California Guitar Trio – “A Christmas Album” ; 2002 InsideOut Music
W ostatnim czasie naszą muzyczną przystań zdominowały pozycje stricte instrumentalne, pozbawione czynnika wokalnego. Poniekąd można by uznać, iż ten stan rzeczy jest odzwierciedleniem obecnych preferencji muzycznych tę rubrykę prowadzących… i będzie w tym sporo prawdy. Nie było w tym żadnej chłodnej kalkulacji – po prostu: tak wyszło! Skoro to jednak ostatni tegoroczny wpis, dlaczego nie wydłużyć tej zacnej listy o jeszcze jeden – a jakże – instrumentalny album? Czy jednak moja świąteczna propozycja spełnia kryteria przynależne wszystkim tego rodzaju wydawniczym pozycjom? Czy w tego rodzaju świątecznych propozycjach niedopuszczenie do głosu – nomen omen – ludzkiego głosu, ma jakikolwiek sens i rację bytu i, co za tym idzie, może konkurować z wydawanymi rokrocznie o tej właśnie porze, w ilościach zdecydowanie przeczących zdrowemu rozsądkowi „świątecznymi umilankami”? Pal licho, jeśli za tymi „płynącymi z potrzeby serca” wytworami współczesnej popkultury stoją artyści muzycy, za punkt honoru stawiający sobie posiadanie takiego wydawnictwa w swojej dyskografii ale jeśli za tego typu przedsięwzięcia biorą się jednosezonowe gwiazdki, niespełnieni aktorzy czy celebrycka brać, to już zaczyna wołać o pomstę do nieba, do piekła, a także wszystkich bytów widzialnych i niewidzialnych! Propozycja CGT jawi się jako zielona wyspa na bezkresnym oceanie serwowanej nachalnie przez komercyjne media i wytwórnie płytowe bezbarwnej, nijakiej i trącącej świeżością świątecznej muzycznej papki. I w tym miejscu można by już właściwie zakończyć to rozważanie (tego też życzyłby sobie Naczelny: żeby było krótko i treściwie!) ale to niestety nie w moim stylu, zatem… nieco go jeszcze rozwinę.
Wyznaczając sobie czas jakiś temu za cel opisanie tego wydawnictwa, nie zwróciłem zupełnie uwagi na jakże czytelną tu analogię czy też oczywistą paralelę. Otóż w odniesieniu do tworzących ten projekt trzech wyśmienitych muzyków, można by bez zbędnego kolokwializmu użyć nazwy Trzech Magów Gitary. Kto wie, może za tą nic nie znaczącą sugestią, panowie tworzący ten zespół przemianują swój szyld na TMOG? Czy wykazywanie podobieństwa tego wspaniałego gitarowego trio do – bodajże najsłynniejszej z wszystkich dotychczasowych gitarowych kolaboracji – zawiązanego w latach 80-tych XX w. i upstrzonego największymi gwiazdami ówczesnej gitarowej wirtuozerii projektu, w składzie którego występowali: Al Di Meola, John McLaughlin, Paco De Lucia, będzie uzasadnione i czy będzie na miejscu? W moim przekonaniu, jak najbardziej tak. Podobnie, jak oni każdy z gitarzystów tworzących CGT pochodzi z innego państwa (Paul Richards jest Amerykaninem, Bert Lams Belgiem, zaś Hideyo Moriya Japończykiem) i podobnie jak starsi, bardziej znani i utytułowani koledzy po fachu tworzą z potrzeby serca, zaś swoją grą rozpalają emocje słuchaczy oraz… wpędzają w kompleksy młodych adeptów gitarowej sztuki. Co zatem robi ten kalifornijski wątek w nazwie zespołu? Właśnie tam członkowie formacji spotkali się ze sobą po raz pierwszy w 1987 roku, a magnesem który ich tam ściągnął, był prowadzony w tym mieście przez samego Roberta Frippa kurs gitarowy. Spititus movens King Crimson patronował później wydaniu wielu ich wydawnictw. I choć decyzja o stworzeniu wspólnego muzycznego projektu narodziła się dużo wcześniej, to w fizyczną formę przyoblekła się dopiero w 1991 roku. Od tamtej pory kroczą już tylko jedynie słuszną, wspólną drogą do sukcesywnie wyznaczanych celów. Takim celem na rok 2002 było właśnie wydanie płyty z materiałem bożonarodzeniowym, a efekt tych prac znajdziemy na omawianym „A Christmas Album”.
Jakie tematy panowie wybrali tworząc swój świąteczny zestaw? Oprócz tych najszlachetniejszych i najbardziej pod każdą chyba szerokością geograficzna znanych i uwielbianych, czyli w praktyce tych rozpoznawalnych już po kilku pierwszych taktach, w rodzaju „Carol Of The Bells”, „Jingle Bells’, „God Rest Ye Merry Gentlemen”, „Greensleeves (What Child Is This?)”, otrzymujemy także nieco mniej z tym radosnym okresem kojarzone, choć zapewniam, że równie znakomite i o jak najbardziej bożonarodzeniowych tytułach: „Merry Christmas Mr. Lawrence” (Ryuichi Sakamoto) oraz „Happy XMass (War Is Over)” autorstwa Johna Lennona i Yoko Ono. W sensie wykonawczym mamy tu do czynienia z muzycznymi interpretacjami rozpisanymi na trzy gitary akustyczne. Jak frapująco i przekonująco mogą wypaść te wcześniej wymienione i niewymienione świąteczne tematy w takim anturażu – wystarczy samemu posłuchać. To dowód na to, że wielkie tematy muzyczne sprawdzają się w każdej konwencji ale świadczy to także o kompozycyjnym i wykonawczym polocie ich interpretatorów, a w tym przypadku trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z muzykami, którzy opanowali grę na swoich instrumentach do perfekcji. Czasem tę wyborną, tkaną przez trzy gitary dźwiękową fakturę wzbogaca partia saksofonu, jak ma to miejsce w „Jesu, Joy Of Man’s Desiring” (J.S.Bach). Co prawda ten muzyczny temat miłośnicy dokonań formacji mogli już kilka lat wcześniej usłyszeć na albumie „Pathways” ale trudno uciec od mimowolnie pojawiającej się sugestii, że to właśnie w otoczeniu innych bożonarodzeniowych „hitów” ta kompozycja zdaje się błyszczeć jeszcze bardziej.
Czy w tym skromnym (10 utworów) i jakże krótkim (tylko nieco ponad 34 min.) muzycznym albumie – zwiastunie dobrej nowiny, mogło zabraknąć miejsca dla gitarowej interpretacji tej najbardziej znanej i rozpowszechnionej w świecie kolędy, „Cichej Nocy”? Nie mogło! Jest, jako ta przysłowiowa wisienka na torcie, pięknie zamykając cały zestaw. Nie ma chyba drugiej takiej kolędy, którą przetłumaczono na 300 języków i dialektów i do znajomości której przyznaje się ponoć dwa miliardy ludzi na całym świecie? Muzykę do „Cichej Nocy” napisał Franz Xaver Gruber, zaś za słowa odpowiadał Joseph Mohr. Co ciekawe, to nie tylko jedna z najwspanialszych ale i najszybciej powstałych kolęd! Geneza jej powstania jest bardzo krótka. Otóż w wigilię roku 1818 Mohr poprosił Grubera o stworzenie melodii do napisanego już dwa lata wcześniej przez siebie wiersza. Ta nagła prośba wynikała z prozaicznego, mogłoby się dziś wydawać faktu: w kościele w którym Mohr pełnił posługę kapłańską, zepsuły się organy! Gruber zrobił to, o co go poproszono od reki i już kilka godzin później w czasie pasterki miała swoją premierę w kościele św. Mikołaja w Oberndorfie ta najzacniejsza z wszystkich kolęd świata. Co nie mniej istotne, wykonano ją przy akompaniamencie… gitary właśnie, na dwa głosy solowe i chór. To wykonanie było nie lada sensacją ale i budziło wielkie kontrowersje, bowiem na gitarach grywano w owych czasach jedynie w karczmach! Takie to były czasy! Jestem pewien, że jej twórcy z niekłamaną przyjemnością, jeśli nie z podziwem, odnieśliby się do wersji CGT, gdyby tylko było im dane ją usłyszeć. Z prostego rachunku arytmetycznego wynika, że „Cicha Noc” raduje serca chrześcijan już 201 lat! Pełen tekst tego bożonarodzeniowego mega hitu liczy sześć zwrotek, więc jeśli zechcecie, Moi Drodzy, wykorzystać wersję „Kalifornijczyków” jako akompaniamentu do wspólnego rodzinnego śpiewania, do czego szczerze zachęcam, będziecie zmuszeni skorzystać z funkcji „repeat” na swoich odtwarzaczach – i to po wielokroć!
Delektowanie się twórczością CGT, jest zawsze – przynajmniej dla piszącego te słowa – ogromną i niekłamaną przyjemnością, a słuchanie tej formacji w świątecznym repertuarze, to przyjemność niemalże podwójna! I nie jest to zapewne zasługą samego repertuaru, bowiem w dużej mierze ten stan muzycznego spełnienia zawdzięczamy doskonałemu opanowaniu przez tworzących tę grupę instrumentalistów czterech kluczowych elementów składowych muzyki, tj.: rytmu, harmonii, melodii i brzmienia. Istnieje wszakże jeszcze jeden element, bez którego zgłębienie tychże czterech ww. składowych nie ma większego znaczenia dla świadomego swojego kunsztu i odpowiedzialności za odbiorcę swojej twórczości artystę – to samoświadomość! A tego, że ten element znalazł tu zastosowanie, dowodzi chociażby doskonała partycypacja w rozdziale/przydziale/podziale wykonywanych przez każdego z członków tria partii gitarowych. Miód na skołatane i nadszarpnięte wszechobecną w tym czasie lukrowaną popeliną uszy!
K.F.