o słuszności podjętych w następstwie tych decyzji działań, co z kolei zaowocowało zapisaniem jakże pięknej, bo polskiej karty w życiorysie tego nietuzinkowego artysty.
Kolejny polski akcent to miejsce, gdzie dokonywano rejestracji tego materiału – poznańskie studio „Giełda”. Jak wcześniej wspomniałem, Colin mieszkał wówczas w Berlinie, zatem do Poznania miał bardzo blisko. Obecność czy też chęć rejestracji swojej muzyki przez reprezentanta świata zachodniego w naszym kraju stanowiła w owym czasie ewenement ale stanowiła również świetną rekomendację i zachętę dla innych artystów utożsamiających wciąż nasz kraj z ubogim krewnym zza żelaznej kurtyny. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że nasz kraj w ciągu zaledwie kilku lat, jakie upłynęły od procesu transformacji ustrojowej, przynajmniej na tej niwie, jest w stanie zaoferować wyposażenie i warunki nie odbiegające w niczym od tego, co oferowały studia nagraniowe państw leżących za naszą zachodnią granicą. Na dodatek ważna z finansowego punktu widzenia relacja jakości świadczonych usług w stosunku do ich ceny zdecydowanie przemawiała na naszą korzyść. „An Outcast Of The Islands”, to album, który pewnie nie wywróci waszego muzycznego świata do góry nogami, bo też i nie o to chodzi, ale może sprawić, że będziecie kroczyć przez swoje życie w znacznie lepszych nastrojach i o niebo lepszym samopoczuciu. Ten materiał dopieści niedopieszczonych, ukoi rozdrażnionych, uspokoi agresywnych, otworzy na świat i ludzi introwertyków,…, a być może nawet uwrażliwi na odbiór subtelnych dźwięków tych, którym słoń na ucho nadepnął? Moc i pozytywna energia z tego materiału płyną szerokim strumieniem, podobnie jak ukryty pod płaszczykiem powierzchownej melancholii, jego potencjał komercyjny. Generalnie nikt nie powinien pozostać obojętny na zawarte na nim dźwięki, gdyż wyjątkowość tego albumu wynika wprost z bezpośredniej i szczerej chęci dzielenia się ze słuchaczem prawdziwym pięknem zaklętym w tej wielobarwnej dźwiękowej mozaice, którą artysta chce dzielić się z podobnie odbierającymi świat dźwięków ludźmi. A tych powinno z każdym kolejnym przesłuchaniem tego wyjątkowego materiału przybywać.
K.F.