Recenzja #94 UNDER THE SUN – “Under The Sun”

UNDER THE SUN – “Under The Sun” ; 2000 Magna Carta

Na wstępie muszę lojalnie ostrzec wszystkich czytających, że oczywistym i naturalnym jest fakt, iż wybór tytułów zamieszczanych tutaj z regularnością godną lepszej sprawy, jest jednak mocno skażony uznaniowością. Patrząc przez pryzmat takich – było nie było – osobistych oczekiwań, jedno jest pewne: jeśli nie potrafisz pisać o wyśmienitej płycie z entuzjazmem godnym np. opowieści o miłosnych przeprawach ze swoją pierwszą dziewczyną z przedszkola, może to oznaczać, że jesteś pozbawiony skrzywionego chromosomu odpowiedzialnego za ułańską fantazję i prawdopodobnie lepiej pójdzie ci pisanie wierszy z rymami częstochowskimi. Biorąc sobie mocno do serca tę jakże „głęboką” myśl, jako że nigdy nie przepadałem zbytnio za liryką, postaram się wykrzesać z siebie nieco ognia i tym humorystycznym akcentem zgrabnie przejść do sedna sprawy i materii zasadniczej, czyli kolejnej zapomnianej perełki z wytwórni Magna Carta, z którym to klejnotem historia obeszła się niezbyt łaskawie, żeby nie powiedzieć parszywie.

Nie oszukujmy się, w wypadku dzisiejszego podmiotu domyślnego, rodem z Kalifornii, czyli Under The Sun, odbiorcami będą, w zdecydowanej większości, wielbiciele artrocka i to może nawet głównie tej jego bardziej klasycznej strony. Tak, tutaj zupełnie nie ma wręcz żadnych wątpliwości, żadnego mrugania okiem i domysłów, ewidentnie mamy do czynienia z progrockiem z wszystkimi jego najlepszymi atrybutami. I tak, jeżeli na wyświetlaczu odtwarzacza CD odczytamy wartość 67:33, to dla jednych będzie to 67 minut szczęścia i rozkoszy, a dla innych może oznaczać ponad godzinę beznadziejnej udręki. Jak miód dla misia, w nagrodę za wytrwałość, na tych pierwszych, będzie tutaj czekać cała masa pomysłów, może niekoniecznie odkrywczo – nowatorskich, ale za to jakże ciekawych i nieszablonowych.

Do tego dodajmy obiektywnie świetnego wokalistę/gitarzystę/kompozytora, pierwszoligowych instrumentalistów i powoli, ale sukcesywnie, wyłania nam się obraz tego kapitalnego tworu. To trudne zadanie, ale wyobraźmy sobie taki niemal idealny amalgamat swobodnych nawiązań do Kansas, Pink Floyd, Rush, Arena, The Police i Yes, podlany świeżością inwencji i świetnym miksem, za który odpowiada, nie kto inny, jak sam Terry Brown… I już przy pierwszym, znakomitym skądinąd, utworze „This Golden Voyage” wyraźnie czuć, jak wszystkie konkurencyjne sieroty progrockazaczynają odczuwać intensywne swędzenie wyjątkowo nabrzmiałych, krwistych hemoroidów, a jakby się tak dobrze przysłuchać, to przy genialnym, finałowym „From Henceforth Now And Forever” śmiało można sobie wyobrazić, jak owe hemoroidy z wielkim hukiem, efektownie eksplodują z nadmiaru zgromadzonej zazdrości i twórczej impotencji. Utkwiła mi w pamięci analogia poczyniona kiedyś przez jednego z najwybitniejszych polskich aktorów, a tycząca się kondycji współczesnego kina. Janusz Gajos stwierdził o młodym pokoleniu aktorów: „ja gram, oni występują”. Myślę, że z powodzeniem można to przenieść na grunt muzyczny. W tym wypadku Under The Sun pisze i komponuje utwory, zaś większość marnej konkurencji po prostu tylko klei do kupy swoje kawałki i udaje, że dokądś z tym zmierza. Ale ponieważ świat jest pełen niedowiarków, to sugeruję posłuchać tego albumu i osobiście przekonać się, że prawdę powiadam bezdyskusyjną.

Zdaje się, że czwórka muzyków Under The Sun zrobiła na tym krążku wszystko, co tylko możliwe, żeby zainteresować słuchacza formą i treścią. Dostajemy m.in. pakiet basowych smaczków, melodyjnych solówek gitarowych, ciekawych efektów wokalnych, ale przede wszystkim, kompozycji rozbudowanych, niejednoznacznych, melodyjnych, zarazem ewidentnie zawierających tego najwspanialszego ze wspaniałych, ducha artrocka i progresji. Nie ma tu miejsca na żadne zbędne dźwięki, na niepotrzebne nikomu do szczęścia popisy techniczne i na barokowe ornamenty. I to jest, wbrew pozorom, bardzo istotna cecha. Wprost daje się odczuć, że kwartet w składzie: Chris Shryack wokal/gitara, Kurt Barabas bas, Matt Evidon klawisze oraz Paul Shkut perkusja, to nie jakaś tam przypadkowa zbieranina grajków, to nie małżeństwo z rozsądku, ale euforyczny związek akwizytorów emocji. Tutaj właśnie mamy w całej okazałości tę słynną chemię (jakże często przywoływaną w recenzjach) uwalniającą się prawie wyłącznie wśród muzyków z pasją do muzyki, co oczywiście nie jest taką pospolitą sprawą. Nie sposób nie poczuć tutaj tej radości wynoszonej z procesu tworzenia, a takich rzeczy nie da się przecież ukryć, ani tym bardziej bezwstydnie sfałszować. Zresztą, wystarczy przecież spojrzeć na Riverside, Evergrey, Fates Warning albo nawet Pain of Salvation, tam także obowiązuje żelazna i jedynie słuszna zasada: „albo grubo, albo wcale”.

A skoro już cytowałem wcześniej aktora, to dla odmiany, przychodzą mi w tym momencie na myśl mało optymistyczne słowa krakowskiego muzyka, Andrzeja Sikorowskiego z piosenki „Przestroga dla córki”: „Jeśli szacunek masz dla treści i ważne są dla Ciebie słowa, to o karierze wielkiej nie śnij w tym kraju, jesteś już niszowa”. Chociaż autor tych słów miał z pewnością na myśli najjaśniejszą RP, to coś w tym jest i spokojnie można to odnieść ogólnie do świata i światowego przemysłu muzycznego. Drogi instrumentalisto/muzyku, jeżeli w jakikolwiek sposób starasz się zaistnieć grając ambitnie kompozytorsko i nienagannie technicznie, to zdaj sobie sprawę, że twoje szanse na sukces artystyczno-finansowy drastycznie kurczą się do wartości mierzalnych w nano i mikro jednostkach. Taka to oto smutna prawda. Na próżno szukać jakichkolwiek obszerniejszych wzmianek o tym zespole, a co dopiero mówić o poważnych artykułach, wywiadach itd. Wygląda to trochę tak, jakby perspektywy tworzenia w tym gatunku z powodzeniem zamykały ciężkie wieko od trumny, a brak wsparcia promocyjnego tylko wbijał w nią kolejne – długie i solidne gwoździe. Under The Sun oprócz swojego debiutu, wydało w 2005 również koncertówkę („Schematism: On Stage With Under The Sun”), niestety owa płyta okazała się już przysłowiowym zgonem zespołu, lekko odłożonym w czasie.

Wydaje się, że sukces wydawniczy jest jak zimowy atak na K2, gdzie trzeba wykorzystać tę wąską ścieżkę, ten krótki moment, gdy dzięki chwilowej i bardzo często losowej przychylności aury, otwarta jest możliwość wejścia na szczyt, w dodatku bez żadnej gwarancji powodzenia takiej śmiertelnie niebezpiecznej misji. W przeciwnym wypadku, jeśli wciąż trzymać się tutaj tych wysokogórskich porównań, ekipie grozi śmierć, odmrożenia czwartego stopnia, kalectwo lub wywieszenie białej flagi i trudny powrót do bazy, w której mało kto pozostaje optymistą i raczej nikt nie oczekuje drugiej szansy. Tym, czym dla progmetalu było w 1999 „Manifesto For Futurism” Dali’s Dilemma, tym dla progrocka stał się rok później debiut Under The Sun, czyli powiewem świeżości i nadziei na prawdziwy postęp w tym, mimo wszystko, skostniałym jednak gatunku. Problem polega na tym, że oba wymienione dzieła, choć znane i doceniane w bardzo wąskim gronie najzagorzalszych fanów, to wciąż po tych ponad dwudziestu latach, nie doczekały się nawet śladowego uznania na jakie zasługują. Pora już chyba kończyć tę nierówną walkę z wiatrakami. Niestety, z naszej boxkulturowej loży cynicznych malkontentów, coraz wyraźniej widać i czuć, że w dzisiejszych czasach taki wyniszczający i zupełnie bezsensowny trend, wydaje się kwitnąć w najlepsze, a co gorsza, upragnionego ratunku nie widać znikąd.

Recenzent: Artur M.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *