X – WILD – “Monster Effect” ; 1995 Tristar Music/Blue Merle

Pozwolę sobie kolejny etap prezentacji albumów niedocenionych w swoim czasie, a co za tym idzie, bardzo słabo zakorzenionych w pamięci wielbicieli muzycznych uniesień, rozpocząć krótkim cytatem zaczerpniętym z recenzji płyty „Islands” grupy The Flower Kings (MH 1/2021), autorstwa bardzo przeze mnie niegdyś cenionego dziennikarza muzycznego Artura Chachlowskiego. Jego treść nie dotyczy rzecz jasna w sposób bezpośredni bohaterów Muzycznego Pomnika nr.97, niemniej jednak cytowana treść nasuwa mi kilka gorzkich niestety refleksji. Te postaram się rozwinąć nieco w dalszej części tych „rozważań”, teraz oddaję głos/miejsce w tekście, wspomnianemu wcześniej i wymienionemu już z imienia i nazwiska twórcy tej niefortunnej wypowiedzi: „Minął niespełna rok od poprzedniego podwójnego albumu Kwiatowych Królów „Waiting For Miracles”, a tu pojawia się ich kolejne podwójne wydawnictwo. Pamiętam, że przed rokiem bardzo chwaliłem tamtą płytę, ale dziś w sumie niewiele już z niej pamiętam. Pytam zatem: co w naszej pamięci pozostanie z najnowszego albumu? Na pewno to, że to płyta pandemiczna.(…) Co jeszcze zapamiętamy? Na pewno to, że instrumentalnie płyta jest bezbłędna”. Pytam zatem i ja: Komu do szczęścia potrzebne są albumy z których już po roku niewiele pamiętamy? Zapamiętać płytę z tego tylko względu, że została wydana w roku pandemicznym? Wolne żarty! Uważam, że (to drobna podpowiedź z mojej strony), zamiast na siłę szukać pozytywów na albumach, które – nazwijmy rzecz po imieniu – są po prostu miałkie i nijakie, a przy okazji wykazać jakiś margines asertywnej neutralności, rekomendować je jako np.: propozycje dla dysponujących sporymi zasobami powierzchni mieszkalnej (lub czymś w tym stylu) – i wszystko jasne! Moja powierzchnia użytkowa jest bardzo ograniczona i niestety nie mogę sobie pozwolić na choćby i najpiękniej wydane zapchajdziury! Żeby dopełnić obrazu całości, dodam od siebie, iż The Flower Kings to tak naprawdę założyciel, kompozytor, multiinstrumentalista, twórca całego repertuaru grupy, Roine Stolt plus muzycy towarzyszący. Ilość muzycznych projektów w które ten muzyk jest/był zaangażowany jest doprawdy imponująca: The Flower Kings, Transatlantic, Kaipa, Agents Of Mercy, The Sea Within, The Tangent, współpraca z Jonem Andersonem,… Ale Stolt, to pracoholik, cały czas tworzy i komponuje, zatem żadnych przerw w kalendarzu wydawniczym nie przewiduje, a nawet nie toleruje, toteż nieco wcześniej, bo w roku 2018 uraczył wszystkich sympatyków swojej twórczości kolejną (ponad 70 min.) dawką muzyki powstałej w oparach doskonale znanego „kwiatowego wywaru”; album nosi tytuł „Manifesto Of An Alchemist” i po raz pierwszy sygnowany jest nazwą… (uwaga!) Roine Stolt’s The Flower King! I to chyba jedyna kosmetyczna zmiana jaką zafundował nam ten miły pan w ostatnim okresie, bo muzycznie… Co gorsza, album ten powstał jeszcze przed pandemią, zatem nie ma większych szans by przynajmniej kojarzyć go od tej strony. Jest niestety także nieco surowszy i mniej dopracowany w warstwie brzmieniowej, przez co pozbawiony został drugiego z argumentów z którymi (wedle wskazań autora „przedruku”) można by go było z braku innych zalet kojarzyć. Podparłem się tym cytatem także z tego względu, iż stanowi podręcznikowy przykład ewidentnego braku recenzenckiego obiektywizmu – niezbędnego i niezwykle pożądanego w tej profesji czynnika. Miast napisać bez owijania w bawełnę, że według wszelkiego prawdopodobieństwa także i ta pozycja w dyskografii zespołu podzieli los poprzedniczki nie wyróżniając się na tle pozostałych dokonań niczym szczególnym, wymyśla dyrdymały i plecie farmazony byle tylko sztucznie podtrzymać zainteresowanie faworyzowanym wykonawcą. Być może robi to w dobrej wierze lub w niepełnej świadomości, nie dopuszczając do siebie myśli, że niegdysiejsi odnowiciele retro – progresywnego rocka, niczym już nie mogą zaskoczyć nawet najwierniejszych i najbardziej im oddanych fanów? A ci, który to już raz dali się złapać na przenoszący ich w czasie do lat 70. ub. wieku klimat? Urzekający klimat, to prawda, problem jednak w tym, że dla jednych po roku, dla innych (w tym kreślącego te słowa) znacznie szybciej pamięć skutecznie wyprze/wymaże ze swoich zakamarków nawet te nieliczne i zdecydowanie wyróżniające się na tle mało ekscytującej całości fragmenty. Ale który prawdziwy fan by się tym przejmował, skoro za rok, a zważywszy na „zapracowanie” lidera może nawet szybciej, Stolt zapewni nam kolejną potężną dawkę, mimo wszystko wciąż jeszcze dosyć ambitnej lecz jakże mało już ekscytującej muzycznej skamienieliny. To trochę jak z prezentem, który nie stanowi już dla obdarowanego niespodzianki! Zanim włożymy kolejne nowe wydawnictwo Stolta & Co. do odtwarzacza doskonale wiemy, co się na nim znajdzie – ich grzechem głównym jest właśnie irytująca przewidywalność. Być może nie powinienem zabierać w tej sprawie głosu i dzielić się takimi prekognicjami, wszak prorokiem nie jestem ale… To klasyczny neo – prog rock, czyli doskonale znane od półwiecza „niespodzianki”, zupełnie nie odkrywcze brzmienia, do bólu ograne muzyczne patenty, a tych ułomności niestety nie zrekompensuje doskonałe warsztatowe wykonawstwo. Znakomitym podsumowaniem tego stanu rzeczy – i bezbłędnie trafiającym w punkt – byłoby przywołanie kwestii inż. Mamonia z kultowego „Rejsu” dotyczącej stanu ówczesnej polskiej kinematografii ale znają go doskonale wszyscy, więc go pominę. Kto ma ochotę na odgrzewanego kotleta, na dodatek na podwójną jego porcję, gdy wokół tyle wykwintnych dań? Wystarczy się tylko nieco rozejrzeć, by bez trudu wyłowić jakiś smakowity (muzyczny) kąsek. Na pewno znajdzie się grupa pałaszująca tylko kotlety, którym wypada tylko życzyć przyjemnej degustacji!
Pragnę zapewnić autora cytowanego powyżej fragmentu, iż nie było moim zamiarem naigrawanie się czy jakakolwiek inna próba dezawuowania zawartej w nim treści. Ot, zdarza się, iż czasem z pozoru niewinny wpis staje się pożywką dla szukających ognisk zapalnych osobników mojego pokroju i taki też los spotkał uznanego recenzenta, który stał się ofiara mojej złośliwej natury! W taki to „niekontrolowany” sposób cytat, który miał posłużyć za wstęp od którego zamierzałem wywieść historię kolejnego pomnikowego tytułu stał się ogniskiem zapalnym detonującym we mnie impuls krytyczno – polemiczny, ten zaś nastroił mnie prowokacyjnie do skreślenia tych kilku uwag, jakie nasunęły mi się w trakcie jego lektury. Pora kończyć z tym ględzeniem i przejść do wątku głównego tego odcinka, wszak w boksie (Boxie?) niecierpliwie oczekuje na swoją kolej prawdziwy heavymetalowy rumak – czas najwyższy go stamtąd uwolnić!
Okoliczności powstania tej grupy łączą się nierozerwalnie – i w dużej mierze splatają – z historią działającej po dziś dzień (choć na dobrą sprawę od lat jest to już teatr jednego aktora) znakomicie znanej także w naszym kraju formacji Running Wild. Skład kwartetu X – Wild składał się bowiem w 3/4 z byłych członków tej legendarnej formacji. Dwóch jej członków, gitarzysta Axel Morgan i perkusista Stefan Schwarzmann na krótko przed założeniem nowej formacji wzięło jeszcze udział w nagrywaniu świetnego albumu „Pile Of Skulls”, który ujrzał światło dzienne w 1992roku. Trzecim załogantem był znakomity basista Jens Becker współtworzący skład Running Wild w najbardziej dla niego owocnym twórczo okresie (albumy: „Port Royal”, „Dead Or Glory”, „Blazon Stone”). Czyż muzycy z taką przeszłością nie mieli prawa nadać swojej nowoutworzonej grupie takiej nieco przewrotnej nazwy – jeśli nie oni, to kto? Ex – członkowie Running Wild – i wszystko jasne! Wokalistą został muzyk nie tylko zupełnie nie związany z niemiecką sceną metalową, co zupełnie z nią w jej szerszym rozumieniu nie kojarzony – Anglik Frank Wild. Oceniając tę decyzję z pewnej perspektywy i bezpiecznej pozycji słuchacza, uważam ze powierzenie właśnie jemu tej posady, to przysłowiowy strzał w „10”! To właśnie ten niezwykle specyficzny wokal w połączeniu z jego niesamowicie oryginalną manierą wokalną sprawiał, iż porównania twórczości X – Wild i Running Wild, nie były tak jednoznaczne i nachalne. Wokal Franka nosił w sobie jakieś pierwiastki takich znakomitości mocnego grania, jak: David Wayne (Metal Church), Steve „Zetro” Sousa (Exodus), Bon Scott (AC/DC), Udo Dirkschneider (Accept), Lemmy Kilmister (Motorhead) i sam Frank raczy wiedzieć kogo jeszcze? W tym miejscu warto wrócić do wątku nieszczęsnego The Flower Kings… Podobnie, jak oni X – Wild dostarczał swoich świeżych wydawnictw w rocznych odstępach czasowych lecz w przeciwieństwie do Szwedów, ich dyskografia obejmuje jedynie trzy albumy (grupa działała w latach 1992 – 1997) i – co istotniejsze – każdy z jej albumów to jakby – pomimo dosyć wyraźnie zarysowanej „linii programowej” – zupełnie nowy rozdział w ich karierze. Każda z nich prezentuje, uwypukla nieco inne podejście do twórczego zagadnienia i niech to będzie najlepszą miarą ich twórczej płodności. Oczywiście „piracki” gen został przemycony do twórczości X – Wild w odpowiednio dużej dawce i jako taki był w niej najzupełniej świadomie kultywowany. Wszak nie po to przyjęło się taki szyld, sugerujący jednoznaczne powinowactwo z legendą niemieckiego heavy metalu, by się potem odżegnywać od jego spuścizny. Na szczęście to podobieństwo do Kasparkowego pierwowzoru zostało utrzymane w odpowiednich proporcjach, nie przybierając karykaturalnego stosunku 1:1. Najbardziej te styczne zauważalne są na debiutanckim albumie „So What!” i dostrzegalne w pracy gitar i konstrukcji riffów – to zupełnie zrozumiałe. Na „Monster Effect” ten pierwiastek już nie jest taki oczywisty i tak dostrzegalny. Zdecydowanie większą liczebnie frakcję prezentują utwory zarysowujące „acceptową strefę wpływów”. Do nich zaliczyłbym charakteryzujące się podobną motoryką i zbliżonymi tempami: „Heads Held High”, „Monster Effect”, „D.Y.T.W.A.G.” czy „Serpents Kiss”. W tym ostatnim solo gitarowe wybrzmiało w taki sposób, jakby wyszło spod palców samego Wolfa Hoffmanna. W opisie nie widnieje jednak informacja, jakoby gościnnie użyczył tutaj swojego talentu. Pirackie znamię najwyraźniej odciska się w takich utworach, jak: „Sinners And Winners”, „Theatre Of Blood”, „Wild Knight” ( dopiero od 17 sek. drugiej minuty trwania utworu – początek mógłby być ozdobą któregoś z utworów Iron Maiden). W zasadzie to samo można napisać o następującym po nim „Souls Of Sin” – początek utworu od razu przywodzi skojarzenia z Iron Maiden. Wszystkie utwory o pirackiej proweniencji noszą wyraźne piętno ostatniej wspólnej produkcji muzyków, wspomnianego wcześniej albumu „Pile Of Skulls”. Doskonale w otoczeniu innych petard z tego krążka sprawdziłby się taki „Sinners And Winners” – istne tornado! Rozpoczyna go fenomenalny, niezwykle złożony, ultra szybki i niesamowicie witalny riff (piracki – a jakże!). O solówce już nawet nie wspominam – miazga! Niespodzianek znajdziemy tutaj co nie miara ale mnie zwłaszcza rozwalił quasi orkiestrowy motyw w środkowej części „Dr.Sardonicus” – ależ to zabrzmiało!
Wspomniałem nieco wcześniej o wyjątkowym basiście tej grupy, Jensie Beckerze. Ta nietuzinkowa postać na niemieckiej metalowej scenie zdecydowanie zasługuje na poświęcenie mu odrębnego wątku. Swego czasu zaobserwowałem pewną prawidłowość z nim związaną. Otóż na każdej z trzech studyjnych płyt Running Wild w których rejestracji brał udział, a które zostały wydane w najlepszym (nie tylko twórczo) dla tej grupy okresie, znajdował się jeden (ale za to jaki!) utwór instrumentalny z gitarą basową w roli instrumentu wiodącego. Musiały być znakomite, skoro głównodowodzący tą ekipą, Rock’n Rolf Kasparek bardzo rzadko decydował się włączać do runningowego repertuaru utwory nie swojego autorstwa. Na „Port Royal” taką rolę pełnił „Final Gates”, na „Death Or Glory” – „Highlang Glory”, zaś na „Blazon Stone” – „Over The Rainbow”. Znamienne, ze wraz z odejściem tego muzyka z Running Wild zaprzestano kontynuacji tej pięknej „świeckiej” tradycji (nie wliczam w poczet takich utworów wszelakich intro). Prawda jest taka, że nigdy wcześniej, ani też nigdy później, Główny Pirat nie miał w swoim składzie tak wybornego basisty, obdarzonego na dodatek tak wyrazistym i unikalnym stylem. Fani tamtego wcielenia Running Wild znajdą ten brakujący element na pierwszych dwóch albumach grupy X – Wild! Becker zdecydował się – zapewne przy aprobacie pozostałych członków grupy – kontynuować ten wątek, czemu należy tylko przyklasnąć! W ten sposób uraczył nas na debiucie instrumentalnym „Into The Light”, zaś na omawianym „Monster Effect” – „King Of Speed”. Tytuł to nieprzypadkowy, gdyż ta kompozycja została zadedykowana zmarłemu 1 maja 1994 roku, brazylijskiemu mistrzowi Formuły 1, Ayrtonowi Sennie. Piękny gest ze strony zespołu na zakończenie tej wybornej płyty!
Rodowód X – Wild to jedno, natomiast byłbym ostrożny w wyciąganiu pochopnych wniosków posądzających „sukcesorów” legendarnego szyldu (Running Wild) o koniunkturalizm. Jeśli mnie pamięć nie myli, to czas w którym powołano ten zespół do istnienia, był najgorszym z możliwych dla zespołów uprawiających heavy metal – zwłaszcza w jego klasycznej formie. Być może właśnie ten niesprzyjający nie tyle rozwojowi, co działalności grup tego pokroju czas, przyczynił się w głównej mierze do tak szybkiego pochówku tej nazwy? Bez autentycznej pasji i głęboko zakorzenionej miłości do takich dźwięków, powstanie takiego zespołu nie byłoby możliwe. Na taki ruch mogli się w owym czasie zdobyć tylko prawdziwi pasjonaci. Ponieważ nie stała za nimi żadna znana wytwórnia płytowa, a co za tym idzie nie mogli liczyć na jakiekolwiek wsparcie marketingowe, swoją pozycję na metalowej scenie budowali w oparciu o prawdziwie oddanych takim dźwiękom fanów. Stąd nie powinno nikogo dziwić, że w podziękowaniach dla tych wszystkich, którzy przyczynili się w jakikolwiek sposób do powstania „Monster Effect” , jako pierwsi zostali wymienieni wszyscy, którzy nabyli krążek „So What!”, bo gdyby nie oni „Monster Effect” po prostu by nie powstał. Smutne to ale prawdziwe, niestety!
Recenzent: Karol F.