Recenzja #81 Coroner “Mental Vortex”

CORONER „Mental Vortex”; 1991 Noise Records

Zaledwie kilka miesięcy temu, byłem (mimowolnym) świadkiem niecodziennej sytuacji do której doszło na antenie telewizji publicznej. Oto w jednym z wyemitowanych w tamtym czasie odcinków cieszącego się ponoć wciąż niesłabnącą (jak zapewnia opinię publiczną szefostwo tej stacji) popularnością teleturnieju „Familiada”, gospodarz programu, Karol Strasburger zadał jego uczestnikom następujące pytanie: „Co stanowi największą dumę Szwajcarii?”. Padały przeróżne, zdawać by się mogło, że jedynie słuszne odpowiedzi: a to system bankowy, a to branża jubilerska, a to wyroby cukiernicze, z to piękne kurorty narciarskie, a to wysoki standard życia,… Wszystkie one – i owszem – znalazły się na liście promowanych odpowiedzi, lecz niestety nie tych najwyżej punktowanych. W końcu o odpowiedź na zadane pytanie poproszony zostaje długowłosy jegomość w wieku… określmy go umownie średnim. Ten wystrzela ze zdawałoby się irracjonalną odpowiedzią: „Szwajcarię największą dumą powinien napawać fakt, iż to właśnie z niej wywodzi się Coroner!”. W tym momencie na twarzy prowadzącego program, pozostałych jego uczestników oraz zgromadzonej w studiu telewizyjnym publiczności daje się zauważyć niemałe zdziwienie i lekką dezorientację. Widząc to udzielający tej zaskakującej odpowiedzi uczestnik wyjaśnia, iż nie miał na myśli nazwy zawodu, lecz powstałą w latach 80-tych XX w. fantastyczną, choć bardzo niedocenianą metalową formację o zasięgu (jednak!) międzynarodowym. Skoro już wiemy z czym mamy do czynienia, sprawdźmy zatem jak odpowiadali ankietowani – konstatuje prowadzący. I co? I bingo! Jak się okazało, była to najwyżej premiowana punktowo odpowiedź! Jaki był ciąg dalszy tego „szwajcarskiego epizodu”? Tego nie wiem, ponieważ… nie zakładałem, iż ktokolwiek uwierzy w to, co napisałem do tej pory! Ta historia, to bowiem projekcja wybujałej (ułańskiej do kwadratu) wyobraźni piszącego. Ale podobno wszystko na tym świecie jest możliwe, więc nie przestaję wierzyć w to, iż ziścić mogą się kiedyś tak absurdalne historie, jak ta opisana. Przez krótką chwilę pojawiła się nawet myśl, że być może tych moich fantasmagorii nie do końca rozpatrywać należy w kategoriach pobożnych utopijnych życzeń, bądź opowieści sci-fiction, gdyż zapaliło się zielone światełko przenoszące je (jak wspomniałem, przez krótką tylko chwilę) ze sfery irracjonalnej do tej o większym niż dotychczas prawdopodobieństawie sprawczości. Gdzie zamajaczyło owo światełko? Otóż z ostatnich, opublikowanych w końcu roku 2019 przez EMPiK badań wynika, że największą pasją Polaków jest słuchanie muzyki. Odpowiedzi takiej udzieliło 2/3 kobiet i niemal tyle samo ankietowanych przedstawicieli płci odmiennej. Jest dobrze, a nawet bardzo dobrze – pomyślałem! Bardzo szybko przyszło jednak otrzeźwienie i wybudzenie z letargu, a po nich refleksja. Problemem jest bowiem repertuar z jakim utożsamiają się owi ankietowani! Kwestią preferencji muzycznych polskiego społeczeństwa zająłem się (pastwiąc się i ubolewając na przemian nad nimi) w ostatnim dotychczasowym swoim wpisie (Accept – „Metal Heart”), zatem nie będę się powtarzał. I w taki oto sposób czar prysł!

Termin „coroner” nigdy nie budził w społeczeństwie pozytywnych skojarzeń, a już zwłaszcza w obecnym, trudnym czasie, kiedy obfite żniwo na całym globie zbiera epidemia koronawirusa ale zaręczam, iż to wstrzelenie się z Coronerem, jako daniem głównym naszego cyklu, nie było przejawem wyrachowania ani też nie wynikało z jakichkolwiek innych pobudek niższego rzędu. Ot, po prostu: mam przygotowaną od kilku lat listę z wytypowanymi propozycjami na muzyczne pomniki i sukcesywnie – według kolejności zamieszczenia (z rzadka tylko udaje się jakiemuś wykonawcy zburzyć ten porządek) – staram się je prezentować. Mógłbym zatem już teraz zdradzić, jaki wykonawca pojawi się w kolejnym odcinku ale nikomu nie przyniosłoby to żadnej korzyści, więc…   niech pozostanie to (odtajnioną z czasem) tajemnicą. Jakkolwiek by tego wyboru nie uzasadniać, to już samo podobieństwo obu nazw może przysłużyć się – daj Boże, by tak było – wzmożonemu zainteresowaniu twórczością Szwajcarów. Skąd taki wniosek? Otóż społeczeństwo „uwięzione” w przymusowych domowych kwarantannach, ze zrozumiałych względów szukać będzie w sieci wszelkich informacji dotyczących koronawirusa, natomiast wyszukiwarki podsuwać będą hasła bliskoznaczne i podobnie brzmiące, a wśród takich może pojawić się hasło „coroner” właśnie…

Wracając jednak do wątku głównego… To, co serwuje nam doskonale zgrane „coronerskie” trio zdecydowanie nie pozostawia obojętnym na ich dokonania. Otóż muzycy tej grupy, niczym kadra profesorska na renomowanej uczelni, wprowadza swoich słuchaczy (w ramach uprawianej przez siebie dziedziny sztuki) niejako w muzyczny byt równoległy, istniejący co prawda w świadomości miłośników niekonwencjonalności w artystycznym procesie twórczym ale jakże słabo eksplorowanym; w świat pełen odrealnionych, nowatorskich, niesamowitych dźwiękowych rozwiązań, które stawiają ich w gronie muzycznych wizjonerów swojego czasu. Sęk w tym, że na owym wizjonerstwie twórcy pokroju naszych bohaterów wychodzą ogólnie rzecz ujmując… nie najlepiej. Jak to zwykle z dokonaniami wielkich niedocenionych bywa, ich twórczość w momencie jej publikowania spotykała się na ogół z niezrozumieniem i dezaprobatą środowiska do którego w założeniu była adresowana. Problemu z dotarciem własnej twórczości (i nie chodzi tylko o przypadek Coronera ale i wszystkich wielkich, niedocenionych w swoim czasie) do grupy docelowej należy zapewne upatrywać w fakcie, iż ich muzyczna propozycja stanowiła swoisty dźwiękowy katalizator wyprzedzający znacznie, o kilka długości i wiele lat świetlnych to, co wówczas grano i lansowano. W tym znaczeniu można Coronera śmiało umieścić w jednym rzędzie z takimi tuzami niedocenianego, zaś technicznie bardzo zaawansowanego grania, jak: Atheist, Believer, Cynic, Death czy Pestilence (postawiłem na układ alfabetyczny, nie zaś inspiracyjno – adoracyjny). Wszystkie one doczekały się po pewnym czasie rzecz jasna, należnej im (choć i tak wyrażonej w nieporównywalnie małym stopniu) pozycji i znaczenia ale i to przejawiało się raczej na zasadzie inspiracji pojawiających się u przepytywanych przez dziennikarzy muzyków z grup działających już w nowym XXI wieku – a szkoda!

Nie mam pojęcia jakie odczucia będą towarzyszyć słuchaczom w trakcie zaznajamiania się z tym materiałem (zapewne dla większości nawet po tylu latach, wciąż przeważało będzie całkowite niezrozumienie i ignorancja czy też dezaprobata dla twórczego indywidualizmu tego zespołu), pewien jednak jestem jednego: nie odniosą wrażenia przeładowania dźwiękami. Choć w przypadku propozycji Szwajcarów trudno mówić o jakimś nadzwyczajnym aranżacyjnym przepychu, kompozytorskich zawiłościach, instrumentalnej ekwilibrystyce,…, to jednak ich propozycje z trudem zjednają sobie przychylność tzw. ”masowego odbiorcy”. Skracaniu dystansu do tego odbiorcy zdecydowanie nie przysłuży się chropowaty i raczej mało przystępny wokal Rona Royce’a. Zawartość „Mental Vortex” jest bardzo skondensowana muzycznie, a uzyskanie takiego efektu z pewnością nie było rzeczą prostą, wziąwszy pod uwagę jego stylistyczną niejednorodność. Właśnie! Atrakcyjność muzycznej propozycji tego trio wynika, jak mi się wydaje, ze wspomnianego już niejednorodnego jej charakteru. To owszem, mogło nastręczać trudności z ich przyswajalnością niewprawionemu i nieprzywykłemu do absorpcji niejednoznacznych dźwięków odbiorcy ale chyba bardziej aniżeli niezrozumienie, wywoływało ciekawość, zachwyt i ekscytację. A, że ekscytacja często przeradza się w uwielbienie… jest mi z tego powodu miło szalenie! Muzyczne tło tego wydawnictwa osacza słuchacza wypływającą z głośników gęstą i lepką dźwiękową magmą, która powoli i stopniowo wlewa się i wypełnia każdy (nie zajęty jeszcze) zakamarek ośrodka mózgowego odpowiedzialnego za chłonność i percepcję dźwięków. Z czasem zatapiamy się coraz bardziej we wciągające odmęty tej tajemniczej cieczy i powoli (a nawet mimowolnie) stajemy się zakładnikami tych niecodziennych formacji dźwiękowych. To jak uzależnienie – zdrowe i trwałe uzależnienie!

Co sprawiło, że twórczość szwajcarskich wizjonerów tak bardzo do mnie przemawia? Prawdopodobnie głównej tego przyczyny należy upatrywać w fakcie, iż Coroner nie chodził utartymi i do cna wytartymi ścieżkami, wyznaczonymi przez starsze, szanowane i zasłużone dla metalowej społeczności załogi. Zapewne ważnym i bardzo istotnym czynnikiem determinującym powstanie i ciągłe rozwijanie unikatowego stylu Coronera była wcześniejsza „kolaboracja” dwóch jego członków (gitarzysty Tommy T. Barona i wokalisty/basisty Rona Royce’a) ze środowiskiem jazzowym. Takie doświadczenia nie pozostają bez znaczenia i odciskają niezatarte piętno na twórcach wszelakiego autoramentu, zaś twórczość tej formacji jedynie potwierdza tę obserwację. Te wspomniane jazzowe inklinacje dziwić mogą jeszcze bardziej, kiedy zestawimy je z faktem, iż zespół w początkowej fazie swojej działalności zaliczany był w poczet grup uprawiających death metalowe poletko. Niemniej, jako się rzekło, Coroner to formacja nietuzinkowa, którą uwierał sztywny metalowy gorset w jaki próbowano ją wcisnąć. Nie poddała się prostej uniformizacji, gdyż była świadoma swoich możliwości, niezwykle płodnej kreatywności, nieprzeciętnej instrumentalnej biegłości,… Niezaprzeczalny talent całej trójki, wiara we własne możliwości oraz – co nie jest bez znaczenia – umiejętność czerpania z najlepszych wzorców i tradycji (nie tylko rockowej proweniencji) plus, rzecz jasna, umiejętność idealnego wyważenia tych wszystkich składowych, stały u podstaw tworzenia unikatowego charakteru, jakim określano twórczość tej formacji.

W trakcie powstawania tego tekstu nasunęło mi się pewne skojarzenie. Może nie będzie to jakieś uprawnione porównanie ale w głowie zaświtało zestawienie nazwy Coroner i Rush. Żeby jednak zostać dobrze zrozumianym, z pewną nieśmiałością dodam tylko, że (ale to oczywiście moja subiektywna opinia) propozycje znacznie bardziej utytułowanych Kanadyjczyków, są w zestawieniu z twórczością Szwajcarów – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – zdecydowanie bardziej… konwencjonalne. Obie grupy działały jako tria, przez cały okres swej działalności funkcjonowały w (niemal) niezmiennym składzie osobowym, w obydwu frontmanami byli śpiewający basiści, w obydwu za warstwę tekstową odpowiedzialni byli perkusiści. Łączyła je także – poza rzecz jasna przynależnością stylistyczną – doskonała sprawność instrumentalna, inwencja twórcza, autentyczność, wyrazistość, a nade wszystko twórcza niezależność – brak owego artystycznego kagańca, tak skutecznie krępującego poczynania wielu wykonawców zarówno z przeszłości, jak i – albo zwłaszcza – tych funkcjonujących na współczesnym rynku muzycznym.

Osobom, które z twórczością tej zacnej grupy zetkną się po raz pierwszy (za pośrednictwem naszej strony i tego wpisu), zalecam daleko posuniętą ostrożność tak, by ich pierwszy kontakt z „nieznanym” nie zakończył się podobną sekwencją zdarzeń jakiej towarzyszy otwarcie „Mental Vortex” – próbą reanimacji człowieka przez zespół medyczny. Być może w przełamaniu pierwszych lodów pomoże zapoznanie się w pierwszej kolejności z umieszczoną na ostatnim, 8 miejscu setlisty fantastyczną przeróbką beatlesowskiego szlagieru z płyty „Abbey Road”„I Want You (She’s So Heavy)”, dorównującemu oryginałowi nie tylko długością. I jeśli w tym przypadku zabieg poznawania płyty „od tyłu” skutkować miałby w konsekwencji zainteresowaniem słuchacza całym materiałem, to – wyjątkowo, jestem za takim rozwiązaniem.

W muzyce, podobnie jak w życiu, żeby odkryć prawdziwe piękno zawarte w jej treści, trzeba niejednokrotnie przebić się przez grube warstwy skrywającej jej prawdziwą wartość powierzchowności. To może zająć sporo czasu, a niektórym tej sztuki nie uda się posiąść za życia – i takich osób jest mi najbardziej żal! Propozycje tej grupy mogą okazać się dla wielu słuchaczy swoistym „ukoronowaniem” całych lat poszukiwania tego jednego, najważniejszego i niezdefiniowanego składnika w muzyce. Oby w tym przypadku zaiskrzyło!

K.F.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *