Recenzja #76 THE MAHAVISHNU ORCHESTRA – “The Inner Mounting Flame”

THE MAHAVISHNU ORCHESTRA – “The Inner Mounting Flame” ; 1971 Columbia

Na początek pytanie za 100 pkt.: na antenie jakiej polskiej stacji radiowej można dzisiaj usłyszeć (na dodatek w porze obiadowej!) tak niepopularne i niepoprawne dźwięki, jakie bez wątpienia tworzyło THE MAHAVISHNU ORCHESTRA? Otóż, takie cuda zdarzyć się mogą już chyba tylko na antenie niezastąpionej „Trójki”. Dokładnie 20 października br. wybrzmiał zaprezentowany przez prowadzącego audycję „Tonacja Trójki” Piotra Kaczkowskiego, pochodzący z debiutanckiego albumu tej formacji utwór „Noonward Race”. Przy tej okazji jej gospodarz podzielił się ze słuchaczami jakże istotną informacją faktograficzną. Otóż po raz pierwszy utwór THE MAHAVISHNU ORCHESTRA został wyemitowany w jego audycji na antenie PR3 niemalże dokładnie 47 lat temu! 47 lat, to taki szmat czasu, że trudno sobie to nawet wyobrazić, a muzyka zawarta na „The Inner Mounting Flame” wciąż niezmiennie zachwyca kolejne pokolenia słuchaczy. Zachwyca unikatowością, jednocześnie swoją oryginalnością deklasuje całe zastępy epigonów, chcących uchodzić w dzisiejszych czasach za muzycznych wizjonerów.

Po nagłej śmierci Jimiego Hendrixa, świat miłośników gitarowego brzmienia wypatrywał nowego talentu na miarę jego spuścizny. I znalazł go bardzo szybko w osobie Johna McLaughlina! Nie chciałbym doszukiwać się jakichś głębszych analogii między tymi wybitnymi gitarzystami ale takowe przecież są: obydwaj urodzili się w tym samym (1942) roku; McLaughlin decyzję o przeprowadzce z Londynu do Nowego Jorku podjął i owo postanowienie uskutecznił w wieku 27 lat; w takim samym wieku zmarł w tymże Londynie Jimi Hendrix,…  Wraz ze zmianą miejsca pobytu wielkiej transformacji uległo także dotychczasowe życie McLaughlina. Jeśli przyjrzymy się dokładniej jego życiorysowi, szybko zrozumiemy, iż w nobilitacji tego Brytyjczyka nie było ani grama przesady. Sesje z legendarnym Milesem Davisem i występy u boku Tony’ego Williamsa w dowodzonej przez niego grupie Lifetime, uczyniły zeń w krótkim czasie nową gwiazdę gitary. Na tym instrumencie zaczął grać w wieku lat 11 i chociaż uczył się także gry na skrzypcach i fortepianie, zdecydował się związać swoją ścieżkę zawodową właśnie z tym instrumentem. Nieograniczone możliwości gitary odsłoniły przed nim rzekomo dwa style muzyczne, które dla siebie odkrył i którymi się fascynował: blues oraz flamenco. Skąd tak ogromna miłość do tego właśnie instrumentu? Jak sam wspominał wiele lat później, mimo iż zawsze lubił ludzki głos wykorzystywany w utworach muzycznych, to jednak największą jego miłością pozostała gitara. Takie też nastawienie towarzyszyło mu w jego twórczości; zawsze dbał o to, by partie które tworzy nie stanowiły jedynie muzycznego podkładu, tła służącego tak naprawdę wyeksponowaniu walorów głosowych wokalisty. Niemniej jednak, jako instrumentalista – co w muzycznym środowisku niestety nie jest powszechne – wykazywał się pokorą i zrozumieniem dla ukształtowanej przed wiekami hierarchii funkcjonującej w przestrzeni muzycznej. zdając sobie doskonale sprawę z faktu, iż przyjemności jakich dostarcza muzyka instrumentalna nie są tożsame z tymi, które przekazuje słuchaczowi muzyka z wykorzystaniem wokalu. Podzielał pogląd, iż w naszym świecie nie ma ekwiwalentu dla doskonale ukształtowanego i warsztatowo technicznie wyszkolonego ludzkiego głosu. Jest to bowiem najdoskonalszy instrument, co nie jest jednak równoznaczne z tym, iż każdy człowiek potrafi nim doskonale operować, a wyżyny wokalnej ekwilibrystyki dostępne są jedynie nielicznym. Muzyka instrumentalna uwypukla natomiast piękno muzyki samej w sobie, odzwierciedla głębię uczuć grającego instrumentalisty, ukazuje mistrzostwo i kunszt muzyka osiągnięte w wyniku wytrwałej i wymagającej od niego ogromnego samozaparcia i dyscypliny pracy. John MacLauglin właśnie na ten aspekt zamierzał położyć główny nacisk i ciężar w swojej twórczości. Fusion rock, to znakomity muzyczny styl w którym wybitnie uzdolnieni instrumentaliści – indywidualiści mogą się spełniać i w pełni realizować, zatem wybór przez naszego bohatera właśnie takiego, a nie innego kierunku poszukiwań nie powinien specjalnie dziwić. Dziś pojęcie „muzyka fusion” może być trochę niezrozumiałe lecz w latach 70-tych XX w. odnosiło się do zespołów, które w swojej grze łączyły różne gatunki muzyczne, w związku z czym były najczęściej niezrozumiałe, a co za tym idzie zupełnie ignorowane przez tzw. masowego odbiorcę. Dla tego targetu był to jakiś wykoślawiony twór, swoisty dziwoląg z zupełnie odległej muzycznie planety. Istota fusion (muzycznej hybrydy w której jazz łączył się z rockiem) zasadzała się na improwizacji. W niej zaś kluczowa jest spontaniczność, a ta wiąże się każdorazowo z podejmowaniem ryzyka – ryzyka braku muzycznej komunikacji, braku muzycznej nici porozumienia pomiędzy muzykami. Planowanie zabija ducha spontaniczności, zaś poprzez spontanicznie improwizowaną muzykę istnieje szansa na indywidualne lub grupowe wyzwolenie muzycznej ekspresji. Nikt nie ma kontroli nad inspiracją, gdyż ta może nadejść zewsząd i pojawić się w najmniej oczekiwanym momencie ale muzycy których twórczość zasadza się w głównej mierze na improwizacji, jak mało którzy przedstawiciele artystycznego środowiska muszą nauczyć się być przygotowani na jej nadejście.

John McLaughlin wraz ze swoim THE MAHAVISHNU ORCHESTRA zaproponował zdumiewająco spójną i niesłychanie intrygującą pod względem artystycznym, i co nie mniej istotne, bardzo przekonującą formułę fusion rocka. To naprawdę bardzo rzadko występująca w tym jakże wymagającym muzycznym gatunku cecha. Namacalny dowód na to, jak zachwycające i zdumiewające wrażenie może wywrzeć na otwartym i zaangażowanym odbiorcy muzyki fusion. Po dziś dzień należy traktować ten zespół w kategorii jednego z największych i najbardziej spektakularnych przedsięwzięć firmujących muzykę bez granic… także geograficznych! W skład tej formacji wchodziło bowiem pięciu wybitnych instrumentalistów, a każdy pochodził z innego państwa! Obserwując dzisiejsze realia i obecne trendy panujące w muzycznym biznesie trudno wyobrazić sobie analogiczną sytuacje ale THE MAHAVISHNU ORCHESTRA była pierwszą w historii muzyki grupą, jaka wyłoniła się z obozu jazz/fusion rocka, która zaznała sławy równej gwiazdom muzyki pop. Jej nagrania rozchodziły się wówczas w ilościach dorównujących największym ówczesnym mainstreamowym gwiazdom, zaś bilety na koncerty rozchodziły na pniu i to na długo przed ich terminami. Z dzisiejszej perspektywy jest to jakaś abstrakcja, bo przecież grupa przyciągała na swoje koncerty przeróżną publiczność, bardzo szerokie spektrum fanów muzyki. Być może to zasługa kreowanej przez zespół niesłychanej koncertowej atmosfery, którą na początku lat 70-tych ub. w. utożsamiano z przeżyciem niemalże duchowym. Jeśli jesteśmy już przy duchowości, to warto rzucić może nieco światła na niezwykłe intrygującą nazwę grupy. Po zakończeniu współpracy z niezwykle renomowaną grupą Tony’ego Williamsa, Lifetime, McLaughlin wstąpił w szeregi wyznawców hinduizmu i stał się gorliwym jej orędownikiem. Ogromną rolę w tej duchowej przemianie odegrał jego guru i zarazem duchowy przewodnik, Sri Chimnoy. Pod jego czujnym okiem muzyk przebył oczyszczającą duchową podróż, w trakcie której rzekomo w jego głowie zakiełkowała koncepcja powołania do życia własnej grupy, skupiającej w swych szeregach same muzyczne indywidualności, wykonującej i doskonale spełniającej się w takiej właśnie muzycznej formie, jaką zamierzał zaproponować światu McLaughlin. Wkrótce potem ten gitarowy gigant zaczął określać siebie mianem MAHAVISHNU. W krótkim czasie pod jego przewodnictwem została powołana do życia grupa (sam McLaughlin określał ją mianem orkiestry, stąd też obecność tego rzeczownika w nazwie grupy), która przyjęła swoja nazwę, jak łatwo się domyślić, od „nowej ziemskiej powłoki” jej założyciela. Tyle w temacie genezy nazwy THE MAHAVISHNU ORCHESTRA.

Pierwszą osobą o której pomyślał John, podjąwszy decyzję o sformowaniu własnego zespołu, był rewelacyjny perkusista Billy Cobhan. Znał jego styl, umiejętności i możliwości, gdyż spotykali się już wcześniej na wspólnych sesjach u Milesa Davisa, podczas których wywarł na nim niesamowite wrażenie. Z Billy’m, jako fundamentem swojego przedsięwzięcia (sam McLaughlin zwykł mawiać, że jeśli chcesz założyć własny zespół, musisz znaleźć dla niego najlepszego perkusistę z możliwych) mógł spokojnie rozejrzeć się za kolejnymi muzykami, a chętnych nie brakowało. I tak oto powstał prawdziwy dream team w składzie: John McLaughlin (gitara), Billy Cobhan (perkusja), Jerry Goodman (skrzypce), Jan Hammer (fortepian), Rick Laird (gitara basowa). Latem 1971 roku formacja debiutuje koncertowo na deskach… nocnego klubu „Gaslight At The Au-Go-Go” w Greenwich Village i ponoć jej sztuki cieszyły się tam ogromną popularnością. Co za klientela tam przychodziła, chciałoby się zapytać? I tu nachodzi mnie pewna refleksja. Skoro w knajpach zespoły grają do przysłowiowego kotleta, to do czego gra się w lokalach o takim profilu? Może do pie… czeni albo do „gołonki”? Wkrótce po opublikowaniu swego debiutu (na jego kopercie oprócz nazwy grupy znalazło się dodatkowo nazwisko jej założyciela, stąd pełna nazwa wykonawcy brzmiała: THE MAHAVISHNU ORCHESTRA with JOHN McLAUGHLIN – „The Inner Mounting Flame”. Późniejsze wydawnictwa były już tego leksykalnego dziwactwa pozbawione i ukazywały się pod jedynie słusznym szyldem THE MAHAVISHNU ORCHESTRA) zespół trafił na listę najlepiej sprzedających się albumów zestawienia Billboard. Grupa okazała się prawdziwym objawieniem, zaś muzyka jaką prezentowała gwarantowała słuchaczom niewiarygodne wręcz doznania. Ale czemu tu się dziwić, skoro i dzisiaj, po tylu latach te nagrania robią tak niesamowite wrażenie. Wówczas, na pocz. lat 70-tych XX w. ta wybuchowa mieszanka musiała być dla odbiorcy niemałym szokiem! To ultranowoczesna i przełamująca ówczesne standardy hybryda wszystkiego co muzyka popularna miała światu do zaoferowania. Tętniła świeżością i niesłychaną oryginalnością. Przy swoich niesłychanych umiejętnościach, członkowie grupy mogli wyjść od najbardziej nawet zwariowanego tematu czy rozwibrowanej frazy, by w dalszej części trwania kompozycji rozwinąć ją w sposób diametralnie odmienny i trudny do przewidzenia, a zakończyć rozwiązaniem godnym prekursorów klasycznego autoramentu. THE MAHAVISHNU ORCHESTRA było grupą wybitnych „architektów muzycznej struktury”; wszyscy jej członkowie mieli różne, dziwne, a nawet wręcz absurdalne pomysły ale ogniskowa grupy koncentrowała się niezmiennie na intensywności przekazu.

To niewiarygodne wręcz, by w ciągu zaledwie jednego roku zespół przeszedł tak długą drogę, od zupełnie nieznanego tworu do niezwykle wpływowego muzycznego zjawiska, a jednak ta sztuka stała się udziałem Johna McLaughlina & Co. Zatem jeszcze przed nastaniem 1973 roku grupa znajdowała się w szczytowym punkcie swojej kariery. Ich drugi album „Birds Of Fire” rozszedł się w jeszcze większej ilości egzemplarzy niż debiut ale to już historia na inną opowieść. Jak wielu dzisiejszych gitarzystów przyznaje się do inspiracji techniką gry i brzmieniem gitary tego muzyka, traktując je jako źródło swoich muzycznych inspiracji? Dla mnie okres fascynacji tym zespołem nieodłącznie kojarzy się z „tym wzmagającym się wewnętrznym płomieniem”.

K.F.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *