Recenzja #69 ATTICUS FAULT – “Atticus Fault”

ATTICUS FAULT – “Atticus Fault” ; 2002 MCA Records

Czasem przychodzi mi do głowy myśl, że to nasze skromne, ale urodzajne poletko, które uprawiamy sobie w ramach Muzycznych Pomników, mogłoby równie dobrze nosić wiele mówiący podtytuł: „Ocalić od zapomnienia” lub „Perły z lamusa”, tudzież ”Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Bo, gdyby tak uważniej przyjrzeć się indeksowi opisanych już płyt, to rzeczywiście większość z nich to albo tzw. białe kruki wydawnicze, albo niemoralnie zaniedbane, zapomniane i porzucone przez wytwórnie płytowe rarytasy, albo po prostu zwykli pechowcy obiektywnie zasługujący na życie w blasku chwały. Oby tylko to pisanie nie okazało się przysłowiową orką na ugorze, a czego niestety wykluczyć w żaden sposób się nie da. I właśnie na dzisiaj zaplanowałem taką zwięzłą przypowiastkę, której bohaterowie są idealnym niemal przykładem na wzmiankowaną niefrasobliwość wytwórni płytowej i – co tu dużo mówić – grubego pecha.

Zupełnie nie mam pojęcia w jaki sposób trafiłem na ATTICUS FAULT. Może to „El Presidente” K.F., podstępnie podsunął mi ten tytuł i swoim wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu oraz tężyzną fizyczną zmusił do natychmiastowego wysłuchania? A może było dokładnie odwrotnie? Nie wiem, nie jestem w stanie tego zweryfikować i przyznaję, że ta amnezja to, jak do tej pory, dosyć rzadki przypadek, kiedy zapominam tego rodzaju istotne szczegóły. Za to z pewnością mój egzemplarz CD przypłynął, bądź też przyleciał z USA, bo tylko tam (jak w wielu innych tego typu wypadkach) można było go wtedy zdobyć, a i to w pocie czoła i znoju, po morderczo wyczerpujących i niemożebnie kosztownych  poszukiwaniach. Nie wiem dokładnie z czego to wynika, ale naprawdę jest mi szczerze szkoda tych wszystkich zespołów, które, w taki czy inny sposób, padają ofiarami partackiej roboty wykonywanej przez wytwórnie. Po prostu nie toleruję takiego ewidentnego marnotrawstwa talentu, często wynikającego z wszelkiego rodzaju zaniedbań, celowej dywersji albo układów i układzików wewnątrz i -poza organizacyjnych. Powstały pod koniec lat ’90 ubiegłego wieku w stanie Tennessee, ATTICUS FAULT też nie miał szczęścia w tym względzie. Podpisany w 2001 kontrakt z upadającym koncernem MCA (firma została wchłonięta przez Geffen w 2003) zmaterializował się w postaci żałosnej a w zasadzie nieistniejącej promocji debiutanckiego albumu. Jakież byłyby losy tej płyty, gdyby podówczas otrzymała wsparcie na jakie liczył i po prawdzie zasługiwał zespół? Tego oczywiście nigdy się nie dowiemy, ale porównując sukcesy i status grup działających w nieco zbliżonej konwencji, które miały trochę mniej „pod górkę” (a mówimy tutaj o twórcach pokroju np.: Coldplay, Savage Garden, Vertical Horizon, Radiohead, Killers czy Muse), śmiało możemy domniemywać, że sukces komercyjny na skalę światową byłby w zasięgu rażenia kwartetu, a tak, wskutek rażących zaniedbań wydawcy, jesteśmy zmuszeni wykopywać teraz ATTICUS FAULT spod wyjątkowo grubej warstwy niepamięci. Zostawmy jednak te gdybania na boku i zajmijmy się zawartością muzyczną krążka.

Soft rock, indie, rock alternatywny? Jak to często bywa, nie jest łatwo odgadnąć co autor miał na myśli tworząc w takim a nie innym stylu. Wcześniej wspomniałem już o kilku odnośnikach a teraz może dołożyłbym tylko do tego Yes i Pink Floyd. To co wyróżnia ATUTICS FAULT spośród wyżej wymienionych, to z pewnością ciekawe połączenie pop rocka z inklinacjami progresywnymi oraz solidną pracą gitar (Jason Noe). Tak, mimo wszystko i chyba na szczęście, mamy do czynienia z muzyką bliższą rockowemu graniu niż popowo słodkiemu syropowi. Chociaż z pewnością nie jest to stylistyka przemawiająca zawsze, wszędzie i do każdego, to upatruję co najmniej trzy bardzo przyziemne (sprawdzone i opatentowane zresztą) scenariusze, w których muza AF sprawdzi się wyśmienicie i zostanie należycie doceniona. Na pierwszy ogień proponuję długą, wyczerpującą, samotną wędrówkę górskimi szlakami Beskidów, po której wskakujemy w śpiwór w namiocie, zakładamy słuchawki na uszy i delektujemy się dźwiękami tego albumu. Drugim aktem może być np. obserwacja nieba, amatorskim nawet teleskopem, w rześką jesienną noc, z grubym kocem na karku i wełnianymi onucami na stopach, oczywiście wszystko to przy akompaniamencie ATTICUS FAULT. Widzicie to oczami wyobraźni? Tak? No właśnie – magia kina, magia ekranu… I wreszcie, warto zaryzykować towarzystwo AF w długiej, najlepiej kilkuset kilometrowej trasie samochodem, wieczorowo – nocną porą, z odtwarzaczem podkręconym na maksymalne, bezpieczne dla ciała i ducha wartości.

Najwspanialej – moim wyjątkowo skromnym zdaniem – wypada tu combo utworów „Little People” płynnie przechodzący w „Mary Mother” – poezja dla uszu (tak na marginesie, oba utwory można było kiedyś w zamierzchłej przeszłości usłyszeć na falach radiowej 3). Nie mniej kompetentne wydają się „Once Around The Sun”; „1000 Years” oraz „Too Late”. Gdy do tego zestawu dołączymy jeszcze  „My First Trip To Mars” (do którego za chwile wrócę), okazuje się, że tym sposobem co najmniej połowa utworów z płyty jest wyśmienita. A co z drugą połową? Rzekłbym, że problem z przysłowiową „przepaścią” w jakości, tutaj nie istnieje. Piękne harmonie, obfita melodyjność, dobra produkcja, atmosfera, spójność przekazu, charakterystyczny wokalista (Todd Evans), jak dla mnie, to zdecydowanie wyczerpuje znamiona mocno ponadprzeciętnego albumu. Wracając do ”My First Trip To Mars”, wiąże się z nim ciekawa historia. Otóż tradycją stało się, że każdego marsjańskiego dnia, inżynierowie NASA budzili do życia łazik The Spirit, który wylądował na Marsie w styczniu 2004, utworami muzycznymi, które w jakiś tam sposób korespondowały z wydarzeniami lub zadaniami badawczymi wykonywanymi przez Spirita. Oczywiście, póki co robot nie jest jeszcze w stanie docenić piękna muzyki, ale tutaj z pewnością bardziej chodziło o zadowolenie ekipy kontrolerów misji. Chyba nietrudno zgadnąć w tym kontekście, że jednym z oczywistych wyborów dla marsjańskiego dnia nr 62 stała się kompozycja autorstwa ATTICUS FAULT? Dosłownie kosmiczna nobilitacja.

Epilog dzisiejszej rozprawki niestety nie jest zbytnio optymistyczny, bo i taki nie może być, skoro zespół po wydaniu jakże obiecującego debiutu, został zmuszony do zawieszenia butów na kołku. Bez jakiegokolwiek wsparcia, ATTICUS FAULT zdołał jeszcze w 2010 nagrać i wydać własnym sumptem, album „Bombs Cannot Wake” (jeżeli mnie pamięć nie myli, dostępny jedynie w formie cyfrowej) i można by w zasadzie napisać, że wszelki ślad po nim zaginął… Można by, gdyby nie fakt, że jakiś czas później, a konkretnie w 2012 pojawił się projekt o nazwie The Golden Sounds (album nosił tytuł „The Fireflies Were Right”) z udziałem wokalisty Todda Evansa i sekcji rytmicznej AF (w osobach Chrisa Laurenta – bas i Paula Asciutto III –  perkusja), który od biedy można by uznać za naturalną kontynuacje ATTICUSA… Niestety tutaj historia znowu się urywa i zapada głucha cisza.

Mam nadzieje, że już wkrótce będziecie mogli sobie powiedzieć „jeszcze wczoraj nie wiedziałem o istnieniu AF a dziś cieszę zmysły ich muzyką”. Warto poszukać tego krążka i samemu przekonać się, że w zalewie wszelakich nowości rynkowych, czasem lepszych, czasem gorszych, wystarczy poszperać w bezkresnych otchłaniach historii muzycznych wydawnictw, by odnaleźć tam rzeczy naprawdę godne naszego czasu i pieniędzy. A swoją drogą: wielkieś mi pustki uczynił swoją nieobecnością panie ATTICUS, wielkie…

A.M.

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *