ACCEPT – “Metal Heart” ; 1985 RCA
Rok 2020 rozkręcił nam się już na dobre i nie chce ani przez moment zwolnić biegu na swej trasie zaprogramowanej na rok 2021. I cóż z tego, skoro we mnie wciąż tkwi głęboko zakorzeniona potrzeba odniesienia się w kilku choćby słowach do okresu sylwestrowego medialnego szaleństwa. Oto krótka refleksja. Wnioski jakie płyną po pobieżnym zapoznaniu się (całości nie mógłbym zdzierżyć) z repertuarem królującym podczas tych plenerowych imprez niestety nie napawają optymizmem. Prawda o guście muzycznym polskiego społeczeństwa (jakże chciałbym, by ta obserwacja odnosiła się tylko do wąskiej jego grupy i w żadnym razie nie reprezentatywnego jego przekroju, bo i na tym odcinku musi przecież istnieć jakiś „gorszy sort”) nie jest niestety krzepiąca: Polacy chcą się w dalszym ciągu bawić – i ten trend nie tylko trwa, co od dobrych kilku… lat zdaje się przybierać na sile – przy prostych, przaśnych i kiczowatych piosenkach. Chcą w dalszym ciągu słuchać o białym misiu, majteczkach w kropeczki, matce, która miała syna jedynego (ciekawe czy i on nosił majteczki w kropeczki?),… Słowem, które świetnie oddaje charakter tego zjawiska i którym zwykło się określać tego rodzaju barachło, jest popelina! I z taką właśnie popeliną mamy do czynienia w tym przypadku. Wspomniane imprezy, organizowane z ogromną pompą przez nie żałujących na ich organizację grosza, naszych największych telewizyjnych nadawców, rokrocznie wywołują – zapewne nie tylko u mnie ale i u odbiorców poszukujących w muzyce o wiele większych i głębszych doznań – nie dających się niczym ujarzmić boleści odczuwalnych najbardziej w końcowym odcinku jelita grubego, a to w połączeniu z pojawiającym się w tym samym czasie w górnej części przełyku odruchami wymiotnymi, zdecydowanie nie służy poprawie samopoczucia. Wejście w nowy rok powinno każdemu kojarzyć się z pozytywnym i budzącym nadzieję na lepszy czas okresem – niestety nie jest to dane wszystkim! To już stało się niemalże normą, co gorsza, że już nie szokującą nikogo i nie wywołującą najmniejszego zażenowania w szeregach samo dowartościowujących się tabunów gwiazd i gwiazdeczek estrady, ze my, widzowie jesteśmy świadkami sytuacji, które można spuentować następująco: nie trzeba umieć śpiewać, żeby robić za gwiazdę i taką też inkasować gażę za kilkuminutowy występ! Czasem wystarczy po prostu dobrze wyglądać, a reszta… Reszta w sprawnych rękach profesjonalistów: operatorów kamer, inżynierów dźwięku, rzeszy techników. Cała ta hucpa ukierunkowana jest na schlebianie gustom tzw. szerokiej publiczności. Jeśli tak wygląda gust owego szerokiego spektrum społecznego, to ja robię za opozycję i to totalną, wobec tego bezguścia w najmarniejszym z możliwych wydaniu! Najgorsze jest jednak to, iż w budowaniu tego bezideowego obrazu, jakże ważnej działki kultury najbardziej zaangażowany jest nasz publiczny nadawca, TVP. To właśnie nie kto inny, jak sam prezes tego medialnego tworu, ni(e)jaki Kurski Jacek, rozpowszechnia dyrdymały mające świadczyć o nadzwyczajnych artystycznych wartościach nurtu disco polo (w sieci można znaleźć wywołujące na twarzy nie tylko uśmiech, zakulisowe rozmówki Kurskiego z Martyniukiem), a będąc jego prominentnym sympatykiem, nie szczędzi publicznych środków (a zatem i moich, nad czym najbardziej ubolewam), by wypromować ten nędzny gatunek muzyki i wprowadzić go frontowymi drzwiami na salony. Właśnie: na salony, bo pod strzechy to on dotarł już w latach 90-tych XX w., kiedy to pojawiła się PFWMPZDP (Pierwsza Fala Wykonawców Muzyki Podwórkowej Zwanej Disco Polo). Zabrzmiało niemal jak NWOBHM? Taki był też zamysł ale patrząc na sprawę zdroworozsądkowo… gdzie Rzym, a gdzie Krym? Kurski zdaje się pompować ten bezbarwny martyniukowy balon do granic absurdu, czego potwierdzeniem (uwaga, bo to nie mniejsze kuriozum, niż nazywanie przez niego tego, co tworzy i publicznie prezentuje Zenek… alternatywą!!!) szumnie zapowiadany i takoż reklamowany, a wyemitowany drugiego dnia świąt (uwaga!!!)… benefis króla disco polo!!! I to niestety nie jest żart! Drodzy Państwo, to nie fikcja – to się dzieje naprawdę na naszych oczach! Podobno de gustibus non est disputandum. W tym przypadku, jak mi się wydaje, należy raczej mówić o totalnym bezguściu, zatem uważam się za usprawiedliwionego i rozgrzeszonego. No, i jak mi ulżyło! W artykule 21 Ustawy o radiofonii i telewizji często natknąć się można na górnolotne i pięknie w kontekście całego tekstu brzmiące słowo „misja”. Owa misja telewizji publicznej ma się w założeniu ustawodawcy przejawiać między innymi poprzez oferowanie kultury i rozrywki wysokiej jakości. Właśnie: wysokiej jakości! Tow. Kurski wysoką jakość programową utożsamia najwyraźniej z wysoką rozdzielczością (HD) w jakiej rzeczywiście programy TVP są nadawane. Nic nowego, wszak semantyka i propaganda zawsze kroczyły ramię w ramię. Zenon M. jest idolem prezesa TVP, a jaki idol, taka telewizja! Czy też: jaka władza, tacy jej akolici! Nie dziwi więc, ze misją prezesa TVP jest promowanie wspomnianej już popeliny, której jaskrawym uosobieniem jest Zenon M. właśnie. Czy wyobrażacie sobie państwo sytuację, w której Mr. Kursky stoi na czele resortu odpowiedzialnego za naszą kulturę? Do jakiego poziomu ta, i tak na nie najwyższym poziomie stojąca kultura by się stoczyła? Aż strach pomyśleć! Oby profetyczne wytwory wyobraźni piszącego te słowa nigdy się nie ziściły, bo wówczas skłonny byłbym uwierzyć w swój, nieodkryty do tej pory, nadzwyczajny dar jasnowidzenia.
Nie musiałbym tych jakże ważkich tematów roztrząsać przy okazji opisywania wybranych muzycznych perełek, gdyby mi tylko Naczelny nie blokował i nie wzbraniał dostępu do rubryki „Prosto z mostu”, gdzie mógłbym bez żadnych ograniczeń i do woli wylewać swoje obserwatorskie żale. Niestety osobnik ten o nie znoszących sprzeciwu autorytarnych zapędach, anektował był ten wycinek autonomicznego niegdyś i wolnościowego boxowego obszaru na potrzeby własne i broni dostępu do niego, niczym przysłowiowej niepodległości. Niech mu będzie wybaczone! A tymczasem…
Tymczasem czas najwyższy przejść do meritum, bo Czytelnik gotów pomyśleć, iż bohaterem tej odsłony Muzycznych Pomników jest Zenon Martyniuk, nie zaś wymieniony w wersaliku ACCEPT i jego „Metal Heart”. Wybrałem ten właśnie album niemieckich mistrzów heavy metalu nieprzypadkowo, gdyż biorąc go „na warsztat” będę mógł na swój sposób włączyć się w zakrojoną na dużą skalę rocznicę obchodów 250-lecia urodzin Ludwiga Van Beethovena; rok 2020 poświęcony jest w sposób szczególny osobie tego genialnego kompozytora muzyki klasycznej. Co ma wspólnego, poza rzecz jasna niemieckim rodowodem, metalowa kapela i jeden z największych i najoryginalniejszych kompozytorów w dziejach ludzkości? Za momencik dojdziemy i do tego. Muzyczna zawartość „Metal Heart”, to absolutna metalowa klasyka i żelazna (ależ cisnęło się na klawisze to zestawienie słów: metal i żelazo zawsze idzie w parze!) pozycja pośród wszystkich klasycznych albumów ze złotego okresu (lata 80-te ub. wieku) tego nurtu muzyki rockowej – wstyd nie znać! Sama muzyka po niemal 35 latach od daty wydania broni się wybornie; znakomicie oparła się próbie czasu, czego niestety nie można powiedzieć o wszystkich znaczących tytułach z tamtego okresu. W zasadzie tylko jeden element tego wzorcowego wydawnictwa kłóci się nieco, czy może właściwszym będzie stwierdzenie: nie przystaje do współczesnej rzeczywistości… ale to tylko taka mała dygresyjka wynikająca z upierdli…, znaczy z dociekliwości piszącego. Na tenże „nieprzystający element”: uważny słuchacz natknie się tuż po odpaleniu krążka. Z tekstu tytułowej kompozycji dowiadujemy się bowiem, że: „Jest rok 1999. Rasa ludzka stawia czoła nowym wyzwaniom, zderzając się z nową rzeczywistością. Stanowi to jednak głęboko skrywaną przed nią tajemnicę. * Chirurg wyjawił ją na antenie telewizyjnych wiadomości: ludzkość jest na prostej drodze do wymarcia. Tego procesu nie sposób zatrzymać, chociaż nie jest za niego odpowiedzialna żadna trawiąca ludzkość choroba. Nie ustajemy w dochodzeniu do prawdy. * Metalowe serce – metalowe serce; przeszczepiają je już w każdym zakątku świata. Metalowe serce – metalowe serce; martwa część uwięziona w stalowej obudowie. * Zabliźnionej rany nie dało się nie zauważyć, gdyż stanowiła trwały ślad totalnej pomyłki. Uraczyli nas tą samą dawką nocnych koszmarów, a bicie tego serca przypominało odgłos pracujących bomb zegarowych. * Metalowe serce – metalowe serce; nie dostarczysz mu paliwa – doprowadzisz do zgonu. Metalowe serce – metalowe serce; nie zasilane pozbawi ich wszystkich złudzeń.”(…) (tłum. własne). Dysonans polega na tym, że w momencie powstawania tego tekstu (1984 r.), nosił on znamiona tworu futurystycznego, znacznie w warstwie esencjonalnej i nieznacznie w sferze czasowej wyprzedzającego swój czas. Z dzisiejszej perspektywy, wydaje się, iż poruszony w nim wątek bardzo rozminął się ze współczesną rzeczywistością. Wspomniany w tekście rok 1999 już dawno za nami, zaś nakreślony w nim czarny scenariusz na szczęście się nie ziścił i chociaż problemy kardiologiczne, to bodaj najczęstszy powód zgonów, wciąż bije w człowieku ten sam mięsień sercowy, nie zaś wszczepiony metalowy zamiennik. W najmniejszym jednak stopniu nie umniejsza to ponadczasowości tego niezwykłego wydawnictwa, którego wstyd nie znać! Jak wiadomo „metalowe serce” jest niezniszczalne, nie wymagało, nie wymaga i nie będzie w przyszłości wymagać żadnej interwencji chirurgicznej! Wystarczy jedynie raz na jakiś czas poddać je małej konserwacji, co w moim rozumieniu przekłada się na zwykłe przypominanie sobie o istnieniu takiego wydawnictwa i choćby okazjonalnym odpaleniu go – koniecznie z mocno odkręconą gałką potencjometru, a gwarantuję, że efekt tego procesu będzie oszałamiający!
W którym miejscu słuchacze natkną się na tym albumie na wspomniany już wcześniej pierwiastek beethovenowski? Tutaj także zawężamy krąg poszukiwań do kompozycji tytułowej. W 3 minucie i… (więcej nie zdradzę, żeby nie psuć zabawy) sekundzie jej trwania, będący wówczas „przy głosie” gitarzysta formacji, Wolf Hoffmann w swoją partię solową wplata cytacik z doskonale znanej cudownej miniaturki „Dla Elizy’. Nie pierwszy to i nie odosobniony przypadek świadczący o znaczącym wpływie kompozytorów muzyki klasycznej na współczesnych twórców o zgoła innym podejściu do tworzenia muzyki, jako wytworu kultury. Zagrało to pięknie! Sam sprawca tej ciekawostki, Wolf Hoffmann, otwarcie przyznawał się do fascynacji muzyką klasyczną, czemu niejednokrotnie dawał wyraz w swojej twórczości. Jako świetny instrumentalista uwiedziony klasyką doskonale zdawał sobie sprawę jak znakomicie takie „żrące” przerywniki sprawdzają się w warunkach koncertowej prezentacji i jak silnie oddziałują na publiczność. Udokumentowany przykład takiej właśnie scenicznej prezentacji możemy odnaleźć na znakomitym albumie koncertowym „Staying A Life” (1990). Tam do ciekawie zapowiadającej się solówki swojego autorstwa (odnajdziemy ten fragment w utworze o niewyszukanym tytule “Guitar Solo” Wolf wplótł nie mniej rozpoznawalny główny temat z „In The Hall Of The Mountain King” Griega. Na albumie „Death Row” (1994) solówkowy przerywnik w utworze „Sodom & Gomorra” płynnie zasysa twórczość Rachmaninova; na tym krążku znajdziemy także jego interpretację „Pomp And Circumstance” Elgara. Najlepszym podsumowaniem i zwieńczeniem fascynacji gitarzysty ACCEPT muzyką klasyczną jest wydany przez niego w roku 1997 solowy materiał o wszystko mówiącym tytule „Classical”. Ale to przystawka, zaś danie główne od którego, jak mi się wydaje, należy rozpocząć poznawanie dorobku tych niemieckich klasyków metalu, jest właśnie majstersztyk o nazwie „Metal Heart”. Grupa ACCEPT w dalszym ciągu, pomimo kilku dekad funkcjonowania w muzycznym biznesie, na swoich współczesnych produkcjach nadal mocno odciska piętno własnej oryginalności. Żeby utrzymywać się przez tak długi czas w czołówce metalowego grania, trzeba urodzić się chyba z metalowym sercem.
K.F.