Recenzja #66 PRIMUS – “Sailing The Seas Of Cheese”

PRIMUS – “Sailing The Seas Of Cheese” ; 1991 Interscope Records

Kolejny raz odbiegniemy znacząco od wykonawców głównego nurtu w muzyce rozrywkowej. Ale właśnie, co ma niby  oznaczać termin: główny nurt w muzyce? Naszą rolą jest ukazywanie we właściwym świetle artystów, których twórczość nie mieści się być może w utrwalonej w powszechnej opinii definicji klasycznego piękna ale ich niszowy charakter nie może wykluczać ich w żadnym razie z grona wykonawców ubiegających się o laury w konkursie na muzyczny diament wszechczasów. Zatem naszym przewodnikiem po labiryncie dźwięków słabo przyswajalnych, dla większości nielogicznych i nieakceptowalnych będzie wywodzący się z Bay Area zespół PRIMUS. To miasto było matecznikiem i kolebką niesłychanie prężnie działającej w latach 80 – tych XX w. sceny thrash metalowej. Kalifornijska scena wydała całą masę znakomitych grup reprezentujących ten gatunek ale tylko jednego prymusa, tzn. PRIMUSA, rzecz jasna, który nota bene, nigdy częścią tej thrashowej rodziny nie był. „Sailing The Seas Of Cheese”, to druga studyjna płyta PRIMUSA i zarazem trzecie wydawnictwo w dyskografii tej grupy. Jeśli ktoś po przeczytaniu ostatniego zdania dopatrzył się jakiejś nieścisłości, to informuję, iż takowej tutaj nie ma! Otóż PRIMUS, jako zespół na wskroś oryginalny,  także i na tym polu musiał się wyróżnić i zadebiutował płytą… koncertową (Suck On This”), którą członkowie grupy nagrali i wydali własnym sumptem w niebagatelnej ilości 3.000 kopii! Sam tytuł omawianej płyty, jak i okładka mogłyby sugerować, iż mamy do czynienia z muzyką ilustracyjną do jakiejś dziecięcej, bajkowej historii – nic bardziej mylnego: druga studyjna płyta PRIMUSA, to bardzo poważna sprawa! Podobnie jak dwie kolejne studyjne propozycje grupy („Pork Soda” i „Tales From The Punchbowl”), zawiera w swoim tytule pewną aluzję kulinarną, bo jakże inaczej odnieść się i traktować tytułowe „Pływanie po serowych morzach”? Marzenia chłopaków o serowych przypływach, serowych odpływach, serowej bryzie,… zostały zwieńczone powstaniem „Sailing The Seas Of Cheese”! Jak widać na tym przykładzie, dla członków tej zwariowanej grupy nie ma rzeczy niemożliwych, a ich nieskrępowana niczym wyobraźnia, bez najmniejszych problemów dowodzi, iż można połączyć w jedno dwie pasje: zamiłowanie do żeglowania i słabość do żółtego sera. Nic mi nie wiadomo na temat kulinarnych preferencji poszczególnych członków tego zespołu ale nie wykluczone, iż to właśnie zamiłowanie do serowych specjałów i żeglarskie ciągoty połączyły ich losy, a kto wie czy te kulinarne specjały nie wpłynęły w znaczący sposób na inwencję i intrygującą kreatywność tych osobników? Bo w muzyce tego zespołu, którą należy traktować jak najbardziej poważnie, wcale nie chodzi o zachowanie nadmiernej powagi. PRIMUSOWA przygoda rozpocznie się w najlepsze w momencie, gdy zaczniemy wyłapywać w jego twórczości elementy groteskowe, nad wyraz przerysowane, a może nawet absurdalne. Znaczącym elementem tego teatru groteski jest bez wątpienia nosowy wokal lidera i basisty Lesa Claypoola. Z takim sposobem dźwiękowej intonacji świetnie odnalazłby się w świecie filmowego dubbingu czy innego Muppet Show, na przykład. Frank Zappa się kłania! No właśnie, wielbiciele jego talentu, to chyba największe gremium wśród odbiorców twórczości tego amerykańskiego trio – im primusowe propozycje wchodzą „bez popitki”! PRIMUSOWE pląsy niestraszne będą także wielbicielom dokonań KING CRIMSON, ze wskazaniem na ich dokonania z lat 70 – tych. Ci propozycję PRIMUSA odbiorą i zaakceptują bez najmniejszego grymasu niezadowolenia!

Prymus, to wedle wszystkich słownikowych i encyklopedycznych definicji pierwszy z grona uczniowskiego, czyli wzór do naśladowania i osoba wyznaczająca poziom, stanowiący jednocześnie punkt odniesienia dla pozostałej braci uczniowskiej. Dlaczego zatem PRIMUS jest prymusem? Ponieważ doskonale odrobił lekcje z przeszłości, zapoznał się z klasyką rockowego grania i wytycza własną muzyczną ścieżkę, którą w krótkim czasie podążali i w przyszłości podążać będą inni! PRIMUS jest jeden – epigonów całe rzesze! Ten zespół nigdy nie był – i zapewne już nigdy nie będzie – kojarzony z jakimś wiodącym nurtem w muzyce rockowej. Zdawał się być zjawiskiem odosobnionym, funkcjonującym gdzieś na uboczu przemysłu muzycznego, choć trzeba przyznać, że maksymalnie wykorzystał swoje „pięć minut”, przypadające na przełom lat 80 – tych i 90 – tych ubiegłego wieku. Wówczas to bowiem granie, którego fundament stanowił ostry, rockowy funk i crossover, miało się najlepiej. W tym samym okresie i na fali popularności tego nurtu wypłynęły i zadomowiły się w świadomości rzeszy słuchaczy takie kapele, jak: LIVING COLOUR, RHCHP czy FAITH NO MORE. PRIMUS, aż tak ogromnego komercyjnego sukcesu, jaki był udziałem wymienionych grup nie osiągnął ale też zdecydowanie odstawał czy, jak kto woli: wyróżniał się, na tle całego nurtu. Jego muzyczne propozycje były zdecydowanie bardziej awangardowe, udziwnione, powykręcane, cechowały się znacznie mniej przystępnym dla słuchacza aranżacyjnym nieładem, co z kolei rzutowało na percepcję odbiorców jego twórczości. Bo PRIMUS = awangarda po całości: od ekscytacji (u jednych), po wycie z wściekłości (u drugich)! Czyli stylistyczna różnorodność rzuca nami od prawa do lewa, niczym statkiem na wezbranym (serowym) morzu. Jak pachnie serowe morze? Jak wygląda serowa morska fala? Czy da się po niej surfować? Jedno jest pewne: Z pomocą takiego wiosła (mam tu na myśli najczęściej wykorzystywany przez Lesa Claypoola i wykonany tylko dla niego przez firmę Carla Thompsona, olbrzymich rozmiarów bezprogowy, sześciostrunowy bas), jakie dzierży w swoich rękach lider formacji, to spokojnie pokonamy dystans 45 minut i 46 sekund, czyli dokładnie tyle, ile trwa ten materiał. Większość niewtajemniczonych i niezorientowanych w dźwiękowym świecie PRIMUSA, może bardzo szybko się do niego zniechęcić. U znaczącej procentowo grupy słuchaczy zapewne pojawiłyby się objawy tożsame z symptomami choroby morskiej. Na serowym morzu jej przebieg, zwłaszcza przy dźwiękach „Sailing The Seas Of Cheese” będzie zdecydowanie łagodniejszy i mniej dotkliwy.  Kto lubi oryginalność, nieszablonowość, inność w muzyce doceni primusowski geniusz w żenieniu ognia z wodą, choć może właściwszym byłoby stwierdzenie: w łączeniu sera z wodą. Mimo, iż nie jest to muzyka kontemplacyjna, zaleca się, a wręcz powinno nakazywać, by kolejne próby na „tej żywej tkance” przeprowadzać w głębokim skupieniu, by przypadkiem nie uronić niczego istotnego z serwowanej przez tych szaleńców mieszance wybuchowej.

