
THE TEMPERANCE MOVEMENT – “The Temperance Movement”; 2013 Earache
Nigdy nie uważałem się za jakiegoś wyjątkowo namiętnego miłośnika bluesa, choć i owszem, od czasu do czasu z wielką przyjemnością pozwalałem sobie na nieco dłuższe sesje odsłuchowe z klasycznymi albumami Erica Clapton’a, Stevie Ray Vaughan’a, Jeffa Beck’a albo Gary Moore’a. Fakt faktem, nigdy nie zagłębiałem się mocno w tę szlachetną scenę, ale to wyłącznie z tego prostego powodu, iż doba ma tylko 24 godziny a jej znakomitą część pochłaniały u mnie inne gatunki muzyczne, choć trzeba też przyznać, że często mocno spowinowacone z bluesem jako pradziadkiem metalu albo rocka. Na szczęście w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie, na mojej drodze stanął (i do dziś nie chce z niej zejść!) pewien jegomość, który z uporem maniaka starał się przez całe długie długie lata zaszczepić we mnie tę wtórną miłość do artystów bluesowych i myślę, że ta jego samobójcza misja odniosła w pewnym momencie pełen sukces. W ten oto sposób, z imponującą regularnością na warsztat trafiały do mnie płyty z sygnaturami The Allman Brothers Band, Lynyrd Skynyrd, Cream, Jeff Buckley, Buddy Guy, Johnny Winter, Robert Cray, John Mayall, John Lee Hooker, Muddy Waters, B.B.King i wielu, wielu innych. Pamiętam, że wśród tych wszystkich dostarczanych mi zacności, naprawdę ogromne wrażenie zrobiły na mnie dwa wyjątkowe wydawnictwa, choć może będące bardziej video niż audio. Pierwsze to koncert Jeffa Beck’a “Performing This Week…Live at Ronnie Scott’s” z 2008 roku. Z jakiegoś bliżej niewyjaśnionego powodu, oglądanie tego występu z małego klubu w londyńskim Soho, zawsze powodowało, że potencjometr amplitunera wędrował w niebezpieczne rejony, gdzie oprócz mojej skromnej osoby, koncertu słuchało (niekoniecznie z własnej woli) kilku sąsiadów z najbliższej okolicy. Drugim majstersztykiem był film fabularny Waltera Hill’a ”Crossroads” (Na rozdrożu) z 1986, opowiadający historię bluesmana Roberta Johnsona, a właściwie historię zaginionego utworu autorstwa Johnsona. Ten film to klimatyczna perła z lamusa i każdy, kto nie miał okazji do tej pory go zobaczyć, a śmie nazywać się fanem bluesa lub ogólnie muzyki gitarowej, powinien w trymiga nadrabiać to bardzo wstydliwe niedopatrzenie.
Oczywiście można to wszystko ”rzeczowo” podsumować, że ziomek podnieca się tym bluesem jak przepoconą góralską onucą, ale nie zmieni to oczywistego faktu, iż tym przydługim wstępem dochodzimy wreszcie do sedna, a jest nim debiutancka płyta The Temperance Movement. Rzecz to, co najmniej z kilku powodów wyjątkowa. Skoro już ustaliliśmy powyżej źródło, z którego dawno temu zaczerpnąłem ów krążek, to teraz wypada wspomnieć, że w tym przypadku, jeszcze tego samego wieczoru, po kilku odsłuchach, czym prędzej zamawiałem swój własny egzemplarz CD. Zaskoczeń czekało tu na mnie co niemiara, ale pierwszym z brzegu była wytwórnia, która drobnym druczkiem podpisała się pod tym albumem. Brytyjski Earache do tej pory kojarzył mi się z death metalem/grindcorem, czyli de facto muzyczną ekstremą, gdzie główne role odgrywali Carcass, Bolt Thrower albo inny Napalm Death. Dlatego w pierwszym odruchu konsternacja mieszała się z wyparciem; nie, to przecież niemożliwe, żeby Earache tak drastycznie zmieniło swój profil, coś tu jest nie tak! A jednak. Po wnikliwym przestudiowaniu najświeższego katalogu firmy, wśród starych dobrych, głównie metalowych znajomych, można było się tam doszukać jeszcze dziwniejszych rodzynków niż samo TTM. Kiedy już uporałem się mentalnie z tym dysonansem poznawczym, niespodzianie nadszedł kolejny ”cios”, tym razem chodziło o kraj pochodzenia zespołu. Po kilku wstępnych przesłuchaniach, niemalże ze 100% pewnością, w ciemno, skłonny byłem przypisać TTM kulturowo i administracyjnie do amerykańskiego blues-rockowego południa, Teksas, Luizjana, Mississippi, te sprawy. A tu kolejny zonk, bo nieoczekiwane zakrzywienie czasoprzestrzeni zaprowadziło mnie nie gdzieindziej a na północ UK, konkretnie do szkockiego Glasgow. Jestem dziwnie spokojny, że nie tylko ja uległem takiej konfuzji, choć w zasadzie, do dzisiaj nie mogę przejść nad tym faktem do porządku dziennego. Gdyby tego wszystkiego było jeszcze mało, to na domiar złego, słuchając świetnego wokalisty Phila Campbell’a a nie widząc jego postury, miałem przed oczami postać na wzór i podobieństwo Zakka Wylde’a, wielkiego, brodatego rockersa w glanach, zionącego whisky i zmierzającego chwiejnym krokiem do swojego Harleya Davidsona. O jakżeż Phil Campbell zgwałcił moje wyobrażenie o nim! Nic a nic się tutaj nie zgadzało. Jak to mówił najlepszy z majstrów: ”Cholera! Trzeci raz docinam i ciągle za krótkie!”…
Mimo wszystko, po tych ”traumatycznych” przejściach, wciąż pozostaje muzyka, a ta jest absolutnie przedniej klasy, warta każdej spędzonej z nią minuty, a dodatkowo zapadająca w pamięć. Jak wiadomo, blues-rock na scenie to zjawisko niepowtarzalne, doświadczają tego nawet początkujący muzycy, bo tu najważniejsze są emocje i dusza, technikę można szlifować latami, ale ten wyjątkowy bluesowy flow albo się czuje albo nie, nie ma tu żadnego stadium pośredniego. Z resztą, nie na darmo istnieje w powszechnym obiegu powiedzenie ”czuć bluesa”, a więc raczej bezzasadne wydaje się racjonalne tłumaczenie tego fenomenu. Świadomy praw i obowiązków fana, mogę jedynie stwierdzić, że TTM to zdecydowanie koncertowy zwierz, a energia, jaką produkują w bezpośrednim starciu z publiką to ewidentnie ich żywioł, w którym czują się wyjątkowo naturalnie. Również tutaj nie zaznamy żadnego rozczarowania, bo przełożenie tych świetnych przecież, studyjnych kompozycji na rzeczywistość koncertową jest rewelacyjnie gładkie i bezbolesne, do tego stopnia, że ciężko zdecydować co lepsze, płyta czy występ na żywo. Z tego co mi wiadomo, to TTM zawitało w 2014 roku do Poznania (klub Pod Minogą) i cztery lata później do Warszawy (klub Hydrozagadka) i chyba nikt z uczestników tamtejszych wydarzeń nie poczuł się choćby minimalnie zawiedziony koncertową dyspozycją Brytoli. Kto był ten wie, a kto nie był, ten nie wie i prawdopodobnie już się nie dowie, albowiem (pomijając już cały ten pandemiczny cyrk) w tamtym roku Phil ogłosił światu, że odchodzi z zespołu. Kontynuacja działalności bez tak charyzmatycznego w każdym calu wokalisty, wydaje się w tym momencie wielkim znakiem zapytania, więc wcale się nie zdziwię, kiedy wkrótce okaże się, że The Temperance Movement to niestety w tym momencie, już tylko chwalebna historia.
”The Temperance Movement” to z pewnością płyta nie dla każdego, bo i nie każdy przecież musi ekscytować się bluesem, ale co warto podkreślić to to, że po jej przesłuchaniu z pewnością, prędzej czy później, będzie pojawiać się potrzeba wracania do niej, przede wszystkim do jej jakości i klimatu. Moim skromnym zdaniem taka rekomendacja albumu jest równie istotna (jeśli nie istotniejsza!) jak to, że przy jego akompaniamencie po prostu umilimy sobie długą podróż w samochodzie, i nie jest wcale istotne, czy będzie to wyprawa pełnowymiarowym Chevroletem Silverado trasą 66, z Chicago aż do zachodniego wybrzeża USA, czy też Fiatem Panda na wakacje do Wejherowa. Murowane hiciory jak ”Only Friend”; ”Midnight Black”; ”Morning Riders”; ”Take It Back” i kilka innych, z łatwością wprowadzą nas w wyśmienity, żeby nie powiedzieć euforyczny, nastrój. Takie wyraźnie pozytywne granie to jest coś, czego przecież nigdy za wiele. A jeśli ktoś lubi blues-rocka to nie ma mowy, żeby nie polubił TTM w tym wydaniu. Najbardziej imponujące jest to, że taki rasowy, strukturalnie prosty, surowy, pierwotny wręcz rock’n’roll, wciąż ma racje bytu w świecie mocno zdominowanym przez marketingowy chłam. Jak to dobrze, że jednak takie prawdziwki wciąż się zdarzają i co więcej, mają się zaskakująco dobrze.
Recenzent: Artur M.