INDUKTI – “S.U.S.A.R.” ; 2004 Offmusic/TOtamTO
Ileż to już razy, aż do znudzenia, powtarzała się ta nieszczęsna historia, w której dobrze rokujący na przyszłość zespół zostaje bezpardonowo stłamszony w oparach zblazowanego show-biznesu? Klasyczne pytanie retoryczne. Nawet nie zamierzam się tutaj zagłębiać w ten grząski temat, bo po pierwsze, już o tym gdzieś pisałem, a po drugie, musiałbym używać wyrazów powszechnie uważanych za niecenzuralne i mocno obelżywe, co z kolei nie spodobałoby się naszemu El Presidente KF, który dzielnie (i słusznie!) stoi na straży czystości języka ojczystego. Zarówno rodzime, jak i zagraniczne annały muzyczne wypełnione są „pod korek” takimi aktami rozpaczy i desperacji. W przypadku INDUKTI trochę pachnie tutaj analogią z innym (zresztą podobnym stylistycznie) opisywanym i oczywista, rzewnie opłakiwanym na łamach Boxu kultury zespołem, a mianowicie z casusem Tale Of Diffusion, choć trzeba też przyznać, że INDUKTI w przeciwieństwie do ToD, pokusiło się jednak o wydanie kolejnego po debiucie albumu i w tych warunkach trzeba to uznać za nie lada osiągnięcie.
Muzycy współodpowiedzialni za powstanie projektu INDUKTI, to można powiedzieć – crème de la crème sceny progresywno-rockowej, także z doświadczeniem (a jakże!) symfonicznym, absolwenci szkół muzycznych, ale również – żeby było ciekawiej – znajdziemy w tej personalnej układance psychologa i inżyniera. Najbarwniejszą i chyba najważniejszą postacią wydaje się perkusista Wawrzyniec Dramowicz, który swoimi nieprzeciętnymi umiejętnościami obdarzał tak zgoła różne twory, jak thrash metalowy Destruction, orkiestra symfoniczna Sinfonia Varsovia, albo solowy projekt Mariusza Dudy, Lunatic Soul. Pluralizm muzyczny pełną gębą. A jeżeli już mowa o Super Mario… Jak mi się wydaje, już z samego założenia istnienie wokalu w INDUKTI miało mieć raczej drugoplanowe znaczenie, być może ze względu na trudności związane z pozyskaniem klasowego śpiewaka, a być może właśnie taka rola była celowym zabiegiem w obliczu zmagań na froncie stylistycznym. Ale skoro już ten wokal się pojawia, to oczywiście musi być przedniego gatunku, a kogóż lepszego do tej roli można było wówczas zwerbować, jeśli nie samego wielkiego Mariusza Dudę? MD nie rozmienia się na drobne i śpiewa przecudnie na tej płycie. Obydwa utwory (chyba, że do kawałków w pełni wokalnych zaliczyć też otwierający „Feder”, wtedy będzie ich trzy) z jego udziałem: „Cold Inside… I” oraz „Shade” są bezapelacyjnie upojnymi elementami albumu. Co istotne, jego głos zastanawiająco dobrze tu pasuje, czuć, że nadaje i odbiera na tej samej fali z pozostałymi członkami zespołu. Niestety Duda jest również ofiarą własnego sukcesu, tzn. wydaje się prawie niemożliwym, aby w tym kontekście, choć na moment zapomnieć o istnieniu Riverside i zawsze pozostaje ta lekko namolna myśl, że Mariusz jest tu gościem, wzorowo spełniającym pokładane w nim nadzieje, ale jednak tylko gościem.
„S.U.S.A.R.” nagrano w studio na tzw. setkę, co oczywiście nikogo nie powinno zbytnio dziwić, biorąc pod uwagę kaliber muzyków biorących udział w tej sesji, której charakter zbliżony do swobodnych improwizacji zapewne był preferowany przez poszczególnych członków grupy. Relatywnie łatwo tutaj wyłuskać inspiracje, tyleż zacne co oczywiste: Tool, Karmazynowy Król, Pink Floyd, Anekdoten i pewnie można by wymienić kilka innych szyldów, ale na dobrą sprawę, terytorium gatunkowe, jakie muzycy obrali sobie do działania, w pewnym stopniu determinuje ramy postrzegania, a więc tak czy siak, słuchacz może oczekiwać po części awangardy, po części techniki a przede wszystkim klimatu i emocji. Spiesząc od razu z wyjaśnieniami, stwierdzam, że wszystko to INDUKTI dostarcza nam z fasonem, gracją i polotem. Dużo tu abstrakcji z wszystkimi jej pochodnymi i dużo gęstego klimatu, jak mawia (dosadnie, ale nie bez racji) pewien mój znajomy: „tu nie ma miejsca na żarty i sranie po krzakach!”.
Sama w sobie implikacja harfy (gościnnie Anna Faber) czy skrzypiec (naprawdę genialne partie Ewy Jabłońskiej!), to oczywiście żadne novum w obrębie tego gatunku, a w zasadzie to w dzisiejszych czasach, już w żadnym gatunku. Ale taka spójność owych klasycznych przecież instrumentów z rockowym arsenałem, robi tutaj jednak niemałe wrażenie. Właściwie, gdyby się tak zastanowić, to te dwa instrumenty smyczkowe stanowią o unikalności tej płyty; po ich odjęciu nie byłoby tutaj prawie nic wyjątkowego, tym bardziej, że INDUKTI przekornie nie skusiło się na użycie elektronicznych syntezatorów. Budowane z konsekwencją napięcie jest obecne i odczuwalne do tego stopnia, iż fizycznie nie sposób oderwać się, choćby na moment od odsłuchu. I jeszcze raz trzeba tu podkreślić, że to głównie zasługa smyków. Tak nowatorski, intrygujący i imponujący wręcz materiał, broni się pod każdym względem, nawet tak prozaicznym, jak czas trwania, gdzie zespół znakomicie potrafił go skondensować do lekko strawnych 48 minut, bez konieczności rozwlekania poszczególnych utworów do niebotycznych rozmiarów, co niestety jest często spotykaną przypadłością.
W związku z tym, że płyta „S.U.S.A.R.” okazała się – bez niepotrzebnej skromności – absolutnym (artystycznym) fenomenem, nie tylko na krajowym podwórku art-rocka, ale z równym powodzeniem zrywała gacie wśród dobrze zorientowanych fanów światowej sceny progresywnej, nie dziwi fakt, że z zespołem utożsamiane są pierwszoligowe wytwórnie, typu: Mystic, Laser’s Edge czy Inside Out. Nie wiem, jak i czy w ogóle, przełożyło się to na wyniki sprzedaży, ale fakt faktem, INDUKTI na swoim debiucie pokazało, że w gruncie rzeczy starymi środkami można stworzyć coś zupełnie nowego i wartościowego, a przy tym nie przelewając z pustego w próżne, zamieszać „progresywną herbatę” bez dodawania cukru i innych niewskazanych substancji.
A.M.