JUDAS PRIEST – “Painkiller” ; 1990 CBS/COLUMBIA
Nigdy bym nie przypuszczał, że maleńka miejscowość Pruchnik na Podkarpaciu, podsunie mi temat na kolejny pomnikowy materiał i tym samym stanie się dla mnie inspiracją do skreślenia tych kilku zdań. Bo jakże przejść obojętnie i zignorować informację o tak „haniebnym czynie” praktykowanym od XVIII wieku przez tamtejszą lokalną społeczność, a przejawiającym się w pewnym (niepoprawnym politycznie dla międzynarodowej społeczności żydowskiej) ludowym obrządku, swoistym wiejskim folklorze, sprowadzającym się do okładania kijami i palenia kukły symbolizującej zdrajcę Judasza. Ten jedyny w swoim rodzaju spektakl po kilku latach zaniechania jego kultywowania, tudzież przekazywania jego „edukacyjnego charakteru” młodemu i – dzięki sukcesywnie realizowanej szkolnej podstawie programowej naszego Ministerstwa Edukacji Narodowej – nad wyraz oświeconemu pokoleniu, do łask skutecznie przywrócono. Chyba żaden z wskrzesicieli tej starej ludowej tradycji nie spodziewał się tak wielkiego poruszenia wśród oburzonych tym faktem naszych starszych braci w wierze? Temat był tak medialny i nośny, że za pośrednictwem serwisów informacyjnych, lotem błyskawicy dotarł do najodleglejszych zakątków naszego globu. Naszą rolą. jako społeczeństwa obywatelskiego jest nie dopuszczenie do absurdów, przejawiających się tym np. że oto od dzisiaj każdy zwyczaj, od wieków obchodzony i głęboko w małych wiejskich społecznościach zakorzeniony, będzie cenzurowany przez komisarza legitymującego się izraelskim, bądź amerykańskim paszportem. Dopóki owe praktyki nie będą stanowić realnego zagrożenia dla obywateli tych państw – wara im od mieszania się w nasze wewnętrzne sprawy! I właściwie w tym miejscu powinienem zakończyć ten podkarpacki wątek, gdyż to temat do rozwinięcia i pogłębionej analizy, a zatem odpowiednie miejsce dla takich felietonów stanowi na Boxie Kultury grządka pod nazwą „Prosto z mostu”, uprawiana przez naszego Naczelnego, który po swojemu, czyli w formie zwartej, krótko, treściwie i merytorycznie obszedłby się z tym tematem ale… Ale nie mogę tej kwestii tak zostawić, kiedy nie tylko mnie ale całą Polskę, niejaki Jan Hartman (profesor filozofiii, wykładowca akademicki, absolwent KUL-u, i żeby nie było żadnych wątpliwości: obywatel… Polski!) w swoim bezmyślnym tokowaniu, komentując wydarzenia z Pruchnika, karmi opinie publiczną, jątrząc polsko – izraelski spór jeszcze bardziej, takimi oto wypowiedziami (Uwaga! To naprawdę padło z ust Polaka!), cyt.: „Izraelczycy są przekonani, że prawie każdy Polak, który deklaruje, że nie jest antysemitą, w głębi duszy nim jest i przy byle okazji ten antysemityzm z niego wyjdzie. Większość obywateli Izraela nie lubi Polaków i nie docenia procesu wyzwalania się naszego kraju z antysemityzmu”. Wychodzi na to, iż wszyscy Polacy są antysemitami – 100% naszego społeczeństwa! I po co przeprowadzać jakiekolwiek ankiety dotyczące stosunku obywateli polskich do narodu żydowskiego, skoro nawet Ci nie przejawiający postaw negatywnych w stosunku do narodu wybranego (czy tego chcą, czy nie) i tak dołączą do tej ogromnej polskiej społeczności antysemickiej? Wystarczy tylko iskra, zapalnik, by tę głęboko skrywaną tajemnicę uwolnić i wówczas, naszego wykładowcę można będzie zaliczyć w poczet najwybitniejszych współczesnych jasnowidzów! Co ciekawe, zapytany, czy z przytoczonej wypowiedzi można wnioskować, iż większość Izraelczyków wyssała antypolonizm z mlekiem matki, nasz ekspert odpowiada: „Większość pewnie wyssała, ale ich antypolonizm jest zupełnie inny niż polski antysemityzm, gdyż przybrał formę wzgardliwej obojętności. To chłód połączony z brakiem zainteresowania Polską. Nie chcę przez to powiedzieć, że to jest jakaś lepsza, wyższa forma ksenofobii”. Dobre, co? Nowa, wyższa forma ksenofobii! Taka swoista ksenofobia na miarę XXI wieku! A może po prostu ta „większość” obywateli Izraela o których wspomina nasz etyk, najzwyczajniej w świecie zatraciła, bądź nigdy nie nabyła bardzo przydatnej (by nie rzec niezbędnej) w tworzeniu zrównoważonego, otwartego i świadomego społeczeństwa obywatelskiego umiejętności, zwanej asertywnością? Pewnie, gdyby ja posiadała, wówczas jej antypolonizm niczym nie różniłby się od naszego (rzekomo wyssanego z mlekiem matki) antysemityzmu, a tak, przybiera ledwie zauważalną „formę wzgardliwej obojętności”! Kolejny i jakże jaskrawy dowód na to, że wszystko można relatywizować, a najłatwiej i najpewniej w tym procesie czują się i odnajdują ludzie wyzbyci wszelkiej przyzwoitości i pozbawieni kręgosłupa moralnego. Nasuwa się pytanie: Panie Hartman, komu służycie i jakiej sprawie chcecie się przysłużyć?
„Painkiller”, to judaszowy klasyk, który co prawda już jakiś czas temu został przeze mnie wpisany na listę „pomnikowych niezbędników” ale miał spokojnie oczekiwać na swoją prezentację jeszcze przez (bliżej nieokreślony) czas jakiś. Jak jednak zwykli taki stan rzeczy w swoich bezpośrednich relacjach z miejsca objętego specjalnym nadzorem określać rzecznicy komend policji czy też prokuratur: sytuacja rozwijała się dynamicznie i należało niezwłocznie podjąć stosowne kroki, by nie dopuścić do eskalacji niepokojącego zjawiska. Czynności operacyjne i trop podjęty w Pruchniku doprowadziły mnie do wywodzącego się z Birmingham zespołu JUDAS PRIEST. Mieszkańcy wspomnianego Pruchnika w praktykowanym przez siebie ludowym obrządku, okładali kukłę Judasza kijami, ja w przeciwieństwie do nich, będę okładał 12 dziecko („Painkiller” jest dwunastym studyjnym krążkiem) Księdza Judasza tylko i wyłącznie dobrym słowem! Zabrzmiało prowokacyjnie? To dobrze, bo tak właśnie zabrzmieć miało! Podobnie, jak sama nazwa grupy. Ktoś może stwierdzić, że to w światku metalu podstawa: kontrowersyjna nazwa i krzykliwy image już na samym starcie mogą przysłużyć się każdemu wykonawcy, nawet temu niewiele mającemu do zaoferowania. I tu należy się małe sprostowanie. Grupa JUDAS PRIEST została powołana do istnienia w roku 1969, czyli niemalże całe wieki przed pojawieniem się pierwszych prawdziwie metalowych formacji. Wówczas nawet nie mogli przypuszczać, że w przyszłości będą wybijającą się heavy metalową formacją określaną mianem „bogów metalu”. Początkowo reprezentowali mdły, staroświecki nurt hard rockowy z bluesowymi elementami i naprawdę przez dłuższy czas nic nie zapowiadało, iż ta formacja odegra tak znaczącą rolę w rozwoju i popularyzacji stylu, o którym wówczas jeszcze nikt nie słyszał. Żeby było ciekawiej, za tą kontrowersyjną nazwą nie stoi żadna prowokacyjna reakcja członków grupy. Zespół zawdzięcza ją… Bobowi Dylanowi!. Przyszłym „bogom metalu” tak spodobała się użyta przez tego legendarnego muzyka gra słów w jednym z utworów pochodzących z wydanego przez niego raptem rok wcześniej albumu, że postanowili w ten sam sposób ochrzcić swój raczkujący zespół. Chodzi o utwór zatytułowany „The Ballad Of Frankie Lee & Judas Priest” i pochodzący z wydanego przez Dylana w roku 1968 albumu „John Wesley Harding”. Tyle w temacie kontrowersyjnej nazwy zespołu. I jeszcze jedno: nie dotarłem w żadnych tekstach źródłowych do informacji, jakoby jej zaistnienie w roku 1969 w powszechnej świadomości rockowej społeczności spotkało się z podjęciem jakiejkolwiek interwencji izraelskiego MSZ, bądź też notami dyplomatycznymi ze strony Stolicy Apostolskiej, bo przecież ta nazwa na równi uwierać mogła zarówno wyznawców religii mojżeszowej, jak i katolików. Dlaczego zatem tak wielkie larum ponad 30 lat później podniosło się po owym pruchnikowskim happeningu? Ano dlatego, iż podkarpacki incydent ma swój kontekst podsycany przez środowiska żydowskie – zwłaszcza amerykańskie, i sprowadza się do jednej konkretnej kwestii: zwrotu przez nasz kraj bezspadkowego mienia żydowskiego. Wzorcowy przykład, jak wykorzystać marginalny, bądź nic nie znaczący incydent do nagłaśniania i rozgrywania własnych partykularnych celów politycznych. Służby nie śpią, Drodzy Państwo! Koniec – nie wracam już do tego tematu! A JUDASZ nadał w przedsionku!
Na szczęście dla słuchaczy, JUDAS PRIEST na opisywanym albumie nie potrzebował aż tyle czasu, co piszący te słowa, by przejść do meritum zagadnienia. Muzycy od pierwszych sekund rozpoczynającej krążek kompozycji tytułowej, przepuszczają bezkompromisowy atak na narządy słuchu swoich wielbicieli. Już po pierwszej rundzie zostajemy odesłani do swojego narożnika, a przecież pojedynek zespołu ze słuchaczami został przez niego zakontraktowany i rozpisany w najdrobniejszych szczegółach na 10 rund! Intensywność zaproponowanych przez Judasza muzycznych treści wręcz poraża! Intensywność, dodajmy, z jaką ten zespół nigdy wcześniej nie był kojarzony. Doskonałym potwierdzeniem tych słów jest już perkusyjne tornado rozpoczynające ten album i stanowiące jednocześnie wstęp do tytułowego „Painkillera”. Jest zarazem zwiastunem tego, z czym przyjdzie nam zetknąć się w trakcie kilkudziesięciu kolejnych minut obcowania z tym materiałem. To wymarzony wręcz wstęp do zaprezentowania się w szeregach grupy jej nowego nabytku, perkusisty Scotta Travisa. Od razu też jasnym staje się, dlaczego z zespołem musiał rozstać się dotychczasowy garowy. Dave Holland, był perkusistą reprezentującym dosyć archaiczny styl gry, prosty i bardzo zachowawczy raczej nie poradziłby sobie z tak wymagającym od strony technicznej i intensywnym materiałem. Być może w studiu nagraniowym, wykorzystując przeróżne studyjne tricki nie było by to tak zauważalne, ale ogrywając ten materiał w trakcie jak zwykle w przypadku tej grupy bardzo intensywnej promocji koncertowej, nie udźwignąłby tego zadania, zaś JUDAS PRIEST A.D.1990, to już zespół na zupełnie innym poziomie wykonawczym, którego nowy materiał niesamowicie przybrał na intensywności i aranżacyjnym rozmachu kompozycji, że… zmiana na stołku „beczkowego” była koniecznością!
Na dobrą sprawę jeszcze nie wybrzmi do końca pierwszy numer z omawianego albumu, a zorientowany w temacie (czyt.: znający doskonale wcześniejsze dokonania JUDASZA) słuchacz, już ma pewność, że będzie to najagresywniejszy, najbardziej bezpośredni, najdynamiczniejszy ze wszystkich dotychczasowych dzieł zespołu. W trakcie poznawania kolejnych utworów, tych przymiotników z przedrostkiem naj- opisujących ten materiał, będzie lawinowo przybywało. Zorientujemy się bowiem, że „Painkiller” jest także najlepiej brzmiącym materiałem grupy, najlepiej wyprodukowanym, obfitującym w największą ilość riffów i genialnych solówek przypadających na jeden utwór, ze jest najbardziej melodyjnym „Judaszowym produktem”, ze zawiera najlepsze numery, najbardziej w pamięć zapadające i ból wszelaki łagodzące (wszak tytuł zobowiązuje). Już ten wspomniany otwieracz („Painkiller”) dowodzi, iż judaszowe muzyczne grono doskonale orientowali się w realiach i na bieżąco śledzili, co dzieje się i jakie są obowiązujące trendy na metalowej scenie przełomu lat 80 i 90 ubiegłego wieku. Nie było wyjścia: chcąc być w dalszym ciągu jednym z najbardziej liczących się na rockowej scenie załóg, nie można udawać, że nie wie się, co jest na topie! A na topie i u szczytu powodzenia były wówczas pochodzące głównie zza Wielkiej Wody zespoły parające się thrash metalową stylistyką. Wpływ tego nurtu, oczywiście nie w sposób bezpośredni, daje się jednak wyczuć na nowym materiale, i nie podlega to żadnej dyskusji. Tych podobieństw nie dopatrzymy się jednak w konstrukcji riffów, wybornych partiach solowych gitarowego duetu Glenn Tipton, K.K. Downing czy w fantastycznej, klarownej i zdradzającej niesłychaną dbałość o każdy, najmniejszy nawet detal fantastycznej produkcji muzycznej albumu. Te podobieństwa wynikają bardziej ze sposobu podejścia do roli w zespole kręgosłupa każdego rockowego bandu – sekcji rytmicznej, zadziorności materiału, agresywności, jego intensywności, konstrukcji utworów oraz nie dającej się w żaden sposób zdefiniować, pewnej… nieokiełznanej energetycznej zuchwałości. Z muzyków emanowała nie tylko niesamowita energia ale także dorównująca jej niesłychana twórcza inwencja, a to najlepsze z możliwych połączeń w świecie mocnych dźwięków. Suma wszystkich tych składowych daje nam jedyny z możliwych rezultat końcowy – metalowe arcydzieło! „Painkiller”, to jedyny taki znany mi muzyczny środek farmakologiczny, którego nie można przedawkować, a jedynym efektem ubocznym jego permanentnego stosowania jest długotrwałe uzależnienie się od niego. Taki efekt uboczny każdy fan metalowych dźwięków z największą przyjemnością jest gotów zaakceptować, prawda?
Przywołany przez mnie kilka razy w tej rozprawce, Jan Hartman (mam nadzieje, ze jego nazwisko nie padło w tym tekście więcej razy, aniżeli nazwa jego bohaterów?) robi co może, by w dalszym ciągu utrwalać w świecie stereotyp Polaka – antysemity, ja zaś bronił będę równie szeroko w naszym społeczeństwie rozpowszechnionej, obiegowej opinii o zespołach uprawiających nie tylko heavy metalowe poletko ale i wszystkich grup lokujących się stylistycznie na niezbyt przecież urodzajnym, a wymagającym metalowym gruncie. Otóż całkiem niedawno australijscy naukowcy z muzycznego laboratorium Macquarie University, obalili ponad wszelką wątpliwość mit o rzekomym złym wpływie ciężkich brzmień na zachowanie słuchaczy. Jak wynika z przeprowadzonego eksperymentu, któremu poddano 32 fanów muzyki heavy metalowej i 48 osób zorientowanych na zupełnie inne dźwięki, nie dostrzeżono różnic w reagowaniu na sceny przemocy. I co nie mniej dla nas istotne, zdaniem badaczy miłośnicy ciężkich brzmień, to (uwaga!) zazwyczaj ludzie inteligentni, zaś ich dominującą reakcją podczas słuchania muzyki jest radość, a nie chęć szerzenia nienawiści! I cóż jeszcze mogę do tego dodać? Może tylko tyle, że tego stanu na własnym przykładzie doświadczam już od dobrych kilkudziesięciu lat i nawet nie przypuszczałem, że ktoś, kiedyś, gdzieś (w dalekiej Australii na dodatek), będzie musiał przeprowadzać jakieś eksperymenty, by tego dowieść? Cóż, warto było doczekać takiej chwili i wciąż chce się „ż”… w oczekiwaniu na kolejne tego typu rewelacje!
K.F.