To chyba jedyne znane mi dzieło w historii muzyki rockowej czy szerzej: popularnej, potrafiące zaspokoić nie tylko wymagające podniebienia smakoszy sera w najróżniejszych jego odmianach i postaciach ale i miłośników żeglugi dalekomorskiej. Natomiast doskonałe wyczucie i umiejętność łączenia różnych muzycznych styli sprawiała, że po dokonania tej grupy sięgali i w dalszym ciągu sięgają wielbiciele przeróżnych odmian rocka. Oczywiście w całym tym muzycznym galimatiasie odnajdziemy także fragmenty „normalności”. Tak jest choćby w najdłuższym na płycie, trwającym grubo ponad siedem minut „Fish On (Fisherman Chronicles, Chapter II)”. Basowe akordy kreują w nim tak niesamowity gotycki nastrój, że wyobraźnia automatycznie wiedzie skojarzenia w stronę Fields Of The Nephilim. Znajdziemy tu i świetny, mroczny klimat i mnóstwo zespołowej improwizacji i tylko możemy sobie wyobrażać, jak doskonale w tej otoczce zabrzmiałby głos Carla McCoya. W „Tomy The Cat” gościnnie wspomógł zespół wokalnie, sam Tom Waits, zaś gitarzysta Larry LaLonde błysnął tak odjechaną gitarową partią, że gdyby nie informacja zawarta w książeczce płyty, przypisywałbym ją gościnnemu udziałowi Vernona Reida, gitarzysty Living Colour. No ale LaLonde, to muzyk nie byle jaki, wszak lekcji gry na instrumencie udzielał mu sam Joe Satriani. Jednak nie Larry jest w tym zespole postacią pierwszoplanową. Rola jego instrumentu sprowadza się bardziej do budowania nastroju, aniżeli nadawaniu utworom gitarowego sznytu, tudzież epatowaniu technicznymi umiejętnościami. Tę rolę pełni tutaj gitara basowa lidera formacji, Lesa Claypoola. Gros utworów zaczyna się właśnie od linii tego instrumentu, który w naturalny dla siebie sposób rozwija z nich następnie zaskakujące linie wokalno – melodyczne. A jak fantastyczne przynosi to efekty można się przekonać słuchając chociażby „Sailing …”. Napisałem chociażby, dlatego, że te patenty PRIMUS wykorzystywał z równie doskonałym skutkiem także i na kolejnych swoich produkcjach. Ja zaś miałem twardy orzech do zgryzienia, gdyż musiałem do niniejszej prezentacji dokonać wyboru między dwoma doskonałymi (chyba nawet najdoskonalszymi) dokonaniami tej formacji: „Sailing The Seas Of Cheese” oraz kolejnym w dyskografii „Pork Soda”. Co zadecydowało o wyborze tego pierwszego tytułu? Jesteśmy właśnie w połowie trwania Wielkiego Postu, w którym to nasi duszpasterze zalecają umartwianie się i podjęcie praktyk postnych. Idąc tym tropem odrzucam wieprzowinę na rzecz – a jakże – wyrobów serowych! W podstawie żywieniowej stawiam zatem w tym okresie na „serowinę”, dystansując się od wieprzowiny i jej pochodnych! Może nawet pominąłbym aspekt kulinarny w tym wyborze i przechylił szalę na korzyść „Pork Soda”, gdyby tylko Les z kompanami zechciał zaprosić mnie do wykreowanego przez siebie świata „świńskich” dźwięków nieco wcześniej, a nie wyciągając powitalnej dłoni do zdezorientowanego słuchacza dopiero w trzecim na tym albumie utworze („Welcome To This World”)? Ale wracając jeszcze do okresu wielkopostnego… Gdyby tak niczego nieświadomym pątnikom w ramach ćwiczeń rekolekcyjnych serwować dokonania PRIMUSA w szerszej odsłonie? Zmusić się do słuchania czegoś, co w istocie swojej przekracza zdolności percepcyjne zapewne grubo ponad 90% populacji – to dopiero byłoby umartwienie! Albo księża – spowiednicy, nakazujący skruszonym wiernym w ramach pokuty odsłuch (w całości!) którejś pozycji z jakże już bogatego katalogu wydawniczego PRIMUSA… To akurat jestem w stanie sobie wyobrazić i taki powiew świeżości/odmienności w kościele katolickim zaakceptować! PRIMUS,… prymus,… prymas,… i rysujący się na twarzach wiernych grymas.

No, i jak tu nie podążać za takim muzycznym prymusem, no jak? Podobnie jak żółty ser jest wdzięczną materią do plastycznej obróbki, z podobną łatwością PRIMUS formuje swój niezwykle oryginalny, muzyczny styl korzystając w obfitości z całej gamy środków dostępnych w ramach przenikania się różnych dźwiękowych światów. A o tym, ze przychodzi im to nader łatwo najlepiej przekonać się odpalając wzmiankowany album. Piękna płyta!

K.F.

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *