
ALICE IN CHAINS – “Black Gives Way To Blue”; 2009 Virgin Records
Zdarzyło mi się bodaj dwukrotnie, w tych „boxowych rozważaniach”, opisując albumy z początku lat 90-tych ub. wieku, którym nie dane było odnieść sukcesu komercyjnego na jaki niewątpliwie zasługiwały, poniosły klęskę sprzedażową, bądź też rozeszły się w nakładach urągającym twórcom liczącym na ekspansję swojego produktu na światowym rynku fonograficznym wyjść z sugestią, że przyczyn takiego stanu rzeczy w znacznym stopniu upatrywać należałoby w przypadającej w tamtym okresie ekspansji zalewającego muzyczny świat nurtu zwanego „grunge”. Dzieląc się tą sugestią, nie miałem na myśli żadnych złych intencji, choć naturalnie. to spostrzeżenie, mogło wskazywać na co najmniej znaczny stopień nietolerancji piszącego na tenże muzyczny trend – zupełnie niesłusznie! Po dziś dzień mam swoich faworytów wśród przedstawicieli tego nurtu, a niniejszy wpis jest tego potwierdzeniem.
Czymże zatem jest, a właściwie było to muzyczne zjawisko, które ochrzczono mianem „grunge”? Chris Ingham, autor książkowej publikacji „The Book Of Metal” (© 2002 Carlton Books Limited) w której słuchacze (ci, którym tak niepopularna czynność, jak czytanie nie jest obce) mogą doszukać się próby przybliżenia w postaci krótkich definicji, wszystkich ważnych i znaczących ruchów i nurtów w muzyce popularnej, nie mógł pominąć i fenomenu tej muzycznej mody zza Wielkiej Wody. Pod hasłem „grunge” możemy przeczytać: „Jeśli chodzi o termin „grunge”, który przylgnął do tradycyjnie grających zespołów rockowych, to jego oryginalna pisownia zawiera sześć liter, będących dla większości działających pod tym szyldem grup, niestety nie błogosławieństwem lecz przekleństwem. W jednym tylko szybko minionym sezonie letnim 1991 roku, wraz z wydaniem nirvanowego „Nevermind”, historia muzyki na nowo zapisała w swych annałach znaczenie słowa „grunge”, zaś cała generacja posiwiałych starych rockersów poczęła na nowo zaznaczać swoją zamarłą na wiele lat muzyczną obecność, w czasie gdy wdrażająca nowy i światowy, jak się miało wkrótce okazać trend, młodzież z Zachodniego Wybrzeża pozbyła się swoich bandan, przywdziała flanelowe koszule i zapuściła brody. Nirvana, Pearl Jam i Soundgarden uchodzą za świętą trójcę grunge’u, jednak każde z nich zaproponowało zupełnie różniące się od siebie ale zdecydowanie intrygujące dźwięki. Nirvana wyrosła na garażowym punku protoplastów w rodzaju The Melvins i Sonic Youth, Pearl Jam – wówczas wielcy fani Ramones – łączyło różne generacje słuchaczy, swoją twórczością składając hołd reprezentantom etosu klasycznego rocka pokroju Neila Younga i grupy Free, podczas gdy Soundgarden jawił się jako współczesne wcielenie grup Black Sabbath i Led zeppelin. Dzieliła je zatem muzyczna spuścizna, łączyła zaś wybrzmiewający w tekstach utworów głos pokolenia, stanowiących ujście dla przygnębienia wynikającego z samo niezadowolenia, a także analizujących społeczne zagadnienia. Soundgarden mógł być pierwszym zespołem zrywającym z tego typu „depresyjnym zakotwiczeniem”, desperacko poszukującym drogi dotarcia do szerokiego spektrum słuchaczy. Oni tez podzielali pogląd, że zespołowi niekoniecznie musi towarzyszyć odruch stadny, by zostać dostrzeżonym wśród szerszej publiczności i odnieść sukces, zaś każdy kolejny zbliżający ich ku takiemu założeniu krok dowodził słuszności ich decyzji, z kolei wszyscy obecni na widowni ludzie rozumieli tę potrzebę spełniania własnych marzeń, tym bardziej, że pozwalał im na to drzemiący w tej grupie potencjał. Za wymienionymi wyżej liderami nurtu podążyła wkrótce druga generacja rzekomo mroczniejsza ale też łatwo trafiająca ze swymi propozycjami na szczyty list przebojów; to formacje w rodzaju Stone Temple Pilots, Candlebox i Moist. Z nich wszystkich prawdziwy sukces stał się udziałem jedynie Stone Temple Pilots, który jako jedyny przetrwał próbę czasu. Jak w każdym trendzie, faktycznie w świadomości słuchaczy przetrwały jedynie zespoły z tej głównej listy „A”. Wraz ze śmiercią w roku 1994 niechętnie przyjmującego rolę centralnej, stawianej na piedestale postaci tej generacji, Kurta Cobaina, przestało bić duchowe serce nurtu, zaś jego nazwa powoli zniknęła z czołówek gazet. Jednakże, jak w każdej dobrej generacji, ducha grunge’u możemy wciąż doszukać się na albumach takich wykonawców, jak: Creed, Nickelback i Puddle Of Mudd.”* Właściwie nie znajduję w przytoczonym tekście powodu do kwestionowania punktu widzenia i sposobu ujęcia interesującego nas tematu przez autora publikacji, bo i „grunge” jako taki nie był – wbrew temu, co próbowano wmówić nowemu pokoleniu słuchaczy na pocz. lat 90-tych XX w. – zupełnie nowym i nowatorskim stylem muzycznym (pasjonaci mocnego uderzenia starszej daty zetknęli się z nim, choć oczywiście nie występował on wówczas pod nazwą „grunge”, już dwie dekady wcześniej) a i inspiracje wiodących jego twórców wzorowo przez autora odczytane ale… No właśnie, to ale nie pozwala osobie, która na poznawaniu kapel związanych z tym nurtem zdarła zęby (mleczne) nie zareagować, kiedy w tak ważnej analizie pomija się zupełnie wątek jego ulubieńców z owej krainy, a mianowicie zespołu Alice In Chains? Jak można, nie gryząc się w język , bądź łamiąc pióra/klawisza klawiatury, pisać o świętej trójcy grunge’u, skoro każde dziecko z dowolnego zakątka naszego globu doskonale wie, że podobnie jak istnieje wielka czwórka thrashu, i żadnemu znawcy tego gatunku nie przyszłoby na trzeźwo do głowy, by ten ustalony porządek kwestionować, tak analogicznie sytuacja wyglądała w interesującym nas zjawisku: Alice In Chains, Nirvana, Pearl Jam i Soundgarden (żeby uniknąć nieporozumień wybrałem kolejność alfabetyczną). Ale to jeszcze nie koniec kontrowersji jakie wokół zagadnienia wielkiego nieobecnego w tym zestawieniu zafundował nam autor tego opracowania, bowiem w dalszej jego części możemy dowiedzieć się m.in. takich oczywistości, jak: „Twórcy gatunku: Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden.Współczesne zespoły grunge: Staind, Nickelback, Creed, Puddle Of Mud. Grupy błędnie zaliczane w poczet reprezentantów sceny grunge, lecz w rzeczywistości nimi nie są: Alice In Chains, Bush, Hole. Albumy, które bezapelacyjnie trzeba mieć w swojej kolekcji: „Nevermind” – Nirvana (1991, Geffen), „Ten” – Pearl Jam (1991, Epic), „Badmotorfinger” – Soundgarden (1991, A&M).”*
No i się doczekałem! Oto i powód, dla którego na próżno wypatrywałem wcześniej w tekście nazwy Alice In Chains – niech ktoś mnie uszczypnie, bo nie mogę uwierzyć w to, co przed momentem przeczytałem! Nie wiem czy Chris Ingham jest totalnym ignorantem czy też kierowało nim w owym czasie jakieś uprzedzenie do Alicji… Na pewno jest Brytyjczykiem i już sam fakt pochodzenia tego oryginała wiele wyjaśnia, chociaż w żadnym stopniu go nie rozgrzesza, zaś jego wyboru/werdyktu nie usprawiedliwia. W sferze muzycznych wyborów, preferencji, a już nazewnictwa zwłaszcza, żurnaliści z Wysp mieli odwieczny problem w nawiązaniu porozumienia z resztą Starego Kontynentu, co powyższy przykład zdaje się potwierdzać. Temat brakującego elementu do utworzenia wielkiej czwórki grunge’u nie daje mi jednak spokoju, więc w poszukiwaniu jego rozwiązania przeskakuję kolejne indeksy wspomnianej księgi i zatrzymuje się na literce „A”. Alice In Chains – jest! Co my tu mamy?: „Pomimo bycia obarczonymi odwieczną etykietą zespołu grunge’owego, Alice In Chains było od zawsze grupą reprezentującą oldschoolowy heavy metal.(…)* I jak tu nie zgrzytać zębami i nie rzucać mięsem (bez kości!)? Ukształtowanej muzycznie osobie, takie „rewelacje” krzywdy nie zrobią ale w poszukiwaniu istotnych i – jak by się mogło wydawać – rzetelnych treści dotyczących nowo poznanych wykonawców sięgają po tego typu publikacje ludzie młodzi, zupełnie nieświadomie przekazując „takie rzetelne” informacje dalej w środowisku swoich rówieśników czy przyjaciół i w taki właśnie sposób tworzy się dysonans poznawczy… i to już w samym nazewnictwie. To, że artysta/wykonawca, który zainteresował nas swoją twórczością inspirował się czy też w dalszym ciągu inspiruje dokonaniami jakiejś grupy z przeszłości, nawet jeśli owe wpływy wyraźnie słyszalne są w jego utworach, nie musi być jednoznaczne z tym, że wrzucamy je do tej samej szufladki stylistycznej – to przecież powinno być dla każdego zrozumiałe… ale niestety nie jest! W tym konkretnym przypadku autor wykazywał podobieństwo twórczości (w jego mniemaniu graniczące niemal z imitacją) Alicji do dokonań Black Sabbath. Bzdura, bo jeśli na siłę doszukiwać się jakiegoś wspólnego pierwiastka w twórczości wszystkich zespołów (nie tylko tych znaczących i utytułowanych) ze świata hard’n’heavy, to bezsprzecznie będzie nim wpływ czwórki z Birmingham i tego raczej nie nikt i nic już nie zmieni! Ale dosyć już tego, bo jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że wzmiankowanego dziennikarzynę uczyniłem głównym bohaterem kolejnej odsłony „Muzycznych Pomników’, a tak przecież nie jest, więc wracam na właściwe tory i tematu głównego, a jest nim oczywiście grupa Alice In Chains i jej album „Black Gives Way To Blue”. To co prawda materiał z okresu, kiedy grunge było już tylko wspomnieniem odległej przeszłości, zaś na muzycznej scenie działało jedynie kilka zasłużonych dla tego nurtu zespołów, których członkowie zdążyli dawno zrzucić z siebie nie tylko flanelowe koszule ale i glany.
Musiało upłynąć siedem długich lat po ogromnej tragedii, jaka dotknęła nie tylko zespół ale i w dużym stopniu cały muzyczny świat. Siedem lat milczenia. Siedem lat trwania w żałobie. Siedem trudnych lat bolesnego przeżywania straty przyjaciela i tyleż lat zmagania z próbą ponownego złożenia w całość tego, co wydawało się nie do odbudowania. Dla fanów zaś równy temu okresowi czas niecierpliwego oczekiwania na… kolejny ruch zespołu. Ale przecież równie dobrze tego kolejnego kroku mogło nie być, a historia grupy w sposób naturalny dobiec końca 5 kwietnia 2002 roku, kiedy z doczesnym życiem pożegnał się frontman i współtwórca alice’owego repertuaru, Layne Staley. Czas dopisał na szczęście dalszą część historii grupy – i jest to w dalszym ciągu piękna karta! Przez ciemne chmury spowijające zespół i skutecznie uniemożliwiające jakiekolwiek twórcze jego poczynania, wreszcie nieśmiało zaczęły przebijać się promienie słońca („When The Sun Rose Again”). Wszystko zdaje się powoli wracać na właściwe tory. Świadczą już o tym pierwsze wersy rozpoczynającego ten krążek utworu („All Secrets Known”): „Hope. A new beginning. Time. Time to start living” . Po takim wstępie chyba każdy fan mógł odetchnąć z ulgą. Alicja na dobre wraca do świata żywych ( a warto w tym miejscu wspomnieć, że jest to zarazem pierwsze wydawnictwo grupy z premierowym materiałem od 14 lat!) i to w jakim stylu! Wiele rzeczy z oczywistych względów musiało ulec zmianie ale na szczęście magia dźwięków, jakimi raczyli nas przez wszystkie lata działalności nie zdołała się ulotnić, grupa nie zboczyła z właściwego kursu, nie wykonała żadnej volty stylistycznej, a tym samym uchroniła nas od terapii szokowej i jej nie dających się przewidzieć w dalszej perspektywie skutków. Ponownie kreują jedyny w swoim rodzaju i niepodrabialny, owiany aurą tajemniczości, podszytej stosowną dawką mrocznej melancholii, alice’owy świat muzycznych dźwięków. Najważniejsze elementy stylu zespołu zostały na szczęście zachowane. Mamy więc ciężkie, walcowate czy może – jak wolałby je pewnie widzieć pan Ingham – sabbathowe gitarowe riffy, utwory utrzymane, jak wcześniej raczej w średnich tempach, programowo zabrudzone lecz niezwykle czytelne brzmienie, znakomite i stanowiące chyba najbardziej rozpoznawalny wyznacznik stylu tej grupy, harmonie wokalne – dwugłosy Cantrella i DuValla,… Wszystko zdaje się pozostawać na swoim miejscu z może nieco bardziej tym razem przesuniętymi akcentami w stronę subtelnie wplecionej w struktury utworów i znacząco je ubarwiającej melancholii. Alicja, choć skrępowana łańcuchami, z właściwą dla swojej twórczości łatwością uwodzi i przenosi słuchacza do krainy jej czarów – muzycznych czarów. Czy znajdzie się ktoś, kto nie ulegnie magii cudownego „My Decision”? Nie sądzę, chyba tylko słuchacz zupełnie pozbawiony wrażliwości lub taki, któremu przysłowiowy słoń nadepnął na ucho. To utwór wyjątkowy, a jego liryczny charakter wynika z wymowy niezwykle emocjonalnego, obrazującego go tekstu. To kompozycja poświęcona zmarłemu kilka lat wcześniej przyjacielowi – wokaliście, Layne Staley’owi. Taki muzyczny majstersztyk, mógł skomponować jedynie twórca niezwykle emocjonalnie zaangażowany dla którego jego podmiot liryczny był istotną częścią jego życia. Stąd też wykonania partii wokalnej mógł podjąć się tylko jej twórca, a efekt jest powalający!
Zespół, a właściwie jego centralna postać, Jerry Cantrell, gdyż to on wziął na swoje barki obowiązki głównego kompozytora (choć swoje zaangażowanie i piętno zaczyna tutaj także odciskać nowy nabytek grupy, wokalista Willliam DuVall. Kolejne wydawnictwa grupy dowiodą ponad wszelką wątpliwość o słuszności tego wyboru) i zadbał o należyte urozmaicenie wypełniającej „Black Gives Way To Blue” muzycznej treści. Zwolennicy łagodniejszego, akustycznego oblicza grupy, jakiego byliśmy świadkami na jej niepełnowymiarowych wydawnictwach w rodzaju „SAP”(1992) czy „Jar Of Flies”(1994) z pewnością dadzą się oczarować takim utworom, jak wspomniany już „Your Decision”, „When The Sun Rose Again” czy „Private Hell”. Wyróżnia je bogactwo formy i zdecydowanie mocno zapadające w pamięć linie melodyczne, zaś w ich aranżacjach możemy wyłowić obecność takich instrumentów, jak tabla czy wibrafon. Specjalny charakter ma najkrótszy i zarazem zamykający całość utwór tytułowy. To utwór – hołd dla byłego wokalisty. Warto w tym miejscu wspomnieć o udziale w tej kompozycji gościa specjalnego i to nie byle jakiego. Za partie fortepianowe odpowiada bowiem w niej sam Elton John – i jest to zaiste piękne zwieńczenie znakomitego wydawnictwa!
*- tłumaczenie własne
Recenzent: Karol F.