Antimatter ”Judas Table” ; 2015 Prophecy Productions
Wreszcie nadeszła ta wiekopomna chwila, w której nie będę się zajmował, jak zwykle tytułem ze wspaniałej, aczkolwiek mocno zamierzchłej przeszłości, za to na warsztacie pojawi się wydawnictwo rodem prosto z XXI wieku. Do tej pory wyglądało to trochę tak, jakby czas zatrzymał się dla mnie w miejscu, konkretnie w latach ’80-90 ubiegłego stulecia, a ja z przyjemnością bliską zaślepieniu, tkwiłem tam sobie, niczego nie świadomy, że oto współczesność potrafi nam zaserwować równie wyśmienite dzieła. Dla usprawiedliwienia dodam, że mój epicki optymizm, post – młodzieńczy entuzjazm i wątła nadzieja na lepsze jutro dla rynku muzycznego, zaczęły więdnąć i usychać niczym wrzody żołądka leczone spirytusem. Należący do piszącego te słowa, wysublimowany gruczoł pogardy dla nowości płytowych, nabrzmiał do kolosalnych rozmiarów w ciągu ostatnich kilku (a może nawet już kilkunastu?) lat, a to za sprawą pojawiającej się hurtowo miernoty. To oczywiście nie do końca prawda, bo okazuje się, że i w najświeższych katalogach wydawniczych, można śmiało szukać rzeczy, po których ewidentnie odchodzą wody a muzyczny opiat zasnuwa mgłą rozkoszy narząd słuchu.
Wbrew pozorom, nie mogę powiedzieć, że wszystkie wcześniejsze produkcje liverpoolskiego Antimatter znałem od podszewki i zawsze nabywałem przedpremierowo. Otóż w tym temacie sprawa wygląda tak, iż bliższą znajomość zawarliśmy dopiero od ostatniej płyty z Duncanem Pattersonem, czyli „Planetary Confinement”. Naturalnie powinowactwo z byłym basistą Anathemy, bez dwu zdań, pozytywnie przysłużyło się dla większej rozpoznawalności grupy i umówmy się, nietaktem byłoby nie wspomnieć w tym miejscu o współtwórcy Antimatter, który jednakowoż w 2005 opuścił gościnne progi tego projektu. Muszę przyznać, że to drugie wcielenie Antimatter z Mickiem Mossem jako absolutnym liderem, jednoznacznie bardziej wpasowuje się w moje wypaczone gusta. Z pewnością nie rozmawiamy tu o optymistycznie romantycznych pieśniach podnoszących morale ani tym bardziej, o skocznych latynoskich rytmach. W twórczości Antimatter nade wszystko i jednoznacznie chodzi o emocje, i to często o te najciemniejsze i najintensywniejsze. Nie jest to kreowanie atmosfery w typie radosnego samobójstwa w takt piosenek Leonarda Cohena, czy głęboko depresyjnych, doom metalowych hymnów, pobratymców z My Dying Bride. Słuchając Antimatter raczej nie zaznasz przemożnego pragnienia wydłubania sobie oczu i wsadzenia ich w kanały uszne.
„Judas Table” to, może nie klasyczny, ale jednak koncept album, wypadałoby się skupić nieco mocniej na warstwie tekstowej. A jest o czym mówić, bo motyw przewodni, czyli zdrada w stosunkach międzyludzkich, jest tutaj podany nie tyle subtelnie, co w sposób wysmakowanie dosadny. Oczywistą oczywistością jest fakt, że wszyscy stykamy się z negatywnymi emocjami, ale jako że nie każdy chce i nie każdy potrafi wyartykułować swoje uczucia, tyczące się tych skomplikowanych tematów zdrady w przyjaźni, zdrady w miłości, socjopatii, manipulacji, fałszu, obłudy, kłamstwa, osobowości narcystycznej czy choćby depresji, z ratunkiem przychodzi lider Antymaterii. Jak sadzę, żeby podjąć się wyzwania pisania o tak trudnych i osobistych sprawach, trzeba być po prostu świetnym autorem tekstów, w przeciwnym razie wyjątkowo łatwo popaść w miałkość i infantylizm. I rzeczywiście Mick ogarnia temat z prawdziwym polotem. Czytając jego teksty zarówno wprost jak i między wierszami, znajdziemy tu wiele, poczynając od ostrzeżeń przed ludźmi, którzy kłamią w twarz z przekonaniem, że mogą to robić bezkarnie, przez negatywną energię toksycznych osobowości, aż do tajników kobiecej manipulacji. Jeżeli ktoś ze słuchaczy doświadczył tego typu momentów w swoim własnym życiu, wtedy słuchając „Judas Table” może ewidentnie odnaleźć i przeżyć, swego rodzaju katharsis. Prawda jest taka, że momentami wydaje się, iż trzeba chyba być w stanie śmierci klinicznej, żeby się jakoś tam nie wzruszyć.
Początek albumu to wyborny „Black Eyed Man”. Ciekawostką jest fakt, że zalążek tego utworu powstał w głowie autora, już w okolicach roku 2005 (zresztą jak kilka innych zamieszczonych tu kawałków), i chyba wszystkim opłaciło się czekać tyle lat na ukończenie i oszlifowanie takiego diamentu. Charakterystycznie drżący, melancholijny glos Moss’a w pełnej krasie i klimat. Klimat tak przejmujący, że na długo zostaje w głowie, a jeśli nie zostaje, to wiedz, że coś jest nie tak. Następnie „Killers” z ciekawym pulsacyjnym syntezatorem, ale również motywem klasycznego pianina. Jeżeli chodzi o jakość kompozycji – absolutnie w tej samej pierwszej lidze, co poprzednik. Dalej „Comrades”, gdzie partie skrzypiec i gitary akustycznej cudownie ze sobą współgrają. Wydaje się, że to taka spokojna coda przed kolejnym kamieniem milowym w postaci „Stillborn Empire”, którego lektura przedstawia słuchaczowi efekty toksycznego wpływu pewnego rodzaju kobiet na życie lidera Antimatter. Znów przejmujące wokale, w tym niemal operowe partie Jenny O’Connor i ogólnie intensywny, gęsty klimat. Piękna sprawa! Jeżeli ktoś będzie zainteresowany i wystarczająco zainspirowany, tym lub na dobrą sprawę każdym innym utworem z „Judas Table”, może śmiało zanurzyć się w odkrywaniu ciemnych zakamarków ludzkiej psychiki. W zasadzie pozostałe utwory oscylują wokół tego samego lub podobnego charakteru, dlatego wspominam tu tylko o tych paru a resztę zostawiam do samodzielnej interpretacji.
Z aspektów technicznych, należy wspomnieć o doskonałej, godnej najlepszych współczesnych standardów, produkcji, no i wreszcie okładka autorstwa Mario Sancheza Nevado, stworzona oczywiście na podstawie koncepcji samego Micka Moss’a. Intrygująca, dla niektórych z pewnością kontrowersyjna, efektowna i całkowicie odmienna od dotychczasowych propozycji zespołu. Co do jednego mam pewność, „Judas Table”, to najlepsza rzecz, jaka wyszła spod kurateli Micka Moss’a i nie przez przypadek Moss, wspominając pracę nad tą płytą (trwała siedem miesięcy), zacytował ciekawe słowa Davida Crosby’ego, o tym, że im stajesz się starszy, tym częściej twoją prawdziwą walutą staje się czas. Idąc tym tropem możemy wnioskować, że Mick zainwestował całkiem spory kawałek swojego życia w ten album. O tym, że było warto nie mam najmniejszych wątpliwości. Poza tym – jak mówi autor – trzeba z danym nam czasem coś zrobić, a nagranie tak wspaniałej płyty to zdecydowanie lepszy pomysł niż dajmy na to, nałogowe oglądanie seriali tv, picie wódy na umór czy nawet wędkowanie. Osobiście jestem zachwycony tym materiałem do nieprzytomności.
A.M.