Recenzja #85 ELECTRIC LOVE HOGS – “Electric Love Hogs”

ELECTRIC LOVE HOGS – “Electric Love Hogs” ; 1992 London Records USA

Tych Czytelników naszego muzycznego kącika, dla których dotychczas podstawowym czy też jedynym źródłem pozyskiwania informacji o zespołach była „Wikipedia”, będę zmuszony nieco zmartwić, gdyż na temat prezentowanej grupy ELECTRIC LOVE HOGS nie dowiedzą się z tej „skarbnicy wiedzy” kompletnie niczego! Inne witryny także Wam w tej materii sprawy nie rozjaśnią. Podejrzewam, że najobszerniejszy materiał dowodowy dotyczący tej grupy, zgromadzony jest w archiwach KGB na moskiewskiej Łubiance ale dostęp do nich jest niestety bardzo ograniczony! Co zatem pozostaje? Podsuwam najrozsądniejsze i najprostsze zarazem rozwiązanie: zaufać piszącemu tę laudację, gdyż jedyny fonograficzny ślad, jaki pozostawiła po sobie formacja ELECTRIC LOVE HOGS wypełniony jest po brzegi genialną muzyczną zawartością, którą postaram się w miarę swoich możliwości zainteresowanym zjawiskiem skrywającym się pod ta dziwną nazwą przybliżyć. Niemniej jednak próba zdobycia tego wydawnictwa w jak najbardziej fizycznej formie, może niejednego wytrwałego poławiacza muzycznych perełek zniechęcić do jego poszukiwań! Zalecam jednak uzbrojenie się w cierpliwość i nie składanie broni, tym bardziej, iż na jakiekolwiek reedycje tego tytułu raczej bym nie liczył!

W swoich muzycznych wędrówkach (propozycjach) wielokrotnie odwoływałem się do lat 90-tych XX wieku. Zagłębianie się w ten okres, to jak otwarcie wypełnionego po brzegi kufra pełnego skarbów. Zapewne jeszcze nie raz wracał będę w swoich propozycjach do tego fantastycznego okresu. Doskonałych, rewelacyjnych wydawniczych propozycji ukazywało się wówczas co najmniej kilkanaście każdego miesiąca. Niestety w tamtym okresie, jako „młody człowiek” z ledwością nadążałem z zapisywaniem tych wszystkich muzycznych lektur obowiązkowych w kajeciku, a co dopiero urzeczywistniać marzenia o posiadaniu ich w swoim skromnym płytowym zbiorku? Ale z czasem ta lista ulegała sukcesywnemu skracaniu, choć każdy szanujący się fan muzyki doskonale wie, że to niekończący się proces, wszak czas nie stoi w miejscu i ciekawych propozycji z każdym rokiem przybywa. Że to wspaniały okres, zwłaszcza dla zespołów preferujących cięższe odmiany rocka, nie muszę chyba nikogo przekonywać? Przedstawiam kolejny dowód na potwierdzenie powyższego stwierdzenia: ELECTRIC LOVE HOGS i ich debiutancki, wydany pod identycznym tytułem krążek! Medium, które w tamtym okresie miało ogromny wpływ na kształtowanie się mojej nieuformowanej jeszcze muzycznej świadomości, był funkcjonujący zaledwie przez kilka lat na antenie MTV, kultowy program o jakże dźwięcznej nazwie „Headbangers Ball” i z nie mniej oryginalną prowadzącą, Vanessą Warwick. To właśnie w tym programie zetknąłem się po raz pierwszy z nazwą ELECTRIC LOVE HOGS za sprawą wyemitowanego w nim i wybranego do promocji albumu utworu „Tribal Monkey”. Kawałek rozłożył mnie na łopatki, niestety na zapoznanie się z całą zawartością tego krążka musiałem poczekać jeszcze… wiele lat!

Do kogo zatem adresowana jest twórczość ELH? Oczywiście do wszystkich słuchaczy nie ograniczających ram swoich muzycznych fascynacji, czyli takich, którzy nie „zakorzenili się” w jednym muzycznym stylu, takich, których cechuje otwartość na nowe muzyczne doznania i posiedli zdecydowanie bardziej aniżeli u przeciętnego słuchacza rozwiniętą percepcję i przyswajalność docierających do niech dźwięków. Niemniej jednak pewna bardzo swego czasu znacząca nazwa kołacze mi się w głowie, zaś umiejscowienie „Electric Love Hogs” na półce z płytami w bezpośredniej bliskości owego bandu, każe domniemywać, iż zdecydowanie nie jest to dziełem przypadku. O jaki zespół chodzi? O Suicidal Tendencies, Drodzy Państwo! Konkretnie o ich najlepsze w mojej ocenie dokonania, a mianowicie albumy: „Lights Camera Revolution” (1990) oraz „The Art Of Rebellion” (1992). Po części dlatego, iż prezentują podobne stylistyczne oblicze (te niesamowicie energetyczne fragmenty thrashowego frazowania, podane jednak w nieco odmiennej, zarezerwowanej dla kapel wywodzących się ze sceny crossover formie; doskonałe przykłady ich zastosowania odnajdziemy m.in. w „I Feel Like Steve” czy „The Fix”), charakteryzuje je bardzo zbliżone, znakomite brzmienie, za które w przypadku „Lights Camera Revolution” i „Electric Love Hogs” odpowiada ten sam, niezwykle ceniony w środowisku metalowym producent – Mark Dodson. To niby świat zbudowany z podobnych elementów, z tą wszakże różnicą, że NAELEKTRYZOWANI podają je w formie o wiele bardziej zintensyfikowanej, co w konsekwencji przekłada się na ilość wykorzystanych pomysłów przypadających na jeden utwór. Dlatego w tym jedynym niestety dokonaniu ELH dopatruję się osobiście (i pod takim też kątem ten materiał rozpatruję) efektu sublimacji dokonań Muire’a i Spółki. Młodziki z Miasta Aniołów zdają się tryskać niespożytą wręcz energią, stanowiącą istną kopalnię muzycznej różnorodności, toteż ich propozycje są zdecydowanie bardziej eklektyczne, łączą w obrębie każdego utworu niewiarygodną wręcz ilość zdawałoby się zupełnie nieprzystających do siebie elementów, jak chociażby zupełnie odjechany przerywnik w środkowej części „Sittin’ Pretty”. Zabrzmiało to tak, jakby sala w której ćwiczą nasi bohaterowie sąsiadowała z miejscem w którym próby ze swoim zespołem odbywa… Chris Botti. Otwierają się zatem drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, z którego dochodzą nas pięknie kojące dźwięki kontrabasu, trąbki, dęciaków,…. Niesamowity efekt! Albo kapitalny i równie zaskakujący po quasi balladowym wstępie fragmencik z wplecioną jazzową improwizacją w „Keep Getting Up”. Ależ to się wszystko pięknie zazębia! Zwieńczenie „Mr.Fun” zaskakuje wykorzystaniem subtelnych partii banjo,… Efekt wszystkich tych zabiegów zwala z nóg nawet dzisiaj, po 28 (!) latach od ich rejestracji! To niesamowity zastrzyk młodzieńczej energii uchwycony w skondensowanej i zwartej muzycznej formie! Ktoś jednak musiał okiełznać tę erupcję mieszanki talentu i niespożytej energii piątki zapaleńców i jak mi się wydaje, roli tej podjął się, jednocześnie doskonale się z niej wywiązując producent nagrań – Mark Dodson. Efekt tej kolaboracji jest zdumiewający!

Skąd u tej piątki młodziutkich muzyków tyle naturalnej i niczym nie wymuszonej (ale za to jakże wyczuwalnej w ich nagraniach) naturalnej spontaniczności? Na tak postawione pytanie zapewne nie potrafiliby jednoznacznie odpowiedzieć sami indagowani. Z drugiej strony patrząc: u kogo, jeśli nie u naładowanej pomysłami i dopiero co kształtującej się młodzieńczej, niczym nieograniczonej wizji tworzenia, takowy mechanizm naturalnej spontaniczności będzie miał możliwość zadziałania? Chyba nikt nie wyobraża sobie, że taki efekt potrafiłby osiągnąć 70-letni muzyczny weteran, który na scenie spędził 2/3 swojego życia?

Jak to możliwe, że tych kilku młodziaków dorastających w Los Angeles, a więc w samym sercu wylęgarni hair metalowych załóg, których – i tu ciekawostka – jeden z czołowych przedstawicieli w osobie Tommy’ego Lee (tak, tak, tego z Motley Crue) był współproducentem dwóch utworów na omawianym debiutanckim wydawnictwie NAELEKTRYZOWANYCH MIŁOŚCIĄ WIEPRZY, zaproponowało tak niesamowicie oryginalną, budzącą nieskrywany szacunek swą eklektyczną w formie i niezwykle dojrzałą w treści muzyczną mieszankę wybuchową? Na tak niewiarygodnie oryginalny efekt końcowy bez wątpienia ogromny wpływ miały preferencje i inspiracje muzyczne poszczególnych członków grupy, które nie pozwalają w jednoznaczny sposób zaliczyć jej dokonań do żadnej konkretnej kategorii gatunkowej, gdyż ich domeną jest… ciągła zmiana stylu. I co najważniejsze, owa radość grania i tworzenia odczuwalna jest przez skupionego na docierających do niego dźwięków słuchaczu, a to przecież marzenie każdego wykonawcy!

Mam słabość do klangujących basistów i nigdy tego nie kryłem, a że Kelly Lemieux robi to na tym albumie często, gęsto i rzecz jasna fenomenalnie… jestem kupiony! Równie fantastycznie wypadają w swoich rolach pozostali muzycy, zwłaszcza dwaj wyborni gitarzyści, Danny Campion i David Torres Kushner, którzy serwują nam co i rusz tak bogaty wachlarz ocierających się niejednokrotnie o wirtuozerię zagrywek i solówek, ze rączki same składają się do oklasków! Bodaj najbardziej wyrafinowaną, a już na pewno moją ulubioną solówkową wymianę, ta dwójka fantastycznych muzyków zaserwowała w utworze „Goodbye”. Świeżość, polot, inwencja i oczywiście nie pozostawiający złudzeń, co do posiadanych kompetencji, warsztat techniczny, pięknie ubarwiają ten i tak już niesłychanie wielobarwny muzyczny kalejdoskop. Mimo to, choć oczywiście mogę się mylić, najbarwniejszą, najważniejszą i najbardziej znaczącą postacią w tej trzódce jest wokalista grupy, John Feldmann, To nie tylko sporadycznie chwytający za gitarę akustyczną frontman grupy ale i człowiek odpowiedzialny za wszelkiego rodzaju perkusjonalia, a także autor tekstów do wszystkich utworów. Od siebie skromnie dodam, iż bardzo intrygujących, choć czasami nieco pokrętnie intrygujących i zaskakujących swą dojrzałością.

Tym słuchaczom, którzy zasmakowali już wcześniej w twórczości Suicidal Tendencies, lecz których drażni maniera wokalna Mike’a Muira (a ta rzeczywiście w większej dawce potrafi być nieco irytująca) mam do przekazania dobrą nowiną. Otóż John Feldmann jest jego zupełnym przeciwieństwem! Inwencja w tworzeniu i aranżowaniu partii wokalnych, umiejętność emisji głosu oraz kreatywność w wykorzystywaniu i wydobywaniu różnych jego barw przy niepodważalnie wysokich kwalifikacjach sprawia, iż efekt końcowy jego starań i ciągłych poszukiwań nowych rozwiązań jest niezwykle oryginalny i frapujący. Obszar, jaki zagospodarowuje Feldmann pod uprawę swego głosu jest bardzo rozległy, zaś znakomite efekty tych eksperymentów świadczą o tym, iż trafiły na właściwy, żyzny grunt. Czuć w tych partiach wokalnych że duszę skradła wokaliście nie tylko muzyka rockowa ale i soul, funk, blues, gospel,… Elementy każdego z tych styli można bowiem doszukać się w tych jakże żarliwych i niejednokrotnie emocjonalnych partiach wokalnych, niełatwych i wymagających niezłego warsztatu wokalnego oraz szerokiej rozpiętości głosu.

Te wcześniejsze wzmianki o Suicidal Tendencies nie oznaczają bynajmniej, że ów zespół stoi za sukcesem tego materiału – absolutnie nie! Co najwyżej można by potraktować go, z przymrużeniem oka, jako jednego z ojców chrzestnych tego – nie waham się użyć górnolotnego słowa – dzieła! Dzieła, któremu nie dane było zajaśnieć swoim prawdziwym blaskiem, gdyż w czasie kiedy miało swoją rynkowa premierę, oczy (i uszy!) wszystkich skierowane były w zupełnie inną stronę – w stronę Seattle! Przykre to ale cóż począć? Każdy czas jest za to dobry, by nadrobić muzyczne zaległości, więc je odrabiajmy!

Płyta nie z tego świata, a więc warta każdej ceny! Zaś w kategorii albumów debiutanckich ma w moim prywatnym rankingu już od dawna zarezerwowane miejsce w absolutnym topie! Chciałoby się wydać komendę: Do sklepu muzycznego, marsz! Temat dostępności tego materiału poruszyłem już jednak nieco wcześniej, pozostaje mi zatem życzyć szczęścia w poszukiwaniu tego diamentu, bo jak mówi Pismo; „Szukajcie, a znajdziecie…” i nigdy nie odpuszczajcie!

K.F.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *