Recenzja # 70 AL DI MEOLA “THE GRANDE PASSION”

AL DI MEOLA – “The Grande Passion” ; 2000 TELARC

Ten tytuł miał pierwotnie zasilić konto „Muzycznych Pomników” jeszcze w Wielkim Tygodniu, poprzedzającym ostatnie Święta Wielkanocne. Niestety wskutek złośliwości rzeczy martwych, czasowo ożywianych (laptop), plan ten spalił na panewce. Tak się składa, że przyszło mi pracować na sprzęcie nie pierwszej młodości, zaś Naczelny, pomimo wielokrotnie kierowanych do niego i ponawianych próśb (i gróźb), w dalszym ciągu skąpi na zakup tegoż „niezbędnika” nowszej generacji. Na dodatek pan „naprawca” z serwisu komputerowego, którego z tego miejsca nie pozdrawiam, okazał się być człowiekiem wielce niesłownym, stąd ten niekontrolowany poślizg w publikacji tegoż tytułu. Bo „The Grande Passion” to dzieło niezwykłe, nawet zestawione z innymi niezwykłościami z jakże obszernej już i przebogatej dyskografii (omawiane wydawnictwo nosi na tej liście numer 17) Ala Di Meoli. Jej powstanie kosztowało nie tylko wiele twórczego wysiłku ale i pochłonęła sporo nakładów finansowych. Czego jednak nie robi się dla tak spektakularnego efektu końcowego?

Al Di Meola sporo ryzykował przystępując do pracy nad tym materiałem. Miał już wówczas wyrobioną markę wirtuoza gitary klasycznej, posiadał liczne grono wyczekujących jego nowych dzieł fanów ale wszystko to osiągnął w zgoła odmiennej stylistyce – fusion, jazz rocku, zaś ten materiał można z czystym sumieniem polecić i rekomendować melomanom, wielbicielom muzyki… klasycznej. Ciężar ponoszonego ryzyka łatwiej jest ponosić, kiedy ma się stojącą za artystą murem i wierzącą w wartość artystyczną tworzonego przez niego materiału. To rzadkość w muzycznym biznesie, gdyż wytwórnia płytowa z założenia jest od oceniania potencjału komercyjnego proponowanego jej przez wykonawcę materiału, a nie dostrzegania jego walorów artystycznych. Al miał jednak tak niesłychane wsparcie ze strony wydawcy, że nie było możliwości, by to przedsięwzięcie zawiodło oczekiwania którejkolwiek ze stron zaangażowanych w proces powstawania tego dzieła. Słowo „dzieło” nie zostało tutaj użyte przeze mnie przypadkowo. Struktura poszczególnych kompozycji, ich rozmach nawiązujący do form stosowanych w muzyce klasycznej, ilość zaangażowanych w to przedsięwzięcie muzyków,… to wszystko sytuuje „The Grande Passion” i jego twórcę w jednym rzędzie z największymi nazwiskami działającymi w przeszłości na niwie kameralnej muzyki klasycznej. Wrażenie robi już choćby pobieżne zapoznanie się z listą biorących w sesji nagraniowej tego albumu gości, a jest to naprawdę spora rzesza muzyków – doświadczonych i utalentowanych. Sam mistrz ceremonii zajął się nie tylko komponowaniem całego materiału i rozpisaniem go na poszczególne instrumenty (dokonał tego, jak to ma w zwyczaju z ogromną dbałością o każdy, najdrobniejszy nawet szczegół i wykazując się aptekarską wręcz dokładnością w odmierzaniu proporcji użytych do kreacji swojego dzieła składników, w czym kierował się naczelną zasadą prawdziwego profesjonalisty – perfekcjonisty, że jakiś niuans mógłby umknąć uwadze słuchacza, nigdy zaś jego – twórcy i najsurowszego recenzenta w jednym) ale również – będąc już wówczas na takim etapie muzycznej kariery mógł sobie na to pozwolić i zdecydowanie wiedział co robi – wziął na siebie jakże odpowiedzialną rolę producenta tego materiału. Można zatem pokusić się o stwierdzenie, że miał nad tym wydawnictwem kontrolę absolutną i biorąc pod uwagę rangę tego albumu i znając doskonale jego zawartość, zupełnie mnie to nie dziwi. Wszystko dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, dopięte na przysłowiowy „ostatni guzik”. Poprzedniemu swojemu „Muzycznemu Pomnikowi”, czyli albumowi METAL CHURCH – „Blessing In Disguise”, zarzuciłem czy raczej wytknąłem pewne niedostatki brzmieniowe, o takich „niedoróbkach” w przypadku opisywanego właśnie wydawnictwa nie może być mowy; nadano mu bowiem wzorcową jakość, która – jestem tego pewien – zaspokoi oczekiwania najbardziej wymagających audiofilów.     Tak wielkie i znaczące dzieła wymagają nie tylko stosownych umiejętności technicznych ale i zaangażowania w nie wielu profesjonalnych muzyków z odpowiednim stażem, a co za tym idzie także sporych nakładów finansowych, bowiem do zmaterializowania swojej muzycznej wizji Al zaangażował 27 – osobową, złożoną z członków The Toronto Symphony Orchestra grupę filharmoników. Jasne, że znanym muzykom pozyskanie sporych środków na realizacje tak wielkich przedsięwzięć przychodzi znacznie łatwiej aniżeli wykonawcom, których nazwiska, bądź pseudonimy artystyczne pod jakimi występują i tworzą, niewiele jeszcze w muzycznym biznesie znaczą ale i tak nie jest to rzeczą prostą. Nie bez znaczenia był zapewne fakt, iż Al Di Meola był już wówczas muzykiem nie tylko znanym ale i uznanym, i to zarówno w świecie odbiorców jego twórczości, jak i w wąskim kręgu najbardziej renomowanych gitarowych indywidualności – wirtuozów klasycznej odmiany tego instrumentu. Zdecydowanie pomocną okazała się pozycja i uznanie jakim muzyk cieszył się w równie hermetycznym świecie recenzentów i krytyków muzycznych, a to nie zawsze idzie w parze z popularnością. Nasz bohater jest przecież zdobywcą najbardziej prestiżowych muzycznych nagród i po dziś dzień pozostaje na tym polu najbardziej utytułowanym gitarzystą na świecie. Magazyn muzyczny „Guitar Player Magazine” uznaje go za najlepiej rozpoznawalnego na świecie i jednocześnie jednego z najbardziej prominentnych wirtuozów na polu współczesnego instrumentalnego jazzu.

Niesłychana łatwość i zdolność przenoszenia rodzących się w wyobraźni pomysłów muzycznych na zapis nutowy + niesłychana muzyczna biegłość, zarówno głównego twórcy, jak i towarzyszących mu muzyków, skutkuje niesłychaną stymulacją regenerującej się szybko w takiej konfiguracji personalno – twórczej, wyjątkowo wrażliwej artystycznej tkanki. To wydawnictwo pozbawione sfery werbalnej, czyli takie w którego (całościowym!) odbiorze niezwykle pomocne czy wręcz konieczne jest niczym nie zmącone zaangażowanie słuchacza. Ale niezwykłe bogactwo aranżacyjne i biegłość wykonawcza instrumentalistów nie pozwala zaangażowanemu odbiorcy ani przez moment na zastanowienie się, jakby ten czy inny fragment zabrzmiał z wplecioną weń linią melodyczną? Metodyka działania Mistrza jawi się jako nad wyraz czytelna, uzasadniona i zamierzona. Zamieszczone tu tematy muzyczne mają skłonić słuchacza do refleksji, zadumy, pełnego uczestnictwa w tym muzycznym misterium, oddziałującym na nasz zmysł słuchu w sposób intencjonalny, pozbawiony pretensjonalności i powierzchowności. „The Grande Passion” to swoista próba przeniesienia i przekazania żarliwego i ekspiacyjnego podejścia do wiary i jej odbioru na język muzycznego uniwersalizmu, znaczonego rzecz jasna silnym piętnem twórcy. Bo to dzieło wyrosłe z pasji grania, pasji tworzenia, pasji przekazywania czegoś wielkiego, swoista projekcja wewnętrznego, płynącego ze szczerego serca, wzniosłego, muzycznego ekspresjonizmu. Można zatem odbierać ten materiał, jako artystyczny manifest wiary, muzyczną artykulację wewnętrznych, osobistych, duchowych przeżyć bądź przemyśleń. Ten sznur powiązań medytacyjno – refleksyjnych staje się dla słuchacza tym dłuższy i mocniejszy, im głębiej zatapia się, wchodzi w świat pasyjnych rozważań. Oczywiście okres wielkopostny bardzo tym rozważaniom może się przysłużyć, aczkolwiek częste powracanie do tych dźwięków zaleca się także w innym, niekoniecznie tak obfitującym w misterialne tajemnice okresie roku kalendarzowo – liturgicznego. Satysfakcja i przeżywane każdorazowo po konfrontacji z tak wielką sztuką zadowolenie, są niemalże zapisane w statucie tego wydawnictwa. Nie ma zatem sensu wzdryganie się przed częstym sięganiem po „The Great Passion” z  uwagi na porę roku czy kalendarz liturgiczny – po prostu korzystajmy z tego dobrodziejstwa tak często, jak to tylko możliwe!

I co ja maluczki mogę o dziele tak wielkiej wagi równie wielkiego znaczenia napisać? Myślę, że najkrótszym streszczeniem zawartości i jednocześnie znakomitą rekomendacją tego materiału będzie przytoczenie opinii na temat „The Grande Passion” dziennikarza amerykańskiego magazynu branżowego San Francisco Examiner: „Teraz, kiedy już usłyszałem i zobaczyłem na żywo występ „World Sinfonia” lista wykonawców pretendujących do zaszczytnego tytułu w kategorii „Najlepszy wykonawca roku”, mocno się wydłużyła… muzyka z „The Grande Passion” jest uduchowiona, romantyczna, rytmiczna, oddziałująca na zmysły, wspaniała, zadziwiająca, zdumiewająca: to jedno z najcudowniejszych muzycznych doświadczeń Waszego życia” (tłum. własne). Polscy wielbiciele twórczości tego wybitnego muzyka mieli również okazje do obejrzenia i oczywiście wysłuchania prezentacji tego dzieła na żywo. Zapewne trudno będzie wielu dzisiaj w takie cuda uwierzyć ale to właśnie w naszym kraju odbyła się światowa premiera trasy koncertowej promującej „The Grande Passion”. A wszystko to miało miejsce dosłownie kilka dni po oficjalnej rynkowej premierze tego albumu, której datę wyznaczono na dzień 24 października 2000 r. Muzycy odbyli wówczas krótkie tournee po Polsce. Grupa w trakcie trzech kolejnych wieczorów wystąpiła w: Poznaniu (Teatr Wielki – 28.10.; Wrocławiu (Teatr Polski – 29.10.; Warszawie (Teatr Roma – 30.10.). Muzykowi na scenie, poza kilkoma stałymi współpracownikami występującymi pod szyldem „World Sinfonia” (Gumbi Ortiz – conga; Gilad – perkusja oraz znakomity Mario Parmisano na fortepianie) towarzyszyła Orkiestra Kameralna Polskiego Radia „Amadeus” pod batutą Agnieszki Duczmal. Owoce tej fantastycznej współpracy zostały zarejestrowane w trakcie pierwszego z nich (poznańskiego) i doczekały się nawet swego czasu emisji w naszej publicznej jeszcze wówczas telewizji (TVP 2). Czy ktoś wyobraża sobie dzisiaj taką sytuację w naszej „misyjnej” TVP? Jedyną „odnogą” telewizji publicznej, która mogłaby taki materiał wyemitować współcześnie i zarazem jedyną ostoją kultury w tej gnijącej propagandówce jest właściwie TVP Kultura… ale to tylko moja mała dygresyjka z którą oczywiście nie wszyscy muszą się zgadzać. Ale wracając jeszcze na moment do tego niecodziennego wydarzenia z jesieni 2000 roku: Czy wypada w ogóle jeszcze dodawać, że bilety na te koncerty rozeszły się jako te przysłowiowe świeże bułeczki? Polska koncertowa publiczność stanęła po raz kolejny na wysokości zadania i kolejny zachodni artysta wielkiego formatu, wywiózł z naszego kraju piękne wspomnienia. Zapewne wszyscy szczęściarze, którym dane było uczestniczyć w tych wspaniałych wydarzeniach w trakcie odtwarzania w domowym zaciszu materiału jaki znalazł się na tym albumie ze wzruszeniem wspominać będą tamte cudowne chwile – oby towarzyszyły im jak najczęściej! Bo o to, że będą do tego materiału co i rusz powracać, jestem dziwnie spokojny. Prawda jest bowiem taka, iż w te tkane misternie dźwiękowe pejzaże słuchacz wpada niczym owad w zastawioną (i równie misternie utkaną) przez pająka sieć. I równie trudno będzie się Wam wszystkim, potencjalnym słuchaczom od tych dźwięków oderwać,… ale to zaleta wszystkich wielkich i znaczących w swoich kategoriach dzieł, prawda?

K.F.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *