Recenzja #72 GALACTIC COWBOYS „Space In Your Face”

GALACTIC COWBOYS „Space In Your Face” ; 1993 Geffen Records

Wielu spośród najzamożniejszych ludzi tego świata, którzy swoich oszałamiających fortun dorobili się w najróżniejszych sektorach gospodarki wolnorynkowej, najczęściej (i najchętniej) inwestuje swoje ogromne pieniądze w dwie, bodaj najprężniej rozwijające się obecnie branże: biotechnologiczną – skupiającą swój potencjał głównie na wprowadzaniu rozwiązań skutkujących opóźnieniem lub też spowolnieniem procesu starzenia się człowieka oraz kosmiczną – programy kosmiczne mające już w nieodległej przyszłości  uruchomić tzw. komercyjną turystykę kosmiczną. Czy to przypadek, że bogacze liczą na szybki postęp prac właśnie w tych obszarach dociekań naukowców? Zdecydowanie nie! Długowieczność, czy też w dalszej perspektywie – nieśmiertelność oraz możliwość kolonizowania nowych, nieodkrytych dotąd skrawków galaktycznej przestrzeni, rozpalała, rozpala i w dalszym ciągu rozpalać będzie żądze finansowej elity naszego globu. Długowieczność i możliwość swobodnego przemieszczania się w przestrzeni kosmicznej – bajkowe wręcz połączenie! Ileż niosłoby to za sobą nowych możliwości, ile okienek transferowych, nowych rajów podatkowych,… Nie jest to czcza paplanina, gdyż Elon Musk, twórca Tesli i programu kosmicznego SpaceX już zapowiada, że za bagatela jedyne (i marne!) 55 mln $ każdy chętny, będzie się mógł na pokładzie rakiety SpaceX, wynieść na orbitę okołoziemską lub na Marsa. Tesla może i przoduje w rywalizacji o okrojenie bankowego konta znudzonego uciechami ziemskiego życia „kosmicznie” bogatego klienta ale nie jest w tej branży jedynym oferentem w niezwykle wąskim gronie właścicieli galaktycznych biur podróży. Już dziś wiadomo, że kolejka chętnych do skorzystania z takiej oferty jest długa i sukcesywnie się wydłuża, gdyż super majętnych ludzi na świecie wciąż przybywa! Z przykrością rozwieję w tym momencie marzenia o galaktycznej podróży wszystkich odprowadzających regularnie składki do ZUS zwykłych śmiertelników: niestety na jakiekolwiek „last minute” w tym sektorze nie ma co liczyć, a naszą wyimaginowaną galaktyczną przejażdżkę – przynajmniej do czasu wykupienia tej, jak najbardziej realnej – możemy sobie umilać przy dźwiękach zespołu, o jakże adekwatnej do wywołanego tematu nazwie – GALACTIC COWBOYS!

Doskonałą zapowiedzią tego z jakim zjawiskiem będziemy mieli do czynienia w przypadku tej grupy jest już nie tyle debiutancki album „Galactic Cowboys”, co zwłaszcza otwierający go utwór, ponad 6-cio minutowy „I’m Not Amused”. Można w nim odnaleźć wszystkie charakterystyczne dla tej grupy elementy, które wyznaczały niezwykle pojemne ramy reprezentowanego przez GC stylu. Młodość, swobodnie pojmowane i wyrażane poczucie humoru, niezbędna w dążeniu do wykreowania własnej tożsamości pewna doza ponadgatunkowej nonszalancji, brak stylistycznych hamulców, odrzucenie pragmatyzmu muzycznego na rzecz niczym nieograniczonej twórczej swobody, to wszystko składowe tworu kształtującego zręby swojej indywidualności i odmienności pod szyldem GALACTIC COWBOYS. Sam początek wspomnianej kompozycji i zarazem całego debiutanckiego albumu może wprawić słuchacza w lekką konsternację, bliską irytacji. Ale zakładam, że właśnie taki był zamysł muzyków, a skoro tak, to cel został osiągnięty!  Chłopaki pochodzą z Houston w stanie Texas, a stan ten kojarzony jest w powszechnej opinii z większym niż gdzie indziej pogłowiem bydła rogatego, stąd te pierwsze dźwięki (zaledwie kilka sekund), które docierają do naszych uszu z głośników nie są, najoględniej rzecz ujmując… rockowej czy muzycznej proweniencji. Możemy przez moment poczuć się, jakby nas ktoś przeniósł na plan serialu „Rolnik szuka krowy” czy też innej opery buraczanej wysokich lotów. Na szczęście bardzo szybko grupa dostraja się (za pomocą radia, radiostacji?) na odpowiednią częstotliwość i wówczas możemy śmiało założyć, iż nadajemy z zespołem na tych samych falach i wszystko wraca na właściwe tory, a nieszczęsna mućka do obory lub na plan filmowy; w zależności od kaprysu rolnika owej krowy szukającego. My zaś już na dobre zaczynamy rozkoszować się muzyczną propozycją GALACTYCZNYCH KOWBOJÓW. Jako, że nazwa zobowiązuje, musimy być przygotowani na muzyczną, galaktyczną podróż po wielu konstelacjach. Co my tutaj mamy? A chociażby zauważalne i dostrzegalne, choć nie nachalne, bo podane zostały tu w bardzo dokładnie zbilansowanych ilościach, wpływy nurtów muzycznych… wszelakich, świetnie korespondujących z przeważnie mocnym, gęstym i galopującym, thrashowym podkładem, melodyjne i śpiewne refreny, frapujące tym bardziej, że odśpiewywane chóralnie do złudzenia przywodzą te będące znakiem firmowym i patentowym Czwórki z Liverpoolu. Co prawda na debiutanckim krążku można było doszukać się takich cymesików nieco więcej niż na zajmującej nas w tym momencie „Space In Your Face”, ale wydaje mi się, że wpływ na to miała koncepcja „dwójeczki”, zdecydowanie szybszej, podkręconej, intensywniejszej, bardziej energetycznej, a i stylistycznie jeszcze bardziej (przynajmniej na moje ucho) poplątanej lub jak kto woli: zakręconej. Utwory zdecydowanie krótsze, zwarte, skonsolidowane, motoryczne przez co materiał ze „Space In Your Face” zyskuje w oczach słuchacza na – nie wiem czy wypada mi w tym miejscu użyć takiego stwierdzenia? – atrakcyjności. Kombinowania jest tutaj w dalszym ciągu sporo ale chyba właśnie dzięki krótszemu, średniemu czasowi trwania kompozycji, nie odnosimy wrażenia stylistycznego przeładowania. Co i rusz, znający przynajmniej w stopniu wymaganym (czyli: dostatecznym) rockową klasykę, będą wodzić myślami i przywoływać z zakamarków pamięci podobieństwa  do tego czy owego wykonawcy z dalszej i nieco bliższej przeszłości. I będą mieli rację, gdyż takowych niuansów można wyłowić z opisywanego materiału sporo.

Na początek utwór tytułowy. I już wiemy, że będzie oryginalnie, gdyż w tym przypadku tytuł utworu = jego tekstowi! Po nim wywołujący jedynie pozytywne skojarzenia „You Make Me Smile”. Pogodny i niesłychanie rozkręcający człowieka, zwłaszcza z samego rana i w dni pochmurne song; właściwie tak mógłby być zatytułowany cały album, gdyż optymizmu na nim co nie miara. W refrenie piękne beatlesowskie w brzmieniu harmonie wokalne. Podobnie rzecz ma się w kolejnym na płycie „I Do What I Do”. To mój osobisty faworyt spośród wszystkich zamieszczonych na tym krążku pyszności. Skojarzenia z Faith No More, głównie za sprawą interpretacji wokalnej Bena Hugginsa, nasuwającej skojarzenia z Mike’m Pattonem, jak najbardziej na miejscu. Gdyby ten utwór znalazł się w set liście takiego, załóżmy „The Real Thing”, stanowić mógłby nie tylko jego ozdobę ale mógłby być jego najjaśniejszym punktem! Ja uwielbiam go jednak z co najmniej kilku innych powodów, ale szczególnie za genialne złamanie niesłychanie w pewnym momencie gęstej i karkołomnej rytmicznej thrashowej naparzanki, króciuteńką acz dodającej niesłychanego kolorytu akustyczną, gitarową wstawką. Miodzio! Kto, jeśli nie GALAKTYCZNI KOWBOJE pomoże nam zgłębić temat pozostawianych rzekomo przez istoty z innych cywilizacji, zbożowych piktogramów? Z pomocą przyjdzie nam kompozycja zatytułowana „Circles In The Fields”. Chwilę wytchnienia przyniesie balladowy „Blind” i kolejna porcja rewelacyjnych liverpoolskich harmonii wokalnych i nastrojowych solówek. Ech, jak to wszystko objąć, zobrazować, wymienić, wyłuszczyć, wypunktować,… by czegoś nie pominąć, a potencjalnych, przyszłych odbiorców tej teksańskiej załogi zachęcić do sięgnięcia po któreś z ich nietuzinkowych dokonań? Nie ma chyba takiej możliwości! To może dorzucę jeszcze tylko, oczywiście tytułem zachęty, iż po włożeniu dysku do odtwarzacza CD (nie wiem, jak rzecz ma się z wersją winylową), na wyświetlaczu w okienku wskazującym ilość utworów wyskoczy nam liczba „32”, jednak tylko 11 z nich będziemy w stanie usłyszeć, zaś jedynie 9 zostało ujętych w spisie utworów… Niezła zagwozdka, co? Cierpliwość popłaca, zatem słuchajcie, a wszystkie te zagadki w mig rozwiążecie! A czy wspomniałem o bardzo ale to bardzo alice’owo chainsowym rodowodzie trzech kompozycji? No właśnie! Pierwszy poznamy jeszcze w „zasadniczej” części albumu, to „Where Are You Now?”, drugi i trzeci, to tzw. hidden tracks, odpowiednio: „Ranch On Mars” oraz „Still Life Of Peace” ale więcej już nie zdradzę. Niech będzie to dla wszystkich zainteresowanych swoistym zadaniem muzycznym do odrobienia w domowym zaciszu i „pokutą” za ciężki grzech zaniechania, bo jakże to żyć ze świadomością, że do tej pory nie znało się tak fantastycznej grupy?

Jak może (nie)powszechnie wiadomo, muzyka, która powstaje jakby w opozycji do głównego nurtu, trendu czy muzycznej mody starzeje się… inaczej, wolniej, a nawet – jak dowodzi przykład GALACTIC COWBOYS – nie starzeje się wcale!  Zaświadczyć o tym zapewne może utrzymująca się jeszcze jakimś cudem w obecnych, pozbawionych niemal zupełnie wykonawczej oryginalności (mieć pomysł na siebie, to niestety nie to samo, co twórcza oryginalność) czasach, grupka niedobitków – maniaków ery sprzed streamingowej. GALACTIC COWBOYS prezentuje bowiem swoisty ale bardzo programowo wyważony, miszmasz. Oczekiwałeś człowieku różnorodności, to właśnie ja masz!

Słuchanie wytworów tej niczym nieskrepowanej galaktycznej ferajny kojarzyć się może z pracą w kopalni odkrywkowej. Musimy uzbroić się w czujność i cierpliwość, gdyż nie wiadomo czym zespół zaskoczy nas za chwilę. I bardzo proszę tych, którzy tego tworu do tej pory nie znali, by w prochu (popiele) się wytarzali! Na znak pokuty oczywiście, bo jakże to w erze podboju kosmosu nie znać GALAKTYCZNYCH KOWBOJÓW? Zatem, uwaga: Marsjanie atakują! Chociaż bardziej adekwatne w tej sytuacji będzie stwierdzenie: Ziemianie o jajcarskim usposobieniu – atakują! A robią to nieprzerwanie od początku lat 90 – tych XX wieku.

* – od siebie dokładam chłopakom jeszcze jednego „+”, za umieszczenie J. Korwin – Mikkego na okładce omawianego wydawnictwa. Ten facet szuka bowiem na Ziemi tego, czego nawet kosmonauta na obcej planecie znaleźć nie byłby w stanie! …i wiedzieli to już w 1993 roku!

K.F.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *