MCM – “Ritual Factory”; 2004 Lion Music
Dziwny ten świat. Świat, w którym z ogólnie dostępnych źródeł i mało optymistycznych statystyk, możemy się oto dowiedzieć, że z jednej strony ludzie masowo giną na ulicach z powodu zapatrzenia w smartfony, że uzależnienia behawioralne jak np. od dostępu do internetu, konsoli czy komputera, to już oczywista i poważna epidemia wymagająca leczenia; zaś z drugiej, że przyspieszająca cyfryzacja wszystkiego dookoła i związana z nią ekspansja sieci stacji BTS i innych nadajników, przekaźników i odbiorników wszelkiego rodzaju sygnałów, zaczyna, w trosce o zdrowie fizyczne i psychiczne, niepokoić całe społeczeństwa. Jak wiadomo, nie można jednocześnie zjeść ciastka i mieć ciastko. Rzeczywistość jest taka, że żyjemy w mocno niezdrowym gąszczu sygnałów gsm, wifi, bluetooth i innych, a ten stan będzie się tylko pogarszał, ale wychodzi na to, że na nasze własne życzenie. A tak na marginesie i pół żartem pół serio, taki scenariusz kanadyjski VOIVOD przewidział już w 1987 nagrywając „Killing Technology”. Ogólnie rzecz biorąc, w tym dziwnym świecie, większość ludzi jest wręcz patologicznie zagoniona i na dobrą sprawę chętnie poszłaby na kompromis z własną fizjologią, tylko po to, aby zyskać trochę wolnego czasu. Według mojej kulawej hipotezy badawczej, niestety nawet wtedy, gdy dane nam jest odpocząć od zabiegania, nie potrafimy w pełni wykorzystać tego cennego czasu, bo znakomita większość zatraciła umiejętność skupienia dłuższej uwagi na jednej konkretnej rzeczy/czynności. Chyba m.in. z tego powodu, wielką popularnością cieszą się w sieci serwisy, które oferują krótkie, krótsze i ewidentnie wykastrowane formy, czy to filmów czy tekstów. Konsumpcja treści cyfrowych przypomina fast food i to ten w najgorszej postaci. Regularnie zmniejsza się populacja ludzi, którzy potrafią i co ważniejsze, świadomie chcą cieszyć oczy i uszy prawdziwą książką, pełnowymiarowym filmem czy albumem CD wysłuchanym od pierwszej do ostatniej minuty. Wymierającym wręcz gatunkiem są ci, którzy dodatkowo zagłębiają się we wszelkie niuanse, szczegóły i szczególiki danej płyty. Tak trochę na przekór, chcę dzisiaj zaproponować album, który na pewno będzie od słuchacza wymagał zarówno skupienia, jak i minimalnych zdolności analitycznych, co jednak nie zmienia faktu, że jednocześnie daje też wielką frajdę przy odsłuchu.
Kolaboracja trzech wyśmienitych instrumentalistów, którzy wspólnie i w porozumieniu stworzyli dzieło pt. „Ritual Factory”, to dobry przykład na to, jak zadać ewidentny kłam opiniom, jakoby płyty instrumentalne były nudne do bólu. Alex Masi, Randy Coven i John Macaluso to persony od dawien dawna znane, lubiane i szanowane w świecie muzycznym. Wszyscy oni występowali w różnych konfiguracjach, w różnych projektach, że wymienię tylko ARK, CONDITION RED, JAMES LaBRIE, YNGWIE MALMSTEEN. Ale czym innym jest płyta solowa, czym innym gościnne występy, a zupełnie innymi prawidłami rządzi się tworzenie w obrębie wąskiego i – było nie było – specyficznego grona, jakim niechybnie jest instrumentalne trio. W momencie kiedy spotykają się trzy wybitne osobowości, w dodatku osobowości, które niemal „namacalnie” dobrze i komfortowo (a tutaj relatywnie łatwo wyczuć te ulotne, pozytywne fluidy) czują się w swoim towarzystwie, wtedy ten pierwiastek często procentuje w postaci materiału ocierającego się o fenomen. Nie jest to granie, o którym można by napisać, że „świat nie jest jeszcze na to gotowy”, ale z drugiej strony, są przecież takie albumy, do których po prostu trzeba dojrzeć i ten należy do takiego grona. MCM przywodzi mi na myśl inne znakomite trio, zresztą wywodzące się z podobnej gatunkowo niszy (albo nawet niszy w niszy?) czyli Shawn Lane/Jonas Hellborg/Jeff Sipe oraz projekt LIQUID TENSION EXPERIMENT. Takie skojarzenia to oczywista nobilitacja, nieprawdaż?
Żeby nie przesadzać i zbytnio nie demonizować aspektu technicznego, to od razu na wstępie wspomnę, iż cała trójka muzyków osobno i w grupie zadbała, by utwory, mimo że skomplikowane, były też w pewnym stopniu strawne (czego przejawem są np. standardowe czasy trwania, od 3 do niecałych 7 minut) i momentami nawet atrakcyjne dla nieco mniej zaangażowanych słuchaczy. Do określonego momentu flow poszczególnych utworów rozwija się w miarę rozsądnie, prawie przewidywalnie, nie budząc nadmiernego niepokoju słuchacza, natomiast podczas tych czysto karkołomnych wycieczek technicznych pozostaje nam tylko admiracja dla umiejętności i niesłychanej kontroli jaką prezentuje MCM. Tak imponująco technicznie zagrane improwizacje dają też oczywiście przestrzeń do zadawania pytań o sens owych fajerwerków, ale od razu uspokajam i odpowiadam – nie ma tu mowy o rozwlekłych popisach, wszystko ma swoje uzasadnione miejsce i czas. Na szczęście dla wszystkich, Masi Coven i Macaluso uraczyli nas muzyką z duszą i polotem, ale równocześnie muzyką zorientowaną na eksplorowanie nowych terytoriów. Cała akcja rozgrywa się na niejednoznacznym pograniczu prog metalu, jazzu i fusion. I właśnie tam, z wielką gracją i godnością, najchętniej harcują sobie panowie Alex, John i Randy, zapuszczając się to tu, to tam, ale nigdy nie tracąc przy tym energii i jakże istotnej synergii.
Już utwór tytułowy od pierwszych taktów pokazuje, czego możemy się spodziewać po reszcie materiału. I w zależności od gustów albo szybko opuścimy te huczną imprezę, albo rzucimy się na resztę płyty jak diabeł na dobrą duszyczkę. Osobiście sugeruję nie ulegać presji otoczenia i kontynuować tę przygodę, bo każdy następny rozdział to istne cacuszko. Krótki, aczkolwiek treściwy „The Whole Life” a potem dwa moje ulubione: „Sadhu’s Jewel” i następujący po nim „Ghost In My House”, gdzie cieszymy narząd słuchu wirtuozerią wszystkich trzech muzyków bez wyjątku, bo nie można tu w żaden sposób faworyzować np. partii gitary względem basu czy perkusji. Całość zachęca wręcz do śledzenia poszczególnych ścieżek instrumentów i analizy współbrzmień oraz związków przyczynowo skutkowych. Ciekawostką jest utwór nr 8 „Black Market”, czyli kompozycja autorstwa WEATHER REPORT. Radzę posłuchać oryginału z 1976 zanim odpalimy cover MCM, bo właśnie na tym przykładzie będzie widać jak na dłoni, z jaką łatwością i naturalnością Masi, Coven i Macaluso potrafią zaabsorbować w ramach swojego konceptu gry, tak przecież odmienne klimaty, a to chyba jest cechą najlepszych z najlepszych.
Stwierdzenie, że „Ritual Factory” jest wyśmienitą propozycją dla wszystkich tych, którzy z nadmiaru radości przy odkrywaniu nowych brzmień potrafią popuścić w majtki, z pewnością nie oddaje powagi sytuacji. Jak się człowiek uprze to i można by pewnie zagrać sporo więcej, gęściej, szybciej i sporo mocniej, ale warto przy tym zapytać, po co? Prawdziwa radość tworzenia zaczyna się od dobrego pomysłu a gdzie poprowadzi, to zależy już tylko od chemii między twórcami. W projekcie MCM jest tyle chemii, że można by go zilustrować i zwymiarować całą tablicą Mendelejewa.
A.M.