Recenzja #75 HUMAN “Earth”

HUMAN -“Earth” ; 1993 MJM MUSIC PL

Ostatni  zamieszczony w tej rubryce wpis (Sepultura – „Roots”), mógł sugerować, iż miast kącika muzycznego zajęliśmy się prowadzeniem  jego ekologicznego odpowiednika – nic bardziej mylnego! Choć nie da się ukryć, że znacznie uwypukliła ona ekologiczny aspekt i była mocno przesiąknięta tym pierwiastkiem. Czemu więc nie pójść za ciosem i nie zaakcentować jeszcze bardziej swojego wkładu w propagowaniu tak ważnych kwestii? Tematy związane z ochroną naszej planety są obecnie na topie, lecz my od przeszło 3 lat staramy się tworzyć „własny top” i mimo, iż to stawianie muzycznych pomników nie zawsze przebiega w takim tempie, jakby prowadzący tę rubrykę sobie tego życzyli, to pomimo pewnych przeciwności losu nie zamierzamy składać broni w krzewieniu „dobrej, pokoleniowej, muzycznej zmiany”. W pewnym sensie można potraktować ten wpis, jako swoistą kontynuację poprzedniej pomnikowej propozycji. Tym razem stawiam na dosyć długo nieobecny w naszym zestawieniu akcent polski. Zespół co prawda polski, za to wykonawstwo na światowym poziomie! HUMAN i jego „Earth”!

Człowiek i Ziemia. Proste ale jakże wiele mówiące w swojej prostocie zestawienie słów – kluczy, słów – wytrychów. Dwa wzajemnie przenikające się byty, które powinna łączyć niezachwiana harmonia na wszystkich szczeblach wzajemnego oddziaływania. Niestety człowiek w dalszym ciągu nie może pojąć tego, że jego destrukcyjne działania przyczyniają się nie tyle do zagłady naszej planety, co zwłaszcza do jego własnej eksterminacji! Ziemia przetrwa bez człowieka, natomiast człowiek niestety nie przetrwa bez Ziemi! Grupa HUMAN w te bardzo modne dzisiaj działania proekologiczne włączyła się już w roku 1993. Najdobitniej świadczyła o tym okładka omawianego wydawnictwa z jakże już wówczas istotnymi i umiejscowionymi na całym obwodzie koperty płyty hasłami, typu: „Destruction Of Rain Forest”, „Endandgered Wild Life”, „Greenhouse Effect”, „Waste Product”, „Ozon Free”,… Co ciekawe, ten ekologiczny, okładkowy wydźwięk nie znajduje zupełnie przełożenia i odzwierciedlenia w tekstach zamieszczonych na tym wydawnictwie utworów. Próżno w nich zatem doszukiwać się ekologicznej retoryki. Widocznie muzycy doszli do wniosku, że już sama okładka oraz zestawienie na niej nazwy grupy z nazwą planety na której żyjemy powinno w wystarczający sposób zadziałać na wyobraźnię potencjalnego słuchacza.

Całkiem niedawno, bo 20 września br. miał miejsce ogólnoświatowy protest na rzecz ochrony klimatu. Objął swoim zasięgiem 150 krajów (w tym Polskę) i odbywał się pod hasłem: „Globalny strajk dla klimatu” W swoim założeniu miał zwrócić uwagę polityków na tragiczne konsekwencje zmian dokonujących się w przyrodzie w związku z destrukcyjną działalnością człowieka. Demonstrujący, głównie młodzi ludzie – przyszłość naszej planety – domagali się od światowych przywódców konkretnych działań zmierzających do powstrzymania katastrofy klimatycznej. Tylko czy aby nie jest już na to za późno? Autorytet w dziedzinie paleontologii, John Alroy twierdzi, że gdybyśmy nawet zostawili naturę w obecnym stanie w spokoju, odzyskanie  bioróżnorodności na powrót, zajęłoby Ziemi co najmniej 10 mln. lat. Piękna perspektywa, prawda? Dlatego zupełnie nie dziwi fakt, iż coraz większa liczba odpowiedzialnych i rozumiejących powagę sytuacji ludzi aktywnie włącza się w walkę o uratowanie przynajmniej tego, co jeszcze się da. Ma to także swoją wymierną cenę. Tylko w roku 2018 w różnorakich działaniach podejmowanych w obronie naszej planety zginęło (w wyjaśnionych i niewyjaśnionych okolicznościach) 164 ekologicznych aktywistów. To oficjalne dane pochodzące z raportu opublikowanego przez pozarządową organizację Global Witness. Ilu ekologów rzeczywiście ginie w różnych zakątkach świata w wyniku swojego zaangażowania w ochroną Ziemi? Tego nie sposób dokładnie oszacować. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, iż podana przez GW liczba tylko w niewielkim stopniu odpowiada prawdzie – ta zaś jest zdecydowanie brutalniejsza!

Amerykańska dziennikarka Elizabeth Kolbert w swojej książce „Szóste Wymieranie” wysuwa smutną konstatację, dowodzącą ponad wszelką wątpliwość, iż to człowiek właśnie odpowiedzialny jest za wymieranie roślin i zwierząt na naszej planecie. Tak opatrznie i w sposób dosłowny niestety gatunek ludzki (w osobach najbardziej pazernych jego przedstawicieli) zrozumiał i pojął zachętę Stwórcy, by czynił sobie ziemię poddaną. Już nie wystarcza mu czynienie sobie jej poddaną – teraz marzy, by uczynić ją zupełnie uległą i bezbronną! Bo, choć sam proces wymierania roślin i zwierząt nie jest w historii naszej planety niczym nowym, to jednak wcześniej owe procesy były determinowane przyczynami naturalnymi, zaś obecnie jej destrukcyjnym inicjatorem jest właśnie człowiek! To efekt m.in. naszej szybko mnożącej się i zachłannej populacji, zatruwania powietrza, gleby, wody, ocieplenia klimatu, wytrzebienia populacji zwierzęcej oraz zabór ich domu – terenów zielonych, lasów, bo przecież ograniczały rozwój naszej cywilizacji! I niestety ta niszczycielska siła jest coraz potężniejsza! Ziemia liczy sobie wg. szacunków naukowców 4,5 mld lat. Człowiek pojawił się na niej raptem 3,5 mln lat temu, a mimo tego, to właśnie on dyktuje jej swoje prawa i wyznacza kierunki rozwoju na dalszą „świetlaną przyszłość”. Jak ocenia Kolbert, najtrwalszym dziedzictwem ludzkości nie okażą się katedry i pałace czy architektura i sztuka ale właśnie owo deprecjonujące znaczenie człowieka w całym stwórczym zamyśle bożym, skutkujące osłabieniem bioróżnorodności właśnie. My, aroganccy eksploratorzy, pozostawimy świat znacznie uboższym, niż go zastaliśmy. Pod naszym panowaniem zwierzęta i rośliny giną bowiem szybciej niż kiedykolwiek w dziejach naszej planety.

Kilkakrotnie został tutaj przeze mnie przywołany przymiotnik „polski” – nieprzypadkowo! Znajdziemy bowiem na tym albumie kompozycję opatrzoną takim właśnie tytułem. Dlaczego akurat „Polski” ? Tutaj pewności mieć nie można ale zważywszy na fakt, iż jest to jedyny na tym krążku utwór wykonany w naszym języku, można taką interpretację uznać za właściwie uargumentowaną. Zaraz, zaraz wtrąci ktoś czujnym okiem omiatający kopertę płyty, przecież pod nr.8 w spisie utworów stoi, jak byk: „Bardzo kocham moją mamę”. Zgadza się, jednak w tym przypadku panowie zafundowali słuchaczom małą niespodziankę, gdyż w języku polskim został zapisany jedynie tytuł utworu, tekst natomiast zaśpiewany został w języku… „innym”, aniżeli nasz ojczysty!  „Polski”, to – jak mi się wydaje, bo i w tym przypadku pewności nie mam i równie dobrze mogę się mylić – bodaj najbardziej znany, rozpoznawalny i utrwalony w świadomości mniej zaangażowanych słuchaczy utwór tej znakomitej grupy, dosyć często emitowany swego czasu w ogólnopolskich rozgłośniach radiowych. To taki numer, który można i pod nosem zanucić i na wszelkiej maści listy przebojów wrzucić – murowany hicior! Nie będę znęcał się nad jego warstwą tekstową, która do głębokich zdecydowanie nie należy ale poza tym „mankamentem” utwór posiada bezdyskusyjnie przebojowy charakter i – albo zwłaszcza – jedzie na genialnym gitarowym riffie! Jednym z najlepszych i zarazem najbardziej rozpoznawalnych w historii naszej rodzimej muzyki rockowej, czy też szerzej rzecz ujmując – popularnej. Chwytliwy, zadziorny, witalny i już na wieki wieków wśród rockowej braci rozpoznawalny. Czaderski numer!  Ale przecież tych czaderskich numerów jest tutaj całe naręcze, jednak pozostałe cechuje bardziej rozbudowana forma oraz świetna, podlana funkowym sosem praca sekcji rytmicznej w osobach basisty Piotra Urbanka i perkusisty Krzysztofa Patockiego. Słychać w tym materiale, jak i w grze erudycję muzyków. Ta podlana funkowo – soulowo – rhythm and bluesowym sosem muzyczna konstrukcyjna podwalina mówi wiele o muzycznych inspiracjach członków zespołu i wskazuje gdzie tkwią korzenie ich poszukiwań. W przekazywaniu takich wibracji prym wiodą muzycy ciemnoskórzy, dla których jest to najbardziej naturalna forma artystycznej wypowiedzi. Naturalna, czyli nie wymagająca jakichś specjalnych zabiegów, tudzież sztucznej kreacji. Oni – używając kolokwializmu: wyssali to z mlekiem swoich matek!  Wielu muzyków o „jaśniejszej karnacji” takich rozwiązań próbuje ale tylko nielicznym udaje się wyjść zwycięsko z próby przeszczepienia tych „amerykanizmów” na europejski grunt. Muzycy HUMAN zdają się mieć to we krwi! Przykładów na takie właśnie podejście do muzycznej materii znajdziemy tutaj bez liku ale najbardziej chyba reprezentatywnym jest utwór o jakże znamiennym tytule „Let’s Play Funk”. Wokalista, Kostek Yoriadis już na samym początku utworu właśnie z takim apelem zwraca się do swoich kolegów z grupy. Ci, rzecz jasna podejmują wyzwanie rzucone przez frontmana i w dalszej części jego trwania jesteśmy świadkami niesamowitego, najwyższej próby energetycznego „funkowania”. Czuć w tym ogromną szczerość, zaangażowanie ale i zupełny brak kompleksów względem zdecydowanie bardziej na tym polu znanych i dysponujących obszerniejszą dyskografią starszych kolegów po fachu zza Wielkiej Wody. Całość buja niezmiernie i wykorzystując pewien slogan reklamowy, można by rzec: aż chce się „ż”!

Gdyby ktoś w tamtym czasie, kiedy ukazał się „Earth” na rynku muzycznym włączył mi ten album (oczywiście przy założeniu, że wcześniej nie było mi dane zetknąć się z tym materiałem) i poprosił o próbę wskazania kraju pochodzenia grupy za ten materiał odpowiedzialnej, bez zbędnej zwłoki wskazałbym USA. To właśnie tam taka muzyka wówczas powstawała i tam trafiała na najbardziej podatny grunt. Jeśli wziąć pod uwagę samą tylko warstwę muzyczną, to – przynajmniej piszącemu te słowa – ciśnie się na usta zwłaszcza jedna ale za to jaka nazwa – LIVING COLOUR! W momentach w których do głosu zostają dopuszczone dęciaki, sposób ich wykorzystania przywodzi mi z kolei także na myśl jeszcze dwie inne amerykańskie (a jakże!) formacje: EXTREME z okresu „Pornograffitti” oraz jakże niedoceniane i już przez wielu zapomniane BANG TANGO ze swojego najlepszego okresu związanego z wydaniem  „Dancin’ On Coals”. Wracając jednak do podjętego nieco wcześniej wątku LIVING COLOUR, to podobieństwo obydwu formacji w sposobie tworzenia i podejścia do układania dźwiękowej materii, jest zdumiewająco tożsama i jednorodna. Maciej Gładysz jako Vernon Reid – dlaczego nie? Obydwu gitarzystów łączy nie tylko znakomity warsztat instrumentalny i sposób artykulacji, wydobywania z instrumentu niesłychanie barwnej i szalenie oryginalnej faktury dźwiękowej ale także osoba Jimiego Hendrixa – guru wszystkich kolejnych pokoleń gitarzystów. Wpływu Mistrza na grę obydwu gitarzystów nie da się nie zauważyć, z drugiej jednak strony, który gitarzysta o zdrowych zmysłach i poważnym podejściu do własnej twórczości wyrzekł by się takiej inspiracji? Toż to powód do dumy, a nie do wstydu! Czymże zatem, jeśli nie hołdem złożonym temu artyście jest utwór zatytułowany…, a jakże by inaczej: „Jimi”? Co prawda w tekście jego sylwetka nie została tutaj w żaden sposób przywołana czy uwzględniona, niemniej jednak ducha jego twórczości wyczuwa się w tej kompozycji na odległość, nawet jeśli pan wokalista zdecydowanie nadużywa w niej zwrotów grzecznościowych, typu: “sucker” i “motherfucker”. Takich zwrotów pozbawiony jest zupełnie „Faith” ale być może wpływ na to miał gościnny w nim udział, jak zwykle doskonałej Edyty Bartosiewicz, wszak w obecności kobiety nie wypada wyrażać się niestosownie, prawda? Dwa utwory o mocno etnicznym zabarwieniu, czyli wspomniany „Faith”, a zwłaszcza „Amanda” ubarwiają i tak już bardzo kolorową mozaikową układankę, jaką odnajdziemy pod tytułem  „Earth”. To naprawdę świetna i niestety jedyna artystyczna wypowiedź wydawnicza tej nietuzinkowej grupy, mająca już od dawna zagwarantowane poczesne miejsce w historii współczesnej muzyki popularnej. Trzeba oddać tej grupie należny jej hołd, gdyż wniosła do naszego rodzimego hardrockowego światka ogromny powiem „imperialistycznej” świeżości, tym samym poszerzając jej stylistyczne ramy.

K.F.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *