Recenzja #65 LIVING COLOUR “VIVID”

LIVING COLOUR „VIVID”; 1988 EPIC

Historia mojej znajomości z  zespołem LIVING COLOUR sięga roku 1995, bądź 1996. Tego niestety nie jestem w stanie już dzisiaj dokładniej zweryfikować, gdyż pamięć ludzka ulotną jest i lubi płatać figle, niemniej jednak kontekst tej znajomości został dobrze zapamiętany. Zapoczątkował ją pewien obraz filmowy… I wcale nie chodzi o jakieś nadzwyczajne dzieło światowej kinematografii, choć wówczas był to wielki kasowy hit. Mowa o „Prawdziwych kłamstwach” w reżyserii Jamesa Camerona i z doborową obsadą aktorską. Czas wyparł z pamięci fabułę tego obrazu, wyrugował zeń główną postać, granego przez samego Arnolda Schwarzeneggera postać tajnego agenta, zdecydowanie łagodniej obchodząc się z jego filmową żoną, graną przez rozbrajająco kuszącą Jamie Lee Curtis. Wycinki jej aktorskiej kreacji zadekowały się gdzieś w kąciku mojej pamięci, a tę „wybiórczość” zachowanych treści filmowych przyjmie zapewne ze zrozumieniem męska część populacji – i to tej pełnoletniej! Być może ten tytuł znajdzie kiedyś uznanie w oczach kolegi redagującego nasz cykl „Kino godne polecenia” i zostanie tam szerzej omówiony, kto wie? Ja jestem tym od muzyki, wiec nie mam na to wpływu, ale wspominam o tym wszystkim nie bez powodu. To właśnie ten obraz zwrócił moją ciekawość na zjawisko o nazwie LIVING COLOUR, zespołu dodam, znanego mi wówczas tylko z nazwy, nie zaś ze swoich muzycznych dokonań. Otóż na ścieżce dźwiękowej do wspomnianego obrazu znalazł się utwór „Sunshine Of Your Love” w wykonaniu tego zespołu. Nie była to autorska kompozycja tej grupy lecz jej wersja jednego z najbardziej znanych utworów grupy CREAM. Co ciekawe, nie był to wówczas dla mnie jakiś mega porywający numer, który mną zawładnął bez pamięci i z miejsca namieszał w moim muzycznym świecie ale…, ale był na tyle intrygujący i niecodzienny, iż skutecznie podsycił zainteresowanie tą grupą i jak to po wielokroć u mnie w takich sytuacjach bywało, bywa i zapewne bywać będzie w przyszłości, zacząłem powoli odrabiać zaległości w tej materii. A zaległości były spore, gdyż już w tamtym czasie zespół miał na swoim koncie trzy pełnowymiarowe albumy studyjne i jedną EP i – żeby było ciekawiej – w momencie kiedy zacząłem interesować się grupą, ta już wówczas nie istniała – przeszła (po raz pierwszy) w stan spoczynku. Dokonania zespołu niezmiernie przypadły mi do wówczas jeszcze młodego i wciąż kształtującego się gustu. Ale, co też ja wypisuję! Przecież proces kształtowania muzycznego gustu wciąż trwa i oby trwał jak najdłużej i nie został niczym zaburzony, a najlepiej nigdy się nie skończył.  Moja, formowana przez dekady (tak, można już w moim przypadku mówić o dekadach!) muzyczna świadomość, pozwala na tolerowanie coraz większej stylistycznej różnorodności, poszerzać krąg inspiracji, akceptacji i otwartości na inne, czasem „gryzące się ze sobą” i pozornie nie przystające do siebie muzyczne światy. I to jest w muzyce najpiękniejsze!  Jak wspomniałem nieco wcześniej, zatarła mi się w pamięci fabuła cameronowego obrazu, natomiast muzyka LIVING COLOUR jest wciąż żywa – zgodnie ze znaczeniem pierwszego członu nazwy zespołu I tak już zostanie do końca moich dni.

Wiosna już tuż, tuż, a to właśnie ten czas, w którym najpiękniej „ożywają  kolory”. Ta piękna pora roku wpływa także na mnie, dlatego  postanowiłem bohaterem niniejszego wpisu uczynić jeden szczególny, tętniący życiem kolor – LIVING COLOUR i jego debiutancki album „Vivid”. Tutaj nie uświadczymy mega przebojowości, mega chwytliwości. To nie jest muzyka dostosowana do radiowych playlist – zwłaszcza dzisiejszych, ale jest duże prawdopodobieństwo, iż wraz z nadejściem wiosny nasze wyczulone po zimowym letargu zmysły (zwłaszcza powonienia), rozbudzą naszą percepcję na tyle, że przynajmniej kilku Czytelników Boxu Kultury przestanie kręcić na takie dźwięki nosem. Woń grillowanych potraw powinna to znacznie ułatwić. Ja wiem, że niektórym, a może nawet większości słuchaczy nie będzie łatwo zaakceptować proponowane przez zespół muzyczne zawiłości, których „nieprzystępność” zasadza się nie na poszatkowanych (jak to ma na przykład miejsce w muzyce progmetalowej) strukturach utworów, ile na ich ponadnormatywnym i przez to niezrozumiałym dla „niedzielnego słuchacza” eklektyzmie. Zdecydowanie największy w tym udział ma lider i założyciel grupy, wyśmienity gitarzysta Vernon Reid. Jego inwencja i kreatywność dopełnione niezwykłą oryginalnością gitarowego rzemiosła  zdawały się być nieograniczone, bo niczym nieskrepowane. W jego partiach solowych można było się doszukać czy raczej dosłuchać zarówno pięknych, melodyjnych pasaży, jak i dźwięków od których naszym babciom zapewne puchły by zęby. Nieobce mu były wycieczki w rejony psychodelii o zabarwieniu neurotycznym, a w poszukiwaniu „złotego środka” i kierując się zapewne impulsem chwili, nie cofał się przed wyprowadzeniem brzmieniowego ładu w rejony noizowej nieprzystępności. Najpełniej jednak swoje starania na tym polu rozwinął już po rozpadzie grupy, czego najlepszym dowodem pierwszy jego solowy album zatytułowany „Mistaken Identity”. I to świadectwo „podążania za nieokreślonym” docenią zwłaszcza ci, których z kolei nie kręci już nic w stylistyce reprezentowanej przez tradycyjne rockowe formacje i oczekują nieprzewidywalnych muzycznych odlotów. Zaprawdę powiadam wam: dostaniecie je w trudnej do jednorazowego zaaplikowania dawce skondensowanej w nieco ponad godzinnej odskoczni od normalności, jaką muzyk zafundował wszystkim schizofrenikom… nie tylko XXI wieku, właśnie na „Mistaken Identity” (1996 Sony Music ). Ale to tak na marginesie, bo przecież w tej chwili zajmujemy się zupełnie innym albumem dowodzonego przez Vernona zespołu – dla nas najważniejszy jest w tym momencie „Vivid”.  W końcówce lat 80 – tych XX w. takie podejście do tworzenia struktur utworów na własnych warunkach, było tyleż ożywcze dla zrzeszającej wykonawców o mocno rockowym rodowodzie sceny, co mocno nieprzewidywalne dla dopiero co startującej w muzycznym przemyśle grupy. Krótko mówiąc: mogło to skończyć się dla grupy sromotną klęską, bądź też naznaczyć już na samym starcie statusem grupy oryginalnej, innowacyjnej, posiadającej swój własny i łatwo rozpoznawalny, unikatowy styl; styl do którego odnosić się będą i śladem którego podążać inne zespoły. I tak też się stało. Już ten debiutancki album ustawił zespół w jednym szeregu z największymi tuzami niezależnej sceny. Dosyć celnie, aczkolwiek (zapewne nie tylko według mojej wiedzy w tym temacie) nie do końca rzetelnie i w zgodzie ze stanem faktycznym, ówczesny status grupy, jak również kontekst czasowy w jakim przyszło jej zabiegać o względy rockowej społeczności przedstawiono w nocie edytorskiej wydanego w roku 2002 wznowieniu tego albumu. Wywód nie jest długi, więc pozwolę go sobie zacytować: „Rok 1988 dostarczył miłośnikom muzyki dwa jakże odmienne i odrębne muzyczne style podążające różnymi ścieżkami ku odbiorcy, którego gust kształtowała mainstreamowa telewizja MTV oraz stan bankowego konta – heavy metal oraz rap. Podczas, gdy rockowe grupy pokroju VAN HALEN  i MOTLEY CRUE oraz raperskie załogi, takie jak PUBLIC ENEMY i NWA sprzedawały swoje albumy w milionach kopii, społeczne i kulturowe pochodzenie muzyki stanowiło dla ich fanów barierę niemalże nie do przeskoczenia, co skutkowało wzajemnym wykluczaniem się. Tak było aż do momentu pojawienia się na muzycznej scenie grupy LIVING COLOUR – rockowego bandu złożonego z czarnoskórych muzyków, którzy w takim samym stopniu potrafili świadomie nawiązywać do tekstów stanowiących specyfikę rapu, jak i równie dobrze i swobodnie odnajdywali się w estetyce spod znaku zawodzącego gitarowego sola – pochodzącej z Nowego Jorku i wyruszającej na podbój świata ze swoim debiutanckim albumem „Vivid”. Jego część wyprodukował Mick Jagger zachowując stabilność proporcji w łączeniu przez zespół styli cechujących zarówno czarnych, jak i białych wykonawców muzyki. „Vivid” położył podwaliny pod eksplodującą już w kolejnej dekadzie i cieszącą się olbrzymim powodzeniem hybrydę rapu i metalu, skutkującą w latach późniejszych powstaniem grup pokroju RAGE AGAINST THE MACHINE i LINKIN PARK.” (tłum. własne). Rzeczywiście, materiał jaki znajduje się na tym krążku uznać należy za przełomowy dla rockowej sceny i wielce oryginalny ale wówczas nikt, z muzykami którzy go rejestrowali włącznie, nie mógł przewidywać, jak szerokim zasięgiem swojego oddziaływania obejmie i jaki wpływ wywierał będzie na kolejne pokolenia muzyków.

„Vivid” oferuje szczególne, frapujące połączenie hard rockowych czy też czasem z lekka  podmetalizowanych brzmień, szczyptę rapowej estetyki, soulu, podlanych sosem jazzowej harmonii i nieodzownej podwaliny ich stylu – funku. Najjaśniej błyszczy tutaj gwiazda lidera i zarazem najbardziej doświadczonego w tym gronie muzyka – Vernona Reida. Ale to, że zespół poruszał się tak sprawnie i swobodnie po różnych stylach i gatunkach muzycznych, to w nie mniejszym stopniu zasługa towarzyszących mu kolegów z wybornej sekcji rytmicznej w osobach Muzza Skittingsa (bas) i Williama Calhouna (perkusja). Ponieważ do większości partii solowych Reid nie dograł w zasadzie partii rytmicznych (to przecież odstępstwo od rockowej reguły), dlatego właśnie wielkim kunsztem musiała wykazać się współpracująca z gitarzystą sekcja rytmiczna, która dbając by utwór nie zatracił swojego charakteru i intensywności, wprowadza wiele naprawdę bardzo nietuzinkowych i nierzadko skomplikowanych podziałów rytmicznych, zagęszcza rytm starając się  nie pozostawiać zbyt wolnej przestrzeni, co jednakowoż stanowi świetne tło dla wywiedzionej w znacznej części z improwizacji gitarowej galanterii Vernona. Słuchacza mogła ujmować nie tylko niepodważalna biegłość warsztatowa tego gitarzysty ale i łatwość z jaką potrafił dostosować do charakteru poszczególnych utworów, odpowiedniej techniki oraz bogatej brzmieniowej palety barw. Gitarzysta bardziej aniżeli jeździe riffowej, której się nie wystrzega („Desperate People”), z upodobaniem oddaje się graniu akordowemu, co szczególnie pięknie wybrzmiewa w utworach umocowanych na zdecydowanie funkowym fundamencie („Funny Vibe”, „Memories Can’t Wait”). Piękne otwarcie albumu w postaci znakomitego „Cult Of Personality”, pięknie trafiającego w gusta publiczności której gust kreowała wspomniana już wcześniej stacja MTV, mógłby pozostawić w cieniu pozostałe songi, gdyby nie to, że na dalszych pozycjach setlisty znajdziemy petardy o wcale nie mniejszej sile rażenia! Znakomite funkowo – jazzowe „Funny Vibe”, które rozsadza mnogością wykorzystanych pomysłów na bazie pokręconego rytmicznie funkowego fundamentu. Senno – balladowy „Broken Hearts”, który pod płaszczykiem pozornie prostej aranżacyjnie piosenki zadziwia ilością „wrzuconych do jej krwiobiegu” styli muzycznych; jest w niej miejsce i na bardzo ciekawie wpasowany motyw harmonijkowy (na tym instrumencie zagrał sam Mick Jagger) i na jamajskie bujanie, pięknie prowadzoną soulową linię wokalną, klimat, wreszcie zabawę harmoniami i efektami gitarowymi,… „Glamour Boys” (co za tytuł!) wyczarowuje piękną przestrzeń z niemalże gospelową aurą, pięknym bujaniem,  ulotnym etnicznym flow, a czuć w tym niesłychaną lekkość i świeżość. Wreszcie sztandarowy hymn Nowojorczyków „What’s Your Favorite Color?” Na postawione w tytule utworu i powtarzane niczym mantra w trakcie jego trwania przez Coreya Glovera pytanie: „Jaki jest Twój ulubiony kolor?” – odpowiedź  może być tylko jedna: LIVIG COLOUR! Konkluzja na zakończenie? After all these years LIVING COLOUR’s „Vivid” is still…vivid!

K.F.

 

1 thought on “Recenzja #65 LIVING COLOUR “VIVID”

  • No jakoś mnie akurat najbardziej podoba się kawałek ostatni, nawet przez Pana niewspomniany czyli “Which Way to America?”. Szanuję ten zespół, aczkolwiek dla mnie ich twórczość nawet nie umywa się do tego co proponowali Panowie z Faith No More i mam na myśli tylko zdecydowanie mniejszy talent kompozycyjny, a nie erudycję muzyczną czy wykonawstwo.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